Typowe Seattle
Zespoły Melvins i L7 podczas wspólnej trasy, 1994, fot. Jennifer Finch

Typowe Seattle

Bartosz Chmielewski

Wiedzę o grunge’u w Polsce czerpaliśmy z MTV, „Bravo” i „Popcornu”. Książka Marka Yarma pokazuje, jak była ona płytka i jak bardzo zostaliśmy wkręceni przez depresyjnych śmieszków ze Seattle

Jeszcze 5 minut czytania

Na polskim rynku ukazało się do tej pory około dwudziestu książek z Kurtem Cobainem na okładce, w tym aż dwie na temat spiskowych hipotez dotyczących śmierci blondyna z Aberdeen. Moja „ulubiona” z tego stosiku to „Nirvana. Dziennik z trasy” – publikacja perkusisty szkockiej grupy Captain America, który postanowił spieniężyć fakt, że zagrał kilka supportów przed słynnym triem. Na grunge w Polsce załapała się końcówka wyżu urodzonych we wczesnych latach 80., a więc dość liczne grono potencjalnych czytelników wchodzących w etap tęsknoty za młodością. Dziwi więc, że na polski przekład kanonicznej książki Marka Yarma „Wszyscy kochają nasze miasto. Historia grunge’u z pierwszej ręki” czekaliśmy aż osiem lat od premiery. Z ciekawości sprawdziłem, jak było z tempem rozchodzenia się informacji na temat grunge’u w Polsce w latach 90. Najważniejsze wówczas notowanie muzyczne w kraju, czyli Lista Przebojów Programu 3, zareagowała dość szybko, bo już w styczniu 1992 roku umieściła w poczekalni „Smells Like Teen Spirit”. Utwór ostatecznie zawędrował na miejsce drugie, przegrywając z Queen i przeciągającą się żałobą po Freddiem Mercurym. Kolejne single z albumu „Nevermind”, który rozpoczął na świecie szał na muzykę ze Seattle, odniosły w Trójce umiarkowany sukces. Za to listy nie podbiły ani Pearl Jam, ani Alice in Chains. Najlepszy dostęp do grunge’u mieli wówczas szczęśliwi posiadacze anten satelitarnych, którzy mogli oglądać MTV. Rarytasem były kasety wideo z klipami nagranymi z tej telewizji. Pozostali mogli poczytać ploteczki na temat Nirvany w młodzieżowych pismach „Bravo” i „Popcorn”, tudzież w bardziej konkretnym Tylko Rocku. Muzyka grunge’owa śmielej pojawiała się w Radiu Wawa, w audycjach Roberta Killena „Killen Zone” oraz prowadzonej przez niego amerykańskiej liście przebojów „Z-Rock 50”. Pierwszą pozycją książkową na rynku była niewielka objętościowo publikacja Suzi Black na temat Nirvany, która ukazała się już w 1994 roku.

 Nirvana podczas brytyjskiego festiwalu Reading, sierpień 1991, fot. Ed Sirrs, dzięki uprzejmości wydawnictwa Kagra Nirvana podczas brytyjskiego festiwalu Reading, sierpień 1991, fot. Ed Sirrs

Cztery lata później, a więc w czasie, gdy świat już dawno przeżuł i wypluł scenę Seattle, wśród moich licealnych rówieśników grunge’omania trwała w najlepsze. Na domówkach polskie nastolatki całowały się przy akustycznych koncertach Nirvany i Pearl Jamu. Wiem, bo sam na jednej, gdy zgasło światło, jako niesparowany zajmowałem się zmienianiem stron tych kaset. W 1998 roku do kilku polskich kin trafił dokument Douga Praya „Hype!” opowiadający o muzycznej erupcji Seattle. Ubrani we flanele, trampki, glany udaliśmy się paczką na seans do kina Figaro w Mrozach. To, co zobaczyliśmy, oszołomiło nas. Oto w prowincjonalnym, jak na amerykańskie warunki, otoczonym lasami mieście, gdzie ponoć ciągle pada deszcz i nie ma co robić, dzieciaki zakładają zespoły i grają bez oglądania się na sukces. Nikt nie chce brać udziału w wyścigu szczurów. Ludzie tworzą muzykę dla siebie i swoich rówieśników i nagle ta autentyczność zostaje nagrodzona światową popularnością. Dla uczniów prowincjonalnego liceum na Mazowszu, w którym nie raz słyszeliśmy, że nic specjalnego nas w życiu nie czeka, to było jak odnalezienie członków bratniego plemienia na drugiej półkuli. Ciągle nie wiedzieliśmy zbyt wiele na ich temat, poza tym, że noszą koszule w kraty, palą trawę i najlepiej się bawią na koncertach. Pomarzyć można było o zdobyciu nagrań takich zespołów jak Tad, Mudhoney czy The Melvins, o których Cobain mówił z wielkim szacunkiem chociażby w wydanej w Polsce w 1998 roku książce Michaela Azerrada „Bądź jaki bądź. Historia Nirvany”. Pocztą pantoflową rozchodziły się informacje, że w telewizji Viva Zwei będzie program z teledyskami kapel ze Seattle, że nocą na Dwójce pokażą „Samotników”, film, którego akcja rozgrywa się w tym mieście i w tle przewijają się bohaterowie lokalnej sceny. Ba, w lokalnym sklepie muzycznym sprzedawca sprzedawał nam jako grunge różne trzecioligowe alternatywne kapelki z USA typu Larva. Przez długi czas za Świętego Graala robiła płyta „Incesticide” Nirvany. Za wybrańców zaś uchodzili uczestnicy warszawskiego koncertu Pearl Jam i Fastbacks w 1996 roku na Torwarze. Do tego doszedł wysyp gitarowych zespołów w moim rodzinnym Mińsku Mazowieckim, gdzie zaczęła tworzyć się scena, która jednak nie doczekała się lokalnych odpowiedników Jacka Endino (producenta wczesnych płyt najważniejszych grup ze Seattle) oraz Bruce’a Pavitta i Jonathana Ponemana (szefów wytwórni Sub Pop). Wydawało mi się, że mamy tu namiastkę Seattle, choć tak naprawdę niewiele było wiadomo, co to tak naprawdę oznacza. A jak było? Książka Marka Yarma odpowiada na to pytanie szerzej niż którykolwiek tekst na temat i nie ogranicza się do Wielkiej Czwórki ze Seattle. Sama Nirvana pojawia się dopiero na 122 stronie.

„Wszyscy kochają nasze miasto” to grunge’owa wersja głośnej książki „Please Kill Me”. Punkowa historia punka” Gillian McCain i Legsa McNeila, opowiadająca o amerykańskiej odnodze jednego z najważniejszych kontrkulturowych nurtów XX wieku. W obu narracja prowadzona jest przez uczestników wydarzeń, bez autorskiego komentarza. W gawędziarskiej formule siłą rzeczy rządzą anegdoty, a nie analiza. Czytelnik sam musi połączyć kropki. U Yarma zaskoczyło mnie na przykład to, że wielu grunge’owych frontmanów zaczynało na tyłach sceny od perkusji. Ich talent wokalny objawił się trochę przez przypadek. Tak było z Chrisem Cornellem, Laynem Staleyem czy Markiem Laneganem, którzy dziś uchodzą za jednych z najlepszych wokalistów w dziejach rocka. Porównanie obu książek to też dobry punkt wyjścia do psychologicznych rozważań na temat różnic między punkiem a wyrosłym z niego grunge’em. Spłycając, „Please Kill Me” bardziej ocieka seksem, można się dowiedzieć, kto od kogo złapał chorobę weneryczną, groupies są niemal zrównywane z gwiazdami punka. W książce Yarma te sprawy są daleko w tle, a największy nacisk położony został na samą muzykę, show-biznes i jego mechanizmy. Autor na ponad 500 stronach poukładał wypowiedzi chronologicznie wokół najważniejszych wydarzeń związanych z powstaniem, ekspansją i zmierzchem sceny ze Seattle, począwszy od koncertu U-Men na festynie rodzinnym w roku 1985. To wtedy przebrani w stroje voodoo muzycy rozkręcili piknikową imprezę, podpalając znajdującą się pod sceną fosę, do której wcześniej wylali płyn do zapalniczek. Skutki tego wydarzenia można porównać do koncertu Sex Pistols w Manchesterze czy warszawskiego występu The Raincoats: prawie każdy, kto tam był, później założył zespół. The U-Men po prostu pokazali szwendającym się bez celu i nadzoru rodziców dzieciakom, że granie w kapeli jest czymś odlotowym. Mark Arm z Mudhoney wspomina też w książce, że Seattle nie miało wtedy dla nich zbyt bogatej oferty rozrywkowej. Miasto leżało na uboczu i zespołom za bardzo nie opłacało się go odwiedzać w ramach tras koncertowych. Jeśli lokalsi chcieli się bawić, to musieli wziąć sprawy w swoje ręce.


Rozwój sceny od początku kształtowały niedobory: pieniędzy, ambicji i stabilnej sytuacji w domu – opowieści potwierdzają stereotyp na temat pokolenia X, w którym mało kto wychowywał się tam w pełnej rodzinie. Podczas, gdy w Polsce dorastało pokolenie z „kluczem na szyi”, w Stanach dzieciaki żyły w cieniu rozwodów i ciągłych przeprowadzek. Nie było nic do stracenia, przyszłość wydawała się nieciekawa, więc można było uciec w granie muzyki i ryzykować. Brak kasy na show powodował, że kapele prześcigały się w szokowaniu publiki w tani sposób. Czego tu nie ma. Rzucanie zdechłym kotem przy piosence o zdechłym kocie, posypywanie publiki włosami przyniesionymi z salonu fryzjerskiego, obklejanie ciała workami wypełnionymi kremem do golenia. W koncertach nie chodziło tylko o muzykę, ale też o sprowokowanie publiki do interakcji i wybicie jej ze schematu. Takiego podejścia brakuje podczas występów polskich kapel alternatywnych, które często ograniczają się do odegrania swojego materiału. Muzycy zapominają, że po latach bardziej pamięta się, co kto powiedział albo zrobił między piosenkami, niż perfekcyjnie wykonaną setlistę. W Seattle na klimat wokół działalności muzycznej wpłynęła też miejska ustawa z 1985 roku, uchwalona pod wpływem starć młodzieży z policją po jednym z odwołanych koncertów, która ograniczyła nieletnim udział w takich koncertach. Wpłynęło to na rozwój podziemnej sceny i organizację gigów odbywających się po domach i zapomnianych przez prawo spelunkach. Związki między publiką i zespołami stały się przez to bliższe.

Poczucie wspólnoty kapel ze Seattle to coś, co przewija się przez wszystkie wspomnienia. Muzycy i uczestnicy koncertów dbają o siebie, jednoczą się, gdy umierają lubiane na scenie postaci, jak Andy Wood z Mother Love Bone (przedawkował) czy Mia Zapata z zespołu The Gits (została zgwałcona i zamordowana). Krist Novoselic nosi jedzenie pod dom Staleya, gdy ten wpada w jeden z narkotycznych ciągów. W końcu zespoły, którym się udaje, próbują pomóc innym kapelom z miasta. Nirvana zaprasza na trasę Melvins, a Pearl Jam Fastbacks. Młode wilki pamiętają o starych. Pada gdzieś zdanie, że na sukces jednej kapeli pracuje kilkanaście innych. Żywy jest punkowy etos, w którym kluczowe są szczerość i niezależność. Eddie Vedder jako kompasu w świecie show-biznesu używa pytania: co by w tej sytuacji zrobiło Fugazi? Odrzucane zostają twory sztuczne i wyrosłe na bazie mody na grunge. Spotyka to muzyków zespołu Candlebox, którzy mimo sprzedania milionów egzemplarzy swojego debiutanckiego albumu wspominają, że nie byli szczęśliwi, bo nie łączyło ich koleżeństwo jak inne bandy, tylko wspólnota interesów. Ostro krytykowane są kapele postgrunge’owe jak Silverchair czy Bush, które kopiując mroczne brzmienie Nirvany, nie są w stanie podrobić ironicznego humoru. A przecież beka z japiszonów i rednecków to jedna z istotnych składowych kodu genetycznego sceny Seattle. Cobain w odpowiedzi na plotki o wyniszczeniu narkotykami wjeżdża na scenę festiwalu w Reading na wózku inwalidzkim. Megan Jasper z Sub Pop zmyśla dziennikarzowi „The New York Timesa” słowa z grunge’owego slangu, co ochoczo przedrukowują pisma młodzieżowe na całym świecie. Tad Doyle opowiada w wywiadach o poszukiwaniu brązowej nuty, po której zagraniu wszyscy pod sceną dostają sraczki. Macherzy z wytwórni Sub Pop wciskali światu historie o dzikich drwalach, którzy porzucili piłę spalinową na rzecz gitar, a fotograf Charles Peterson tak kadrował zdjęcia z koncertów, by pięćdziesięcioosobowa publiczność wyglądała jak szalony tłum.

Soundgarden, czerwiec 1987, fot. Cam Garrett, dzięki uprzejmości wydawnictwa KagraSoundgarden, czerwiec 1987, fot. Cam Garrett

Domorośli marketingowcy Sub Popu dobrze wyczuli nastroje porzuconej przez państwo młodzieży, sugestywnie sportretowanej przez ważny dla sceny grunge zespół The Wipers w piosence „Youth of America”. Bruce Pavitt i Jonathan Poneman zaczęli w końcówce lat 80. kreować modę na porażkę. Symbolem nastawienia do życia abnegackiej młodzieży ze Seattle, ale też medialnie wykreowanego pokolenia X, stają się koszulki z napisem „Loser”, które są jednym z pierwszych sprzedażowych hitów Sub Popu. Bohaterem amerykańskiej popkultury na początku lat 90. zostaje nieprzystosowany do społecznego życia frajer, któremu dokuczają chłopaki z drużyny sportowej, który wykonuje marnie płatną pracę na zmywaku czy w sklepie na kasie. Frustracja, gniew, ale też ironia i depresyjne uczucia zawarte w nagraniach kapel ze Seattle pozwalają odreagować pokoleniu dwudziestolatków i trzydziestolatków próbujących przetrwać czas recesji, w której pogrążona była gospodarka USA. Tym też tłumaczona jest ówczesna popularność heroiny, która umożliwiła poczuć euforię dzieciakom pogrążonym w społecznej apatii. Ówczesna prasa załamywała nad nimi ręce jako przeciwieństwem pokolenia baby boomers, które chciało zmieniać świat na lepsze.

Dziś socjologowie i dziennikarze na całym świecie znowu uważnie przyglądają się tej grupie urodzonych między 1965 i 1979. Amerykańska prasa pełna jest artykułów na temat znaczenia pokolenia X w najbliższych wyborach i ich wpływu na reelekcję Donalda Trumpa, a w rezultacie na to, jak przygotujemy się do zderzenia ze skutkami zmian klimatycznych. Czy X-erzy, którzy często ciągle spłacają swój studencki kredyt (w Polsce odpowiednikiem tego uwikłania jest kredyt na mieszkanie) i w latach młodości nie za bardzo wierzyli, że będą mieć „prawdziwą pracę” i dobrą przyszłość, udźwigną tę odpowiedzialność? Alex Williams dowodzi w swym ubiegłorocznym artykule dla „New York Timesa”, że to wszystko szkodliwa klisza, że jedynymi slackerami, jakich zna, są ci z filmu Richarda Linklatera. W podobnym tonie wypowiadają się bohaterowie książki Marka Yarma, którzy bronią się przed dziennikarskimi uogólnieniami. Publicysta Sub Pop Nils Bernstein mówi nawet, że widząc, jak media zniekształcają przekaz na temat sceny, zaczął kwestionować swoją wiedzę, czy np. historie o wojnie secesyjnej nie są zwykłą fantazją. Czołowe kapele ze Seattle od początku angażowały się w działalność ruchów pro choice, po zabójstwie Mii Zapaty, wsparły lokalną szkołę samoobrony dla kobiet. Młodzież związana z Extinction Rebellion i dziś może liczyć na wsparcie weteranów z Pearl Jam, którzy na okładce swojego najnowszego albumu umieścili zdjęcie topniejących lodowców.

Oczywiście publicyści wierzący w istnienie pokolenia X znajdą u Yarma swoje argumenty. W końcu grunge’owcy z północnego zachodu na ogół kończą źle, jak Cobain, Staley, Sargent, Wood czy Cornell, których nie ma już pośród żywych. Ci, którym udało się przetrwać heroinowo-alkoholowy lot i najazd Mark Yarm, Wszyscy kochają nasze miasto. Historia grunge'u z pierwszej ręki, Kagra, 532 strony, w księgarniach od grudnia 2019, Mark Yarm, „Wszyscy kochają nasze miasto. Historia grunge’u z pierwszej ręki”.
Przeł. Joanna Bogusławska, Kagra, 532 strony, w księgarniach od grudnia 2019
mediów na Seattle, po wszystkim wracają do zwykłych prac, w centrach handlowych czy w gastronomii. Nie czuć w nich frustracji, raczej dystans do całego zamieszania, które wywołał album „Nevermind”, oraz sentyment do czasów sprzed tej premiery, radość z bycia częścią wspólnoty. Rozmówcy Yarma pokazują, jak barwny i unikatowy był muzyczny ekosystem Seattle i ilu osób było potrzeba, by rozkwitł. Swój moment na kartach książki ma nawet gość, który pokazał chłopakom z The Melvins, jak obniżyć strój gitary, co potem zostało skopiowane przez wiele innych zespołów, ale też klub Gorilla Gardens, w którym spotkali się metalowcy i punkowcy, dając początek nowemu stylowi. Muzycy znajdą w książce różne podejścia do grania w zespole, menedżerowie pomysły na promocję. Inwencja twórców Sub Popu pod tym względem i dziś robi wrażenie. Grunt to znaleźć zagranicznego dziennikarza i nawciskać mu historii, które się sprzedadzą. Znamienne jest, że dopiero po artykułach Everetta True w brytyjskim piśmie „Melody Maker” lokalnymi zespołami zainteresowali się dziennikarze ze Seattle i w ogóle amerykańska prasa.

 Gdzieś w tle wszystkich opowieści majaczy samo Seattle, miejsce, gdzie odgłos przepływających kutrów z Alaski mieszał się z hałasem dobiegającym z położonego na nadbrzeżu magazynu Musik Bank, zaadaptowanego przez dziesiątki zespołów (m.in. Alice in Chains) na sale prób. Przyklejone do porozgałęzianej zatoki Puget Sound, Seattle odgrywa w książce rolę naszych Bieszczadów sprzed turystycznej inwazji. Jest miastem uciekinierów, którzy chcieli zejść z oczu społeczeństwu, miastem pasywno-agresywnej energii, która przekładała się na relacje w zespołach. „Typowe Seattle” pada w książce w sytuacjach, gdy kolejny raz ktoś nie miał odwagi powiedzieć czegoś wprost. Nad wszystkim unosi się szare niebo i nie do końca zidentyfikowana chmura niebezpieczeństwa, klimacik dzikiej krainy, w której kobiety z jednej strony licznie zasilają lokalne zespoły, z drugiej padają ofiarą seryjnego mordercy znad Green River. Co ciekawe, w tej wielogłosowej gawędzie nie padają słowa na temat nowoczesnego oblicza Seattle. To w końcu tu narodziły się takie potęgi jak Starbucks czy Amazon, tu swoje główne siedziby miały Boeing i Microsoft. Tak jakby światy brudnej gitarowej muzyki i wielkich korporacji się tam nie przenikały albo ich relacje nie pasowały do mitu miasta drwali i rybaków.

Seattle do dziś pozostaje symbolem ostatniej epickiej szarży muzyki gitarowej, celebrowanej przy okazji różnych rocznic. Simon Reynolds w swoim głośnym tekście „Dlaczego powinniśmy pozwolić spocząć Kurtowi Cobainowi w spokoju” tłumaczy, że nostalgia za grunge’em, podsycana regularnie przez tradycyjne media, wynika tak naprawdę z tęsknoty za czymś, co można nazwać „generacyjnym doświadczeniem”. Lata 90. były ostatnią dekadą, w której wystarczyło zdobyć przychylność jednej telewizji i kilku dużych pism muzycznych, by zyskać zainteresowanie świata. MTV, decydując się na częste puszczanie klipu Alice in Chains do piosenki „Man in the Box” zamiast teledysku kolejnej natapirowanej metalowej kapeli, jednym ruchem zmieniło trendy i wyniosło na szczyty popularności brzmienie Seattle.

Dziś o wiele trudniej w muzyce o takie epokowe wydarzenia, które ukształtują gusta szerokich mas. Ośrodki wpływu są rozproszone. Tworzące się oddolnie nurty nie potrzebują już w takim stopniu namaszczenia radia, telewizji, recenzentów, a nawet decydentów w wytwórniach. Mają internet, a tam setki nisz i różne kanały dystrybucji. Olbrzymia nadprodukcja muzyki i związana z nią rozproszona uwaga słuchaczy sprawia, że nowi muzyczni herosi mimo swoich milionów odsłuchań w serwisach streamingowych wyglądają skromnie przy dawnych tuzach, którzy w milionach egzemplarzy sprzedawali swoje płyty. W efekcie aspirujący do muzycznego pluralizmu, przynajmniej w nazwie, Trójkowy Top Wszechczasów, jak policzył Bartek Chaciński, właściwie ogranicza się do lat 60. i 70. i kończy się na ostatniej dekadzie XX wieku. Grunge reprezentuje na liście „Smells Like Teen Spirit”. Bohaterowie książki „Wszyscy kochają nasze miasto” opisują, że piosenka ta była rakietą, która wyniosła scenę Seattle na orbitę, a następnie wysadziła ją w powietrze. Yarm pozbierał szczątki do kupy i stworzył wielką panoramę jednego z najbardziej ekscytujących muzycznych zjawisk XX wieku. Myślę, że po lekturze jego książki naprawdę można dać Cobainowi i jego kolegom odpocząć w spokoju.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)