„Jaki on jest?”, pyta przyjaciółka Laurę, główną bohaterkę „365 dni”, na co ta jej odpowiada: „Jego ciało wyrzeźbił bóg”. „A chuja?”, dopytuje przyjaciółka. Słyszy w zamian: „Chuja wyrzeźbił mu szatan”. Dialog jak z „Psów 2” Pasikowskiego – to tam przecież Sawczuk mówił Maurerowi, że są dwiema stronami tego samego medalu, wodą i ogniem, bogiem i szatanem. Maurer boleśnie podkopał tę narrację, rzucając przez zaciśnięte zęby: „No dobrze, ale jeśli boga nie ma, to co z ciebie za szatan?”. Manicheizm a kino polskie – ta rozprawa ciągle czeka, aż ktoś ją napisze. W każdym razie Massimo, pół szatan, pół bóg, też wydaje się postacią nierzeczywistą. To królewicz z nierozgarniętej bajki, tacy w przyrodzie nie występują. Królewicz jest Włochem, a w zasadzie Sycylijczykiem. Skoro Sycylijczyk, to oczywiście gangster. Skoro gangster, to model. Skoro model, to mięśniak.
Świat „365 dni” źle znosi komplikacje – wszystko musi się zgadzać z żelazną logiką filmu, a przede wszystkim być czytelne już na pierwszy rzut oka. Gdy sceny kręcone są w Rzymie, w kadrze musi znaleźć się Koloseum. Gdy ktoś zakłada na siebie coś luksusowego, musi paść nazwa konkretnej luksusowej marki. Jeśli szampan, to tylko Moët & Chandon Brut. Jeśli polska kuchnia, to pierogi; jeśli Warszawa, to Pałac Kultury i kilka wieżowców w centrum.
Zaserwowana nam przez dwójkę reżyserów, Barbarę Białowąs i Tomasza Mandesa, ekranizacja bijącego rekordy popularności czytadła Blanki Lipińskiej to prawdziwe dziwowisko. Sama książka też ma jednak swoje atuty. Można z niej się dowiedzieć na przykład, że Laura, główna bohaterka, czyta regularnie „Wyborczą” i „Rzeczpospolitą”, zrobiła w życiu milion przysiadów, ćwiczyła chód sportowy, taniec towarzyski i karate. Jej brat jest geniuszem matematycznym, najlepsza przyjaciółka ma w sobie ormiańską krew, mama z kolei zawsze chciała, żeby jej córka wyszła bogato za mąż. Wszystko to sprawia, że Laura jest osobą niebanalną, żyjącą w sposób nieszablonowy. Niech zaświadczą o tym dwa wyjęte z książki cytaty. Pierwszy: „Wzięłam torebkę, oblałam się perfumami, wsunęłam na nogi eleganckie sandałki i ruszyłam do drzwi. Przed wyjściem ostatni raz zatrzymałam się przy lustrze. Wyglądałam niesamowicie”. I drugi: „Nie wspominał mi o żadnym spotkaniu, więc byłam trochę zaniepokojona, ale uznałam, że jest dorosły, i poszłam się malować”.
Film wiernie oddaje ducha książki, choć nie daje się jej podporządkować. O tego typu ekranizacjach mówi się „wierna zdrada”. Weźmy choćby początek – mocniejszy i wyraźniejszy niż u Lipińskiej. Na dachu willi z widokiem na morze, znajdującej się na Lampedusie, trwają negocjacje między gangsterami. Nasz bohater bierze w nich udział i nie bierze, ciałem jest na dachu, ale myślami przy pięknej nieznajomej, którą obserwuje przez lornetkę. Tak, to nasza bohaterka. Jego ojca tymczasem uwodzi podły oprych: przemytnik, który handluje dziećmi i sprzedaje je do burdeli. O uwiedzeniu nie może być mowy, prawdziwy gangster gardzi takimi oprychami, ma zasady. Zasady go jednak nie chronią przed kulą, którą chwilę później zostaje uśmiercony. Ta sama kula trafia jego syna.
Ojciec umiera, ranny syn zostaje głową rodziny mafijnej. Prowadzi biznes, ale równocześnie przez cały czas szuka zjawy, którą ujrzał wtedy przez lornetkę. Ma na jej punkcie wyraźną obsesję. Kazał ją nawet namalować, oprawić w ramy i powiesić na ścianach w swojej posiadłości, jej podobizna wisi tam teraz tuż obok podobizny Massimo, sportretowanego przez malarza w towarzystwie lwa. Towarzysz lwa w końcu znajduje zjawę – okazuje się, że jest ona Polką. Laura ma jędrne pośladki i doświadczenie w branży hotelarskiej. Gangster porywa ją, nie oglądając się na nic. Oznajmia porwanej, że daje sobie 365 dni, żeby go pokochała. Jeśli w tym czasie się nie uda, to ją wypuści. Porwana początkowo trochę się boczy.
Massimo szybko zabiera się do roboty – tzn. zabiera Laurę na zakupy. Ona przymierza, on w tym czasie siedzi na fotelu i czeka: czyta prasę, prowadzi biznesy, doradza. I tak to się będzie od tego czasu toczyć: zakupy, obiady, bale. No i oczywiście seks. Wyczekiwany, odwlekany, w końcu najlepszy na świecie. Gwałtowny i czuły, perwersyjny i liryczny. Niekończący się. Tu na wszystko jest czas. Gdy pewnego dnia bohaterka dowiaduje się, że czeka ją dzisiaj bal, wpada w panikę, bo pozostało do niego tylko kilka godzin. Boi się, że nie da rady się wyszykować. Całe szczęście wtedy na horyzoncie pojawia się dwóch przegiętych stylistów, wystrojonych we wzorzyste garnitury z rajskimi ptakami, brakuje im już chyba tylko pawich piór wetkniętych między pośladki. U Lipińskiej opisani są oni jako para „stuprocentowych gejów”. I te procenty są istotą „365 dni”. Czy 365 dni to nie 100 procent roku? Czy Massimo nie jest stuprocentowym mężczyzną, a Laura stuprocentową kobietą? Czy ich seks nie jest na sto procent? Jak wygląda gej siedemdziesięcioprocentowy? Jest pewnie mniej prawdziwy i mniej skuteczny. A przy pomocy stuprocentowych gejów Laura rozciąga czas jak gumę do życia. Wygrywa z nim. Na gali wygląda na sto procent.
Gdy w toku fabuły bohaterka wreszcie wraca do Polski i wydaje się, że wybudzi się ze snu, w który zapadła, zamiast uszczypnąć się, idzie na zakupy, do fryzjera, a potem znowu na zakupy. Massimo ją porwał, zabrał jej życie, poddał tresurze, ale ona o tym nie myśli, w gruncie rzeczy nawet się jej to podoba. Presja fantazmatu jest silna. Inna sprawa, jak smutny jest to fantazmat. Laura, nieudolnie przedstawiana jako kobieta niezależna, silna, charakterna, światowa, jest tak naprawdę fantazmatem z filmu erotycznego dla facetów – wielofunkcyjnym, wiecznie napalonym robotem domowym. Ten robot bez narzekania podda się woli swojego pana, uwielbia fellatio, dobrze zaprezentuje się na bankiecie, zgodzi się na tradycyjny ślub i z chęcią urodzi dzieci.
Seks z Massimo zawsze musi zacząć się od tego, że kobieta klęka przed nim na kolanach i bierze do ust tę część jego ciała, którą wyrzeźbił szatan. W jednej ze scen filmu Massimo siłą zmusza stewardesę do fellatio. Nie ma jednak mowy o żadnej przemocy. Po zakończeniu stewardesa uśmiecha się do gangstera z wdzięcznością. Przecież wiadomo, że jak kobieta nie chce, to tak naprawdę bardzo chce; to ten sam rodzaj mądrości, która mówi, że nie można zgwałcić prostytutki.
„365 dni”, reż. B. Białowąs, T. Mandes. Polska 2020,
w kinach od 7 lutego 2020W jeszcze innej scenie Massimo szachuje szefów funduszu inwestycyjnego, rzucając na stół kopertę ze zdjęciami. Co zostało na nich uwiecznione? Trudno powiedzieć. Sam Massimo mówi o nich tak: „Znam wiele perwersji, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem”. Idealnie oddaje to istotę filmów takich jak „365 dni” czy „50 twarzy Greya” – pozujących na nie wiadomo jaki skandal romansideł. Film Białowąs i Mandesa jest odważny trochę w ten sam sposób co kolorowe historyjki publikowane w „Bravo Girl”.
Oczywiście najwięcej zawdzięcza on „Greyowi”. „Grey” przy jego polskim odpowiedniku to jednak kino co najmniej tak subtelne jak filmy Erica Rohmera. Ogarnięte mniejszą manią konsumpcyjną, dające głównej bohaterce chociaż szansę, by zadecydowała o swoim życiu. Naprawdę, jeśli już miałbym wybierać jakiś polski film o kobiecie mafii, to postawiłbym na drugi odcinek serii Patryka Vegi – jego fantazje są przynajmniej bardziej pokręcone, sięgają dalej niż Sycylia, prowadzą do kolumbijskiej dżungli, a nawet do Państwa Islamskiego. W „365 dniach” wszystko jest płaskie i wykalkulowane. Niestrawne i nudne. Szkoda czasu na film, który ma w sobie mniej życia niż reklamy Kinder Bueno. Wiadomo jednak, że setkom tysięcy rodaków nie będzie go szkoda. Film okaże się sukcesem, tak jak sukcesem były książki Lipińskiej. Co nam to mówi? Nie wiem, czy chcę wiedzieć.