Nie ten rodzaj dziewczyny
il. Cat Sidh / Flickr Attribution-NonCommercial-NoDerivs 2.0 Generic

Nie ten rodzaj dziewczyny

Grzegorz Stępniak

W polskich realiach, w których spory przytaczane przez Goldberg brzmią cokolwiek egzotycznie, jej tekst może zostać odebrany jako odważny i transgresyjny. Powiedzieć należy więc tym dobitnej i głośniej, że nie jest

Jeszcze 4 minuty czytania

Lektura wydanej dosłownie kilka tygodni temu w USA książki Leny Dunham, gwiazdy bijącego rekordy popularności serialu HBO „Dziewczyny”, zatytułowanej „Not That Kind of Girl. A Young Woman Tells You What She’s «Learned»” [Nie taki rodzaj dziewczyny. Młoda kobieta opowiada wam czego się „nauczyła”], zbiegła się w moim przypadku z ponownym sięgnięciem do artykułu Michelle Goldberg. Opublikowany przez dwutygodnik.com w tłumaczeniu Anny Warso tekst ukazał się po raz pierwszy 4 sierpnia bieżącego roku na łamach prestiżowego magazynu „The New Yorker” i wywołał burzę za Oceanem w środowiskach feministycznych, queerowych i transgenderowych (będę się jednak konsekwentnie trzymać tej nazwy, zamiast proponowanej przez tłumaczkę „transpłciowości”, bo gender ma znaczenie szersze i nieco inne konotacje, również w języku polskim, niż płeć). Wróćmy na moment do książki Dunham. Reżyserka, aktorka, scenarzystka i producentka oferuje tutaj czytelnikom zbiór osobistych esejów, chwilami przypominających popularną formę memoire, chwilami parodiujących ton i stylistykę właściwą poradnikom i kolumnom z dobrymi radami, jakie znaleźć można w większości kobiecych magazynów. Rozczarowała mnie ta książka i to z kilku powodów, które gdzieś dotykają sedna kontrowersji wokół artykułu Goldberg.

Dunham, zdeklarowana feministka, która ponoć odkryła przed swoją koleżanką, mniej świadomą Taylor Swift, świat politycznej i kulturowej emancypacji kobiet, wciąż jest do bólu zafiksowana na swojej uprzywilejowanej rasowo, klasowo i genderowo pozycji białej, cisgenderowej „dziewczyny” z nieźle sytuowanej rodziny. Można było się spodziewać, że w obliczu fali rasowej krytyki jej serialu, wyrastającej z tego, że właściwie nie pojawiają się w nim postaci o innym, niż biały, kolorze skóry, pisarka będzie bardziej wyczulona na kwestie dotyczące feminizmu i jego społeczno-obyczajowych uwikłań. Dunham jest w stanie z łatwością odeprzeć wyliczone przed chwilą zarzuty, o których więcej można przeczytać w takich magazynach i na internetowych blogach jak „Bitch Magazine”, „Salon” czy „Autostraddle”, twierdząc, że pisze o tym, co jej dotyczy i na czym sama się zna. Zapomina, zdaje się, o dość prostym fakcie, że sztuka i kulturowe reprezentacje poszczególnych jednostek czy zjawisk (ale też ich brak), zawsze niosą pewne polityczne znaczenia i przekazy.

Nieświadoma tego jest chyba także i Michelle Goldberg, zwykle pisująca w nurcie białego, liberalnego feminizmu i dzieląca z Dunham szereg wyliczonych wcześniej przywilejów społecznych. I być może w polskich realiach, w których kwestie wokół transgenderyzmu i radykalnego feminizmu, jakimi zajmuje się w swoim artykule, brzmią cokolwiek egzotycznie, rzeczony tekst mógł zostać odebrany jako odważny, subwersywny i transgresywny. Powiedzieć należy więc tym dobitnej i głośniej, że NIE JEST. Goldberg ewidentnie nie zna się na queerowych odłamach polityki spod znaku LGBTQ, czy że obce jej są podstawowe dla queertransgender studies terminy, pojęcia, a nader wszystko krytyka neoliberalnego systemu, w którym pod płaszczykiem tolerancji mogą spokojnie egzystować biali, zamożni geje czy lesbijki, ale już nie ci zbędni i niewidzialni: czarni z niskich klas społecznych, emigranci czy osoby transgenderowe właśnie.

Mało tego, tekst „Co to jest kobieta?” wyraźnie faworyzuje punkt widzenia właściwy dla tak zwanych TERF (skrót od trans-exclusionary radical feminist, czyli radykalna feministka wykluczająca osoby trans). Goldberg, podobnie jak przedstawiciele obozu politycznego TERF, skupia się na krytyce transgenderowych kobiet, pomijając prawie zupełnie transgenderowych mężczyzn, którzy, choć na co dzień spotykają się również z otwartą agresją, mogą zdecydowanie łatwiej ujść za przedstawicieli wybranej płci i nie uderzają w same podwaliny kluczowego dla radykalnych feministek przekonania o biologicznie warunkowanej, „naturalnej” kobiecości, której należy bronić za wszelką cenę. Znamienny w tym kontekście jest fakt, że Judith „Jack” Halberstam zostaje w jej artykule określony jako „postmodernistyczna krytyczka” i przywołany zaledwie raz i to bynajmniej nie z powodu jego rewolucyjnej, jeśli idzie o postrzeganie genderowych uwarunkowań męskości, książki „Female Masculinity” [Męska kobiecość], czy faktu, że jest jednym z wiodących ekspertów zajmujących się kwestiami transgenderyzmu w dziedzinie queer studies.

Jak słusznie zauważa na łamach „Autostraddle” Mari Brighe, dziennikarka „The New Yorkera” cytuje tylko czternaście radykalnych feministek oraz przytacza ich wypowiedzi, w których celowo i obraźliwie używają męskich zaimków osobowych w stosunku do transkobiet. Jak zaznacza Brighe: „Przygnębiajace, że Goldberg prezentuje wyjątkowo jednostronny obraz sytuacji, który opiera się w dużej mierze na anegdotycznych materiałach, niecytowanych źródłach, idiotycznych teoriach i ignoruje kampanię ucisku, nienawiści i agresji, wszczętą przez radykalne feministki przeciw transkobietom”. Nie trzeba specjalizować się w queer studies, żeby wyczytać z pism radykalnych feministek typu TERF pogwałcające podstawowe prawa człowieka postulaty i teorie, zgodnie z którymi transgenderowe kobiety dokonują infiltracji i najazdu przestrzeni zarezerwowanych tylko i wyłącznie dla biologicznych kobiet, w rodzaju wspomnianego przez Goldberg muzycznego festiwalu Michfest, z niecnym planem zgwałcenia i prześladowania jego uczestniczek. I choć ambicją dziennikarki było zapewne napisanie zniuansowanego tekstu, w którym ścierają się różne poglądy, to, jak słusznie zauważa w czasopiśmie „Bitch Magazine” Leela Ginelle, Goldberg prezentuje własne identyfikacje i definicje transkobiet jako rodzaj jedynie subiektywnej opinii, zarazem odbierając im szansę legitymizacji swej tożsamości poprzez własne doświadczenie, kluczowe przecież dla transgenderyzmu. Co więcej, można odnieść błędne wrażenie, jakoby radykalne feministki toczyły z transgenderowymi kobietami pokojową i niegroźną filozoficzną debatę, gdy tymczasem, tworząc kolejne opresyjne teorie, szerzą falę nienawiści do osób, które na każdym kroku zmagają się z wykluczeniem i opresją. Już przecież sam tytuł artykułu – „Co to jest kobieta?” – podaje w wątpliwość zasadność, wagę i znaczenie transgenderowej kobiecości i możliwość jej ustanowienia, wbrew i na przekór biologii.

 

Oburzona artykułem Goldberg Julia Serano, transseksualna teoretyczka i aktywistka, autorka, wspomnianej zresztą przez dziennikarkę, książki „Whipping Girl: A Transexual Woman on Sexism and the Scapegoating of Femininity” [Dziewczyna do bicia: transseksualna kobieta o seksizmie i robieniu kozła ofiarnego z kobiecości], wystosowała otwarty list do „The New Yorkera”, opublikowany skądinąd na łamach zazwyczaj dość neoliberalnego i wspierającego politykę mainstreamowych, białych organizacji gejowsko-lesbijskich magazynu „The Advocate”. Serano przytacza osobistą historię związaną z artykułem – Goldberg poprosiła ją o telefoniczny wywiad na temat specyfiki transdoświadczenia. Autorka przywołuje swoje obawy – spodziewała się, że kilkustronicowy tekst obliczony na mainstreamowych czytelników nie może oddać skomplikowanych ideologicznych sporów między feministkami TERF a transaktywistami czy nawet ukazać specyfiki transcielesności i doświadczenia. Mimo to, wiedząc, że dziennikarka i tak wspomni o niej w artykule, odbyła z nią dwie godzinne rozmowy telefoniczne.

Z łatwością można również wytknąć Goldberg brak oczytania i obycia w zagadnieniach dotyczących transkobiecości i kwestii transgenderyzmu. I choć dziennikarka nie pretenduje do stworzenia akademickiego referatu, który w sposób klarowny ująłby te zjawiska, to jednak zadaje sobie trud przytoczenia wielu radykalnych feministycznych teorii spod znaku TERF. I o dziwno ani słowem nie wspomina choćby o Kate Bornstein, trangenderowej aktywistce, performerce i pisarce, autorce kultowej już książki „Gender Outlaw: On Men, Women and the Rest of Us” [Genderowy wyrzutek: o kobietach, mężczyznach i reszcie nas], po raz pierwszy wydanej w 1995 roku. Bornstein, która w amerykańskich środowiskach queerowych od lat ma status ikony, opisuje tutaj swoją przemianę z heteroseksualnego mężczyzny w homoseksualną kobietę, podważając przy tym binarne podziały na męskie i żeńskie, homo i hetero, i zaznaczając, że nie czuje się właściwie ani jednym, ani drugim. Artystka i teoretyczka zainspirowała tysiące transgenderowych kobiet i mężczyzn, a jak twierdzi wiele z nich, jej książka „uratowała im życie”, o czym można przeczytać w zbiorowej monografii „Gender Outlaws: The Next Generation” [Genderowe wyrzutki: następne pokolenie], która ukazała się w 2010 roku.

Goldberg nie zadaje sobie również trudu, żeby nakreślić choćby szkicowy obraz skomplikowanej sytuacji prawnej i ekonomicznej osób trans, która automatycznie stawia je w gorszym położeniu niż radykalne feministki i skazuje na szereg wykluczeń społecznych. Pisze o tym szczegółowo transaktywista i legislacyjny teoretyk Dean Spade, którego głosu brakuje mi w dyskusji, jaką stara się streścić dziennikarka. Jak zaznacza Spade: „Prawo, państwowe urzędy, osoby prywatne i rodziny wmawiają ludziom trans, że są rodzajem niemożliwych osób, które nie mogą istnieć, nie mogą być widzialne, nie są klasyfikowane i nigdzie nie pasują. Z kolei lepiej dotowane lesbijskie i gejowskie ugrupowania wciąż pozostawiają nas w tyle i mówią nam, że nie jesteśmy politycznie zdolni do życia; że nasze życia nie mają politycznego potencjału, który mógłby zostać skutecznie wykorzystany”. Przeprowadzając szczegółową analizę mechanizmów, które stoją za tzw. „transfobią” zarówno w środowiskach hetero-, jak i homoseksualnych, Spade podkreśla, że – choć opór ludzi trans wyłania się w kontekście neoliberalizmu – wbrew jego idei należy walczyć z polityką inkorporacji, zrównania i wcielenia w istniejący porządek. Rzeczywistość ludzi trans to postępujące bezrobocie, pogłębiane przez niemożność otrzymania od państwa stosownych dokumentów poświadczających tożsamość, brak dostępu do opieki socjalnej i medycznej czy masowe osadzanie w placówkach karnych i więzieniach.

Laverne CoxTymczasem Goldberg naiwnie dopatruje się wielkiego przełomu kulturowego w tym, że Laverne Cox, transgenderowa gwiazda serialu „Orange is the New Black, jako pierwsza transkobieta znalazła się na okładce magazynu „Time”. Sporo racji ma chyba afroamerykańska feministyczna krytyczka bell hooks, komentując, że pojedyncza transkobieta, w dodatku wpisująca się w obowiązujące i dyktowane przez patriarchalne wzorce kanony piękna, nie jest przysłowiowym skowronkiem i „wiosny bynajmniej nie czyni”. I choć owszem, być może zwiększa medialną widzialność kobiet trans, jednak bez debaty o uwikłaniach klasowych, rasowych i ekonomicznych nie należy spodziewać się szerzej zakrojonych zmian społecznych.

Transfobię, która leży u podłoża opisywanego przez Goldberg sporu, ale i podprogowo przedziera się do jej własnego artykułu, zdiagnozowała trafnie Serano w nowszej, nieprzytoczonej w tekście książce „Excluded: Making Feminist and Queer Movements More Inclusive” [Wykluczeni: jak sprawić, żeby feministyczne i queerowe ruchy stały się bardziej otwarte]. Autorka zaznacza: „Założenie, że transseksualiści jedynie imitują cisseksualne gender dominuje w medialnych reprezentacjach, które zawsze niemal pokazują transkobiety i mężczyzn w momentach, w których nakładają na siebie genderowo określone ubrania czy inne akcesoria i ćwiczą kobiece lub męskie manieryzmy z pełnym przekonaniem. Takie reprezentacje utrwalają cisseksualne «realne» i transseksualne «udawane»”. Wystarczy przypomnieć sobie chociażby film „Transamerica, w reżyserii Duncana Tuckera, w którym grająca transkobietę Felicity Huffman ukazywana jest z lubością i fetyszyzmem w momentach, gdy maluje się, ubiera w ultrakobiece stroje, moduluje głos, żeby przekonać się o zasadności powyższego twierdzenia. Przekonanie o tym, że transkobiety to jedynie „tanie podróbki” kobiecości, które co najwyżej mogą być przez chwilę obiektem śmiesznego, kampowego żartu, stoi za większością radykalnych feministycznych teorii, które z upodobaniem przytacza i cytuje Goldberg.

Choć w polskim kontekście kulturowym trudno mówić o sporach wokół transgenderyzmu (co nie oznacza, że nad Wisłą nie ma osób trans, bo są, ale ich medialna widzialność jest bardzo niewielka), a dyskusję publiczną zdominowały wykoślawione hasła odsyłające do ukutego sztucznie tworu – ideologii gender – to rodzimym przepychankom wcale nie tak daleko od postulatów i roszczeń amerykańskich TERF. Niewybredne kpiny z Anny Grodzkiej, mające podważyć jej polityczne kompetencje i zdeprecjonować seksualność, czy afera wokół Rafalali, warszawskiej transseksualistki, obnażają obecną w codziennym polskim życiu społecznym homofobię i nieuświadomioną chyba do końca transfobię, która rządzi się tymi samymi mechanizmami co ta amerykańska, w wydaniu Jeffreys czy Raymond. Tyle że za Oceanem radykalne feministki świadome są przynajmniej istnienia osób trans, a w Polsce spotykają się one z niezrozumieniem specyfiki ich tożsamości na każdym niemal kroku. Lęk przed nieznanym, niestabilnym i nieokreślonym, odsyłającym do modeli transgenderowego doświadczenia,  jest chlebem powszednim, jakim karmią się polskie media. Fala nienawiści, z którą spotyka się obecnie jeden z uczestników programu „Top Model”, Mateusz Maga, androgeniczny chłopak, który swoim „niemęskim” zachowaniem wzbudził homofobiczne protesty nawet ze strony Rafalali, nie wspominając o Marcinie Tyszce, jest żywym dowodem na to, że nawet piękna fizys nie jest w stanie uchronić przed konsekwencjami autoprezentacji, która przenicowuje sztywne genderowe podziały.

Zdaje sobie z tego z kolei doskonale sprawę znany pisarz, Michał Witkowski, który objawił się parę miesięcy temu światu jako modowa bloggerka, Miss Gizzy – rodzaj transgenderowego tożsamościowego projektu artystycznego. I choć Witkowski w każdej chwili może przecież zrzucić swoje kolejne kreacje, celebrujące sztuczność, nieokreśloność płciową i manifestujące zjawisko, które Halberstam określa jako „koniec normalności” i pokazać się znów w roli cisgenderowego, homoseksualnego mężczyzny, to wymyślona przez niego Miss Gizzy wywołuje w odbiorcach kultury poczucie konsternacji. Ni to baba, ni to chłop, ni to realnie istniejąca persona, ni jedynie zmyślna prowokacja (przecież bywa na rautach i balach, fotografuje się na rozmaitych ściankach i chętnie wypowiada przed kamerą na tematy niekoniecznie oscylujące wokół mody, a jej cielesność to bynajmniej nie fantom, ani nie symulacja) staje się rodzajem iście queerowej, subwersywnej rebelii. Owszem, można dopatrzeć się tutaj rodzaju kulturowego zawłaszczenia wyznaczników transgenderyzmu, który w przypadku Witkowskiego jest jedynie nakładanym na chwilę kostiumem, a nie codziennym doświadczeniem. Ale poprzez ostentacyjne, prześmiewcze podważanie tego, co konstytuować ma realne i sztuczne, tego, co wypada i nie wypada, tego, co męskie i żeńskie, co jest domeną natury, a co kultury (kto powiedział, że kapelusik z robakami nie jest odpowiednio „naturalnym” komponentem wieczorowej garderoby?), Miss Gizzy jawi się jako zdecydowanie nie „taki rodzaj dziewczyny”, by powrócić do tytułu książki Dunham. „Taki” w odniesieniu do kobiecości i dziewczyńskości – pozostaje dojmująco cisgenderowy i uprzywilejowany, jest domeną zarówno samej gwiazdy serialu stacji HBO, Michelle Goldberg, jak i opisywanych przez nią radykalnych feministek.

Czas najwyższy odesłać ten nudny, opresyjny, wrogi kulturowo i genderowo model do lamusa i wraz z Miss Gizzy, Julią Serano i innymi transaktywistami powalczyć o nowy kulturowy krajobraz, w którym nie tylko nie istnieją sztywne płciowe normy i podziały, ale też nikt nikomu nie mówi, jak ma żyć i nie potępia za tożsamościowe wybory, identyfikacje i pozycje. Not that kind of girl, ya’all!


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.