Zmień instrument, pożycz brzmienie
fot. Kamila Ćwiklińska

Zmień instrument, pożycz brzmienie

Bartosz Chmielewski

Alfah Femmes swoim debiutem wpisują się w długą tradycję trójmiejskiej sceny muzycznej, na której zespoły zawsze grały po swojemu, w oderwaniu od mód i trendów panujących w reszcie kraju

Jeszcze 2 minuty czytania

Album grupy Alfah Femmes to jeden z najciekawszych polskich debiutów 2020 roku. Wydawać by się mogło, że obecność „No Need To Die” w rankingach najlepszych płyt minionych 12 miesięcy będzie oczywistością. Tymczasem pojawia się w nich sporadycznie. Na przykładzie Alfah Femmes widać, jak brak możliwości koncertowania utrudnił promocję przede wszystkim nowym zespołom. Być może muzyka z Trójmiasta w dalszym ciągu potrzebuje więcej czasu i wysiłku, by rozejść się po Polsce. Z drugiej strony Alfah Femmes brzmią po prostu światowo. Wielu słuchaczy, którym ich piosenki mignęły w streamingach, mogło nie dostrzec metki „Made in Poland”. Gdybym słuchał w ciemno, obstawiałbym Nowy Jork. Ich muzyka może się kojarzyć z atmosferą tamtejszych klubów z końcówki lat 70., odwiedzanych przez dandysów, punków, nowofalowców i miłośników disco. Amerykański trop znajdziemy też w biografii frontmanki grupy Zofii Bartoś, zawodowej aktorki, która ukończyła nowojorski Instytut Teatralny i Filmowy im. Lee Strasberga. Jej śpiew w języku angielskim brzmi dość naturalnie. 

Grupę założyła w 2018 roku wraz z doświadczonymi muzykami Marcinem Gałązką, znanym z szalonych solówek granych w zespole Tymona Tymańskiego, Przemysławem Bartosiem, basistą beatlesowskich The Fruitcakes, prywatnie mężem wokalistki, oraz jazzowym perkusistą Tomaszem Koprem. Wydana w pierwszym roku działalności pod nazwą Alpha Females
EP-ka nie zapowiadała muzyki, która znalazła się na debiucie. Grupa zaczynała jako klasyczny indierockowy skład. Wraz z przemianowaniem na Alfah Femmes oraz dołączeniem wiolonczelistki Weroniki Kulpy i klawiszowca Świetlików Michała Wandzilaka zespół trochę odciął się od tych nagrań. Dziś czteroutworowej płytki „Humming Way Home” nie znajdziemy na Spotify. Śladem po niej jest piosenka „Mourning Revisited”. W pierwotnej wersji była ona utrzymana w stylu countryrockowej ballady, na longplayu została spowolniona i obudowana oniryczną przestrzenią fortepianu.

Może ktoś w międzyczasie wysłał na zespołowym czacie linki do płyt Jamesa Chance’a i Talking Heads, może muzycy stwierdzili, że na przyjemnych, acz zgranych patentach indierockowych daleko nie zajadą. W każdym razie po liftingu brzmienia w 2020 roku wydali album trudny do przypisania. Widać to po recenzjach „No Need To Die”, które często zamieniają się w wyliczankę gatunków: art punk, no wave, synth pop, post punk... Głowa może rozboleć jeszcze bardziej, gdy poczyta się wywiady z twórcami. Muzycy wydają się korzystać w sposób bardzo świadomy z dostępnej palety brzmień. Przykładowo tytułowy dla albumu utwór w ich zamierzeniu miał pogodzić klimat polskich seriali dla młodzieży z lat 80. z J-popowym refrenem, melodyjkami z japońskich gier komputerowych oraz pokłonem dla Duran Duran i Kajagoogoo. Szczęśliwie słuchacze nie muszą się nad tym zastanawiać – z głośników płynie odważny, acz przyjemny dla ucha radiowy pop.

Alfah Femmes ustawiają sobie odbiorcę od początku płyty. „Don’t Stop” jest jej najbardziej szalonym momentem i brzmi jak nośny radiowy dżingiel. Po kilku sekundach spowolnionego wstępu przyspiesza, by przerodzić się w dance punk z dyskotekowymi smyczkami. Utwór rozkręca się tylko po to, by za chwilę znowu zwolnić i solową partią fortepianu wprowadzić kameralny nastrój. Potem następuje fałszywy finał, bo gdy wszystko się zazębia w kulminację, zespół wraca nagle do łamanego tańca i znienacka urywa. Wszystko w 3 minuty i 17 sekund.



Zofia Bartoś w jednym z wywiadów wyjaśniała, że koncepcja płyty klarowała się m.in. podczas zabaw funkcją Instastories na Instagramie, do których muzycy ograniczeni formułą 15-sekundowych filmików tworzyli melodyjki. Część z nich stała się zalążkami kompozycji. „Don’t Stop” pasuje do tego schematu. Niczym sprytny uczeń, który chce sobie wyrobić opinię u nauczyciela, wywołuje ona na wstępie w słuchaczach „efekt wow”. Potem cała płyta trochę już „jedzie na opinii” dziwnej i szalonej, mimo że Alfah Femmes na kolejnych trackach już tak nie szarżują i stopniowo uspokajają nastrój. Zaskakujące, że płyta, na której czuć duży rozmach i radość z grania, powstawała ze względu na pandemię w dużej mierze w sposób korespondencyjny.

Jasne tonacje utworów maskują dość mroczne, introwertyczne teksty. Zofia Bartoś śpiewa raczej o trudnych emocjach: depresji, wycofaniu z życia, samotności, braku perspektyw. W najciekawszym tekstowo utworze „Skunks” portretuje osobę z klasy robotniczej wykonującą gównianą robotę za gówniane pieniądze, która próbuje już tylko przetrwać. Podobny cel ma bohaterka piosenki „Nothing From You”, która śpi po 12 godzin i zarywa noce przy powtórkach starych filmów w telewizji. Wątków z feministycznego dyskursu, do którego zespół, jak sam deklaruje, chciał prowokować swoją nazwą, na płycie nie odnalazłem.

Alfah Femmes swoim debiutem wpisują się w długą tradycję trójmiejskiej sceny muzycznej, na której zespoły zawsze grały po swojemu w oderwaniu od mód i trendów panujących w reszcie kraju. Szukając podobnych im grup z Polski, Alfah Femmes, No Need To Die, 2020Alfah Femmes, No Need To Die”,
Alfah Femmes 2020
trzeba by chyba stworzyć hybrydę baśniowo progresywnych Rycerzyków z synthpopowym duetem Enchanted Hunters, który też przecież wywodzi się z Trójmiasta. W roku pandemii trzy polskie flagowe nadbałtyckie miasta dostarczyły słuchaczom sporo dobrych płyt. Ogólnopolską uwagę zdobyły m.in. albumy Lonker See, Pin Park, Immortal Onion i Emila Miszka. Widać pracę lokalnych promotorów kultury, którzy budując playlisty z nową trójmiejską muzyką w serwisach streamingowych czy też tworząc rankingi wydawnictw w mediach, grają na całą scenę, a nie na pojedynczych wykonawców. Alfah Femmes na tle sztandarowych nadmorskich ekip wyróżniają się tym, że odeszli od wątków transowych i psychodelicznych w kierunku popu. Podobną energię w pierwszej dekadzie XXI wieku wnieśli do Trójmiasta chłopaki z Dick4Dick.  

Metamorfozę, jaką Alfah Femmes przeszli na płycie „No Need To Die”, można potraktować jako zachętę do poszukiwań. Jeśli twój zespół stoi w miejscu, brzmi jak jeden z wielu albo czujesz, że brakuje mu czegoś ekscytującego, to zacznij kombinować, podmień instrument na inny, pożycz sobie fragmenty brzmień od ulubionych artystów i zszyj je w nowy kolaż. Gdański zespół pokazuje, że ta metoda może dać zaskakująco świeże rezultaty.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)