Wyprodukowany dla Netflixa film „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” Jana Belcla zadebiutował pod koniec grudnia. Krwawe perypetie rozpoczynają się właściwie od sceny, w której Julia Wieniawa, a raczej grana przez nią postać – przystrojona twarzowym brokatem i lubiąca sobie przyjarać Anastazja – w wyniku orgazmicznej ekstazy naciska spust odnalezionego w gabinecie na fali marihuanistycznej fazy pistoletu. Przez przypadek zabija gospodarza pechowej sylwestrowej imprezy. To podczas niej toczy się akcja tego dość kuriozalnego filmu, w którym mało co ma sens i mało co trzyma się przysłowiowej kupy.
Oglądamy za to kolejne migawki z życia rozpieszczonej i uprzywilejowanej młodzieży, zabawiającej się na melanżu zorganizowanym pod nieobecność starych. I jak to w życiu: ktoś się najebał, ktoś tam spigulił, dwóm frajerom chce się ruchać, ale nijak nie potrafią się do tego zabrać, dwie nimfomanki rzucają się na kogo popadnie. Jakby tego było mało, niejaki Paweł (Nikodem Rozbicki) przyprowadza dużo starszą kobietę – Glorię (Monika Krzywkowska), w której w dodatku jest zakochany, ona trzyma jednak dystans. Jest jeszcze zblazowany Filip (Mateusz Więcławek), jak się okazuje i przepraszam za spoiler – syn Glorii. To on rucha na biurku Anastazję. Mimo że ona jest związana z domorosłym i chyba w dużej mierze samozwańczym raperem Jordanem (Adam Turczyk). I jeszcze para nowo przybyłych na domówkę gości – Angelika (Katarzyna Chojnacka) i Daniel (Konrad Żygadło) – on ją kocha i chce się oświadczyć, ona jego nieco mniej, bo nie jest zadowolona z ich pożycia, pardon, ruchania, czemu daje dobitnie wyraz w jednej z kulminacyjnych scen. Daniel ma siostrę, astmatyczkę Oliwię (Aleksandra Pisula), zdecydowanie bardziej śmiałą obyczajowo i chętną na eksperymenty niż on, czyli – gdyby ktoś się nie domyślił – lubi się dużo i niekonwencjonalnie ruchać. Nie można zapomnieć o zabłąkanym mormonie z zagranicy, który mało co rozumie z rozgrywających się wokół wydarzeń (jego pozycja jest w tym przypadku wyjątkowo bliska memu sercu). Jacques (Yassine Fadel) to grzeczny chłopiec, którego niewinność zostaje tu kilkukrotnie zbrukana w sposób obcesowy i dość perfidny. Jego wyrzuty sumienia znajdują ujście w wizyjnych obrazach – regularnie objawia mu się Jezus (Bartłomiej Firlet) i odpowiednio napomina lub pociesza. Klasowe podziały uwypukla z kolei postać pizza boya (Adam Bobik), który grzecznie i posłusznie czeka, aż gospodarz przyniesie mu należność za duże zamówienie. No ale ten, przypominam, zostaje zastrzelony przez szczytującą Wieniawę-Angelikę. Biedny, dosłownie i w przenośni, pizza boy, który zajmuje się chorą na alzheimera matką i studiuje chemię, ledwo wiążąc koniec z końcem, jest więc w efekcie – wyruchany na hajs. Heroicznie i z potrzeby portfela wyrusza na poszukiwanie pięciu stówek, które wisi mu za pickę ta rozpieszczona młodzież. Równocześnie podkręcając serię kolejnych qui pro quo i przede wszystkim – morderczych, zupełnie przypadkowych incydentów.
Tak, wiem, że w powyższym opisie jest mało logiki, a dużo słowa „ruchać” odmienionego przez wszystkie przypadki, ale starałem się jedynie oddać atmosferę świata przedstawionego we „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”. Ten brak racjonalnie przeprowadzonych sekwencji zdarzeń jestem jeszcze w stanie wybaczyć. Wszak reżyser odwołuje się chyba do mojego absolutnie ulubionego subgatunku filmowego – amerykańskich thrillerów i horrorów z końca lat 90. o grupie młodych ludzi uwikłanych w krwawą jatkę – w rodzaju „Krzyku” Wesa Cravena czy „Koszmaru minionego lata” Jima Gillespiego, a nawet „Ulic strachu” Jamiego Blanksa. Wskazuje na to miejsce akcji – biały jednorodzinny dom – jakby wzięty wprost z przedmieść USA. Niestety, żartobliwe w zamierzeniu dialogi i odzywki sprowadzają się tu do wulgarnych, seksistowskich tekstów i komentarzy. Ewentualnie młodzieżowych powiedzonek, które wypadają nader drętwo w kontekście, jakby nie patrzeć, regularnego młodzieżowego melanżu. A w ustach młodych celebrytów i aktorów brzmią jak wyuczone frazy recytowane na akademii szkolnej pod dyktando nawet nie polonistki, a mało kumatego i rzucającego sucharami na lewo i prawo nauczyciela Przysposobienia Obronnego lub WOS-u.
Co się tyczy emblematów USA, mamy jeszcze jakże uroczy sweterek z jelonkiem gospodarza, wzięty wprost z amerykańskiego świątecznego filmu, a także gry i zabawy typowe dla zrzeszonych w koledżowych bractwach napalonych studenciaków. Popijających niby mocny, lecz rozcieńczony, niczym akcja „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”, alkohol – w ikonicznych czerwonych plastikowych kubkach, w rytm towarzysko-imprezowej szarady. I chociaż we wspomnianych horrorach również można odnaleźć całkiem sporo seksistowskich tropów i tekstów, to jednak zostają one często złamane (vide słynna scena w „Krzyku”, w której grana przez Rose McGowan bohaterka droczy się z seryjnym mordercą, imitując zachowanie ofiary, przeciętnej blond piękności). W sylwestrowym horrorze po polsku łamie się głównie opór mniej chętnych i otwartych erotycznie postaci. A niesamowity i jawiący się jako istny oksymoron z gatunku „ogień krzepnie, blask ciemnieje” jest fakt, że jednak zachowuje się tu sztafaż rodzimej pruderyjności wyznaczany przez seksistowskie żarty i zabawy rodem z oazy. Urocze kołysanie bioderkami w takt popowej muzyki i mądrości spisane na papierze toaletowym sąsiadują tu ze scenami pozornie wyuzdanego seksu, który konsekwentnie prezentowany jest jako egzotyczna ciekawostka rodem ze świata Christiana Greya.
Co się tyczy „zabawnych” sytuacji, to doliczyłem się co najmniej trzech gwałtów, co prawda dwóch popełnianych przez kobiety, więc niby lepiej, ale jednak nie. I jednej długiej, na wskroś homofobicznej sekwencji, w której Gloria, nasz sexy „kuguar”, zmusza dwójkę frajerów do symulacji gejowskiego seksu. Może jestem przewrażliwiony, ale cóż, w erze #metoo, #timesup, a przede wszystkim Strajku Kobiet trudno nie być wyczulonym na przemoc słowną, fizyczną i emocjonalną, która niestety napędza akcję filmu Belcla. Tym samym czyniąc go, co prawda grzeczniejszym i bardziej przyjaznym w odbiorze niż chociażby filmy Patryka Vegi, ale jednak – przykładem rodzimego kulturowego wytworu szerzącego kulturę gwałtu. Jak mniemam, wbrew zamierzeniom twórców. Ten rozrywkowo-młodzieżowy i pozornie odważny obyczajowo model reprezentowaniu seksu zdaje mi się wyjątkowo ideologicznie niebezpieczny. Pozwala bowiem sprowadzić przemoc seksualną do poziomu pozornie niewinnej imprezowej zabawy. Przyznam też, że zwyczajnie nie rozumiem, czemu zarządzający Netflixem, platformą na wskroś amerykańską, a więc religijnie przestrzegającą zasad, być może fałszywie pojmowanej, poprawności politycznej, nie zwrócili uwagi ekipie „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”, że pewne dowcipy już zwyczajnie nie śmieszą i nie uchodzą na sucho w świecie, w którym tysiące kobiet wychodzą na ulice, domagając się równego traktowania, a rząd w najlepsze szerzy nienawiść do społeczności LGBTQ. Ale znów wykazuję się naiwnością. Wszak #metoo do Polski jeszcze nie w pełni dotarło, a amerykańskość wystarczy przeszczepić na rodzimy grunt, umieszczając akcję filmu we wspomnianym „białym i dużym” domu jednorodzinnym.
Nie odmawiam jednak reżyserowi warsztatowej sprawności. Sceny kolejnych ociekających krwią zdarzeń są nakręcone ze szwungiem i dynamicznie zmontowane. Zwłaszcza finałowa jatka, w wyniku której, w zgodzie z konwencją i zapowiedzią z początku filmu, niczym w szekspirowskiej tragedii „zginą wszyscy” – mimo całej kuriozalności – robi wrażenie. Niestety nie robi go, przynajmniej nie w pozytywnym sensie, doklejona jakby na siłę i niczym w reklamie Apartu – „od niechcenia” – fantasmagoryczna sekwencja dziejąca się w zaświatach. Ta utopijna wizja pewnego ślubu, na którym oczywiście pojawia się sam Jezus Chrystus, w końcu „król Polski”, i pokojowej koegzystencji wszystkich uczestników domówki ma pewnie, w iście katolickim duchu, zmazać wcześniejsze winy i grzechy wynikające z rzekomo zabawnej, acz morderczej akcji. Opartej niestety w dużej mierze na stereotypach, seksizmie, patriarchacie i systemowej „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”, reż. Jan Belcl. Polska 2020, na Netfliksie od grudnia 2020homofobii, a więc zjawiskach emblematycznych dla naszego kraju Anno Domini 2020 oraz zawsze i wszędzie. Bo jak inaczej określić żarty analne rodem z gimnazjum, kilkukrotnie powtarzane dowcipy o wieku Glorii czy opowieści gospodarza wprowadzające widzów w mikrokosmos „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”, w których „dupa” jawi się jako wyszukane i całkiem niewinne określenie na atrakcyjną dziewczynę. W tym świetle gejowski pocałunek z finałowej sekwencji zdaje się równie przypałowy i nieudolny co wcześniejsze półtorej godziny ruchania, zabijania, strzelania i nieśmiesznego żartowania.
Wypada dodać, że wokół filmu Belcla toczy się w internetach zaciekła, bardzo agresywna dyskusja. Wszak wszyscy, krytycy też, są już zmęczeni zamknięciem kin i narodową kwarantanną, chętnie więc wymieniają się opiniami na temat „narodowego sylwestrowego thrillera”. I tak jedni określają go jako bezwstydną i żenującą promocję cynizmu i nihilizmu, inni pieją z zachwytu, umieszczając rzeczoną produkcję w swoich zestawieniach „najlepszych filmów roku”. Ta pierwsza grupa nie szczędzi ostrych słów pod adresem reżysera, szydząc z kolejnych filmowych zabiegów i dialogów. Druga natomiast z pełną powagą zauważa, że to rozrywka na najwyższym poziomie i udane przeszczepienie na rodzimy grunt amerykańskich wzorców kulturowych. Poniekąd i jedni, i drudzy mają rację. Noworoczno-sylwestrowe, postseansowe skakanie sobie do gardeł, jakby wzięte wprost ze „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”, pomija istotny aspekt toksycznej i dosłownie zabójczej heteroseksualności, która mimowolnie napędza fabułę. Kolejne sceny wymuszanego seksu, zdrady, niesnaski i pełne uprzedzeń wyobrażenia o tym, co kręci i podnieca, kładą się mrocznym cieniem nie tyle już na samej akcji, ile na postawach i zachowaniach bohaterów. Pozornie otwartych, a nawet wyuzdanych, w przeciwieństwie jednak do postaci na przykład z „Euforii” – zwyczajnie niepotrafiących rozmawiać o sferze erotycznej w sposób inny niż gówniarski.
W tym kontekście przychodzi mi do głowy nowa książka amerykańskiej badaczki Jane Ward pod wymownym tytułem „The Tragedy of Heterosexuality”. Autorka przekonująco pokazuje w niej, na czym polega kryzys heteroseksualności w XXI wieku. Wciąż napędzanej i wyznaczanej przez seksistowskie nierówności, kulturę gwałtu, molestowania i nadużycia władzy. A przede wszystkim – krzywdzące zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn obowiązujące normy oraz wzorce zachowań, relacji i związków. Wynikające z podprogowo oddziałującego na wszystkich patriarchalnego systemu, w którym intymność, erotyczne spełnienie i wzajemny szacunek brzmią jak egzotyczne ciekawostki i wymysły. Rzeczona tragiczność to niemożliwy do rozplątania splot wzajemnych uprzedzeń, sądów i opinii. A co za tym idzie, niemożności konstruktywnego dialogu między przedstawicielami przeciwnych płci. Takim właśnie obfitym sosem seksualnych frustracji, nieumiejętnych, wulgarnych podrywów, wzajemnych pretensji – wynikającym z braku komunikacji i mieszczańskich norm – są podlane uczuciowo-erotyczno-imprezowe perypetie bohaterów „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”.
Istnie zabójczej tragedii heteroseksualności made in Poland.