Oparty na wspomnieniach Piper Kerman, białej kobiety z wyższej klasy średniej, która spędziła rok w więzieniu i opisała swoje doświadczenie, ostro krytykując rasistowski system penitencjarny, serial „Orange is the New Black” cieszy się już kultowym statusem, i to nie tylko w USA.
Przyznać należy, że stworzona przez Jenji Kohan, pomysłodawczynię innej popularnej serii – „Trawki” – produkcja to przypadek bezprecedensowy. I to z kilku powodów. Po pierwsze, nigdy wcześniej nie pokazywano na małym ekranie aż tylu marginalizowanych społecznie i skazanych dotąd na niewidzialność medialną kobiet: kolorowych, ubogich, homoseksualnych i o nienormatywnych modelach genderowej ekspresji. Po drugie, trudne i skomplikowane problemy polityczne i obyczajowe, w rodzaju nierówności rasowych i klasowych, którymi przesiąknięty jest amerykański naród, czy kłopoty Stanów Zjednoczonych z ich opresyjnym i krzywdzącym systemem więziennym, są tu poruszane w zabawny, a zarazem dojmująco bolesny sposób. Po trzecie wreszcie, serialowi udało się nie tyle nawet dostarczyć rozrywki spragnionym kulturowych reprezentacji swoich tożsamości Afroamerykanom, Latynoskom, lesbijkom typu „butch” (określanego potocznie jako bardziej męski) i imigrantkom, ale udowodnić światu, że miliony widzów na całym świecie chcą oglądać historie opowiadające o postaciach wywodzących się z etnicznych, seksualnych i klasowych mniejszości.
Rzecz jasna, wprowadzanie do głównego kulturowego obiegu pewnych marginalnych zjawisk zawsze wiąże się z określonymi kosztami. W przypadku pierwszego sezonu „OITNB” jest nim bez wątpienia snucie opowieści z perspektywy białej kobiety z klasy średniej – dość irytującej, Piper Chapman (Taylor Schilling) – która jest rodzajem
porte-parole autorki literackiego pierwowzoru. To jej oczami mamy oglądać kolejne perypetie rozgrywające się w więźniu Litchfield i wraz z nią dziwić się z wciąż obecnych w USA, rasowych i ekonomicznych, uwikłań systemowych. Jak podkreśla jednak Kohan: „Piper to rodzaj przynęty. Nie sądzę, że byłabym w stanie kogokolwiek zainteresować serialem o czarnych, latynoskich czy starszych kobietach w więzieniu, wiecie? Ale jeśli wrzucę tutaj typową dziewczynę z sąsiedztwa, która nagle pojawia się w tym świecie, mogę przyciągnąć pewnych widzów, identyfikujących się z nią”. W tym świetle główna bohaterka to faktycznie jedynie pretekst, żeby zainteresować feministyczną z gruntu telewizyjną sagą jak najszersze grupy odbiorców. W dodatku, Piper, z całą swoją dobrodusznością, naiwnością i chęcią naprawy świata, szybko zderza się jednak z twardą więzienną rzeczywistością.
Jej oczami poznajemy: oschłą i bezwzględną, acz, gdy trzeba czułą i ciepłą Rosjankę „Red” (doskonała Kate Mulgrew), dowodzącą więzienną kuchnią; czarną, transgenderową fryzjerkę Sophię, która przez więziennie kraty stara się wychowywać dorastającego syna (w tej roli ukonstytuowana przez popularność zaskarbioną dzięki „OITNB” – ikona amerykańskich transgenderowych społeczności –Laverne Cox); szaloną i nieprzewidywalną w swoim obłędzie, acz spragnioną uczucia i akceptacji Afroamerykankę – Suzanne „Crazy Eyes” Warren (nagrodzona za tę kreację Emmy – Uzo Aduba); dowcipną i sprytną narkomankę, Nicky (Natasha Lyonne); czy byłą ukochaną biseksualnej Piper, wytatuowaną, mroczną i pełną tajemnic Alex Vause, przez której dilerskie, szemrane interesy główna bohaterka znalazła się w Litchfield (obiekt westchnień lesbijek pod każdą szerokością geograficzną, Laura Prepon). To tylko niektóre z kilkunastu fascynujących postaci, których losy prezentowane są poprzez serię „flashbacków”. Każdy odcinek serialu skonstruowany jest w analogiczny zresztą sposób i poza przewodnią intrygą oraz bieżącymi wydarzeniami, prezentuje widzom sceny z przeszłości wybranej bohaterki, konfrontując je z więzienną teraźniejszością.
Tematem przewodnim pierwszego sezonu serialu, którego trzynaście odcinków zostało udostępnionych jednocześnie (jest to stała metoda stacji Netflix i pokrewnych jej platform internetowych) w czerwcu 2013 roku, jest aklimatyzacja Piper do nowego, brutalnego świata. A wiodącym fabularnym problemem – ideowe i jak najbardziej dosłowne starcie z reprezentantką „gorszej Ameryki” – co do której białych, ubogich przedstawicieli z wiejskich terenów często używa się określenia „white trash” („biały śmieć”) – Tiffany „Pennsatucky” Dodget (rewelacyjna Taryn Manning wciela się w moją osobiście ulubioną postać). Już sam przydomek kobiety jest znaczący – to gra słów na termin „Pennsyltucky”, wspólnego określenia na stany Pensylwania i Kentucky, a mówiąc konkretniej – zachodnie i centralne regiony Pensylwanii, będące częścią Appalachów, utożsamiane jednoznacznie z kulturowym i ekonomicznym zacofaniem. Zgodnie z najgorszymi stereotypami odnośnie do mieszkańców tego regionu – „Pennsatucky” jest homofobiczną, gorliwą chrześcijanką, na wolności uzależnioną od metamfetaminy i poddającą się serii kolejnych aborcji.
Konflikt między ładną, delikatną blondynką Piper a Tiffany – zaniedbaną brunetką o zepsutych zębach, typowych dla tzw. „,meth headów” (osób przyjmujących regularnie wspomniany narkotyk) – ma wymiar stricte polityczny. To w końcu starcie między liberalną, pozornie oświeconą, wielkomiejską Ameryką a jej ciemnym, „hańbiącym kuzynem”, o którym tak bardzo chciano by zapomnieć. Twórcy serii dali się jednak wpuścić tutaj w pułapkę stereotypów rasowych i kulturowych, z którymi bez wątpienia sami chcą walczyć. Nie tylko pokazują bowiem „białość Pennssatucky” jako osobę nienaturalną, a nawet wynaturzoną, bo odartą z przywilejów klasowych i ekonomicznych, ale umacniają hegemonię białej klasy średniej, reprezentowanej tu przez wykształconą Piper. To do niej należy wszak pierwsze i ostatnie słowo debiutanckiego sezonu serii.
Druga odsłona serialu z kolei wprowadza nową demoniczną postać – Lorraine Yvonne „Vee” Parker (Lorraine Toussaint) – podstępną i okrutną czarną kryminalistkę, która nie zawaha się przed niczym, żeby osiągnąć swój cel. Sytuacja zmienia się, kiedy do bitwy o pozycję w więzieniu angażuje się „Red” i jej białe podopieczne, a konflikt personalny stopniowo ujawnia utajone rasowe lęki, wzajemne pretensje i zakorzenione głęboko poczucie krzywdy. Tymczasem Piper wyrusza na krucjatę przeciwko niesprawiedliwemu systemowi więziennemu, personifikowanemu tutaj przez podstępną naczelnik placówki. I znów twórcy „OITNB” dają się złapać w podobną, rasistowską mieliznę ideową i polityczną. Nie tylko demonizują i stygmatyzują „czarność” Vee, przypisując jej wszelkie najgorsze cechy: drapieżność seksualną, pełne przemocy zachowania społeczne, czy finansową zachłanność, ale każą jeszcze pochodzącej ze średniej klasy, wykształconej Poussey (Samira Wiley), reprezentującej „odpowiednią”, bo światłą i zasymilowaną „czarną postawę”, ostatecznie pozyskać lojalność „Taystee”, o którą zabiega również Vee. Jakby tego było mało, scenarzyści umożliwiają Piper, paradoksalnie, pogardliwie określanej przez Afroamerykanki z Litchfield jako „blondie”, stoczyć zwycięską, heroiczną bitwę ze skorumpowaną więzienną administracją i uratować coś zdecydowanie więcej niż zaledwie jedną niewinną „czarną duszyczkę”. A mianowicie – całe więzienie.
Trzeci sezon, którego odcinki udostępniono w czerwcu bieżącego roku, wydaje się znacznie bardziej przemyślany, jeśli idzie o modele reprezentacji problemów związanych z rasą i klasą. Przede wszystkim zmienia się struktura i zamiast wiodącej sensacyjnej intrygi, w każdym odcinku oglądamy opowieści o poszczególnych bohaterkach i to często tych, które do tej pory przemykały przez korytarze Litchifled niemal niezauważone. Taka dramaturgiczna zmiana wychodzi, o dziwo, „OITNB” na dobre i pozwala nie tylko poznać bliżej kolejne fascynujące, złożone postacie i ich zawikłane losy, ale przeprowadzić zaangażowane politycznie i społecznie obserwacje dotyczące amerykańskich ulic i więziennych cel.
Historia wycofanej i milczącej Azjatki w starszym wieku, Chang (Lori Tan Chinn), która w poprzednich dwóch sezonach odgrywała marginalną rolę persony z barwnego, multikulturowego tła, odsłania uwikłanie azjatyckich mniejszości w bezwzględne patriarchalne układy. Z kolei opowieść o niemowie Normie (Annie Golden), do tej pory pokazywanej jedynie w charakterze obserwatorki toczących się wokół niej wypadków, urasta do rangi jednej z bardziej przejmujących opowieści w „OITNB”, bezpośrednio złączonej z przewodnim tematem trzeciego sezonu. A jest nim wiara i rozmaite sposoby jej poszukiwania. Niekoniecznie takie, które wiążą się z konkretnym systemem religijnym, choć i tych tu nie brakuje. W dodatku, zostają one ograne z charakterystycznym dla serialu przymrużeniem oka i subwersywnym humorem. Jak w przypadku nagłej fali zainteresowania judaizmem, kiedy czarne więźniarki orientują się, że jest on drogą do nieporównywalnie lepszego, koszernego jedzenie serwowanego dla jego wyznawców w przeżywającej kryzys finansowy stołówce. Nagle więc kilka z nich deklaruje, że doznały duchowego oświecenia i zaufały mocy Tory.
Do zweryfikowania szczerości ich intencji, a przede wszystkim wiary, zostaje wysłany rabin, a jego rozmowy z mniej lub bardziej sprytnymi kobietami pokazują, że kulturowa przynależność do określonej wspólnoty to często efekt nie urodzenia i wychowania, a umiejętnie przeprowadzonego performansu. W przypadku jednej z bohaterek jednak, na co dzień cynicznej i buńczucznej Cindy (Adrienne C. Moore), coś, co zaczęło się jak chytry plan i dobry towarzyski żart, zamienia się na naszych oczach w głęboką religijną przemianę. Podobnie jest z nowo ukonstytuowanym kultem, jaki tworzy się wokół wspomnianej Normy, która, jak się okazuje, w przeszłości związana była z podejrzaną hipisowską sektą i jej okrutnym męskim guru. W Litchfield pod jej wpływem wydarza się fala „cudów” i uzdrowień, a dobroć i wyrozumiałość kobiety zaskarbiają jej rzesze nowych wyznawczyń, spragnionych nie tyle nawet religii, co nadziei na „lepsze jutro”. I choć po krótkim okresie euforycznych spotkań dochodzi do prześmiewczo ukazanych rozłamów i uzurpacji, grupa skupiona wokół Normy chce w niej zobaczyć nie wszechwiedzącego mistrza, ale dowód na to, że w zamkniętej, odhumanizowanej rzeczywistości, choć zabrzmi to cokolwiek górnolotnie, można zachować wiarę w to, że jeszcze wszystko „będzie dobrze”.
Co ciekawe, w najnowszym sezonie zdecydowanie traci Piper, która z głównej bohaterki, pełnej optymizmu i woli zmiany, przeistacza się w zgorzkniałą i cyniczną postać drugoplanową. Ta zmiana również służy „OITNB”, bo, jak pokazują kolejne odcinki, w Litchfield skrywa się tyle ciekawszych kobiet, których historie tylko czekają na to, żeby zostać opowiedziane. I choć wciąż zarzucić można twórcom serialu, że momentami ukazują więzienie jako beztroską licealną zabawę, z przyjaźniami, podziałami na bardziej i mnie „cool” grupy, konfliktami personalnymi i kolejnymi gierkami, które sprawiają, że aż chce się odsiadywać tam wyrok, to w trzeciej serii dokonują nagłej i udanej politycznie wolty. Zamiast, jak dotąd, nieudolnie krytykować rasistowski system więzienny, scenarzyści zwracają uwagę widzów na problem palący obecnie najdotkliwiej amerykański wymiar karny. Chodzi mianowicie o postępującą prywatyzację więzień, masowo przejmowanych przez korporacje, bogacące się na praktycznie darmowej pracy osadzonych w nich ludzi. Ta transformacja nie omija i Litchfield, a część więźniarek zaczyna pracować w zaimprowizowanej na potrzeby bezdusznego koncernu fabryce bielizny. Kapitalistyczna zachłanność oślepia również i same bohaterki: Piper wpada na pomysł rozkręcenia podziemnego biznesu polegającego na sprzedaży noszonych majtek. Przy pomocy nowej postaci, z którą nawiązuje przelotny romans, Stelli (w tej roli reklamowana jako sensacja trzeciej serii, australijska genderqueerowa modelka, aktorka i DJ-ka, Ruby Rose), „blondie” zaczyna zarabiać coraz więcej, dzieląc zyski między swoje pracownice. I ją jednak, podobnie jak zarząd korporacji, który przejął Litchfield, omamia moc pieniądza.
Najciekawszym motywem trzeciego sezonu „OITNB” jest transformacja. I to nie tylko duchowa czy kulturowa, ale również osobowa. Poza Piper, postacią, która przeżywa największa i bez wątpienia najciekawszą przemianę jest „Pennsatucky”. Twórcy serialu łączą ją z dość opresyjnie przeprowadzoną zmianą jej wyglądu, mającą wyzbyć ją cech „typowych dla white trasha”. Już w drugim sezonie bohaterka dostaje nowe, białe zęby, w trzecim natomiast – jej cera jest mniej zmęczona i szara, a włosy schludniejsze i nie tak przetłuszczone, jak w poprzednich seriach. Podstawowa transformacja zachodzi jednak na poziomie osobowościowym i tożsamościowym. „Pennsatucky” ze zdeklarowanej chrześcijanki, homofobki i rasistki, otwiera się na współwięźniarki, nawiązuje nowe znajomości, nie zważając przy tym na kolor skóry i orientację seksualną. Wśród nich najbardziej wywrotowy potencjał skrywa jej przyjaźń z Big Boo, ostrą, nieprzebierającą w słowach lesbijką butch (w tej roli queerowa aktorka Lea DeLaria). Boo pochodzi z zupełnie innego świata niż Tiffany. Jej ostre, cięte i dowcipne komentarze, wymierzone w prawicowe środowiska i chrześcijaństwo, rozbijają bezlitośnie te wartości, w jakie do tej pory wierzyła ślepo i bezmyślnie „Pennsatucky”.
Jej codzienną rzeczywistość w małym miasteczku w stanie Virginia, w którym dorastała, wyznaczały przypadkowe i wymuszone kontakty seksualne, bezrobocie i bieda. I choć oczywiście przejawia się w tej historii stereotypowy obraz „white trashowej Ameryki”, jest coś wzruszającego w scenach, kiedy młoda „Pennsatucky” zaczyna spotykać się z pierwszym mężczyzną, który nie chce od niej jedynie szybkiego „numerka”. A że historia lubi się powtarzać, a miłosne uniesienia i romantyczne randki to przywileje, na które pozwolić mogą sobie przedstawiciele wyższych klas społecznych, niewinna zrazu znajomość bohaterki z nowym strażnikiem więziennym szybko przeradza się w chorą relację, która kulminację znajduje w przerażającej scenie gwałtu. Na pomoc ofierze bez wahana rusza Big Boo, która nie tylko uczy „Pennsatucky” mówić o swoich uczuciach i emocjach, ale sama dowiaduje się od niej wiele o więziennej rzeczywistości i własnej klasowej wyższości, z jakiej do tej pory niekoniecznie zdawała sobie sprawę. Ta relacja, do określenia której idealnie pasuje termin Andrei Smith – „nieoczekiwane przymierze” („unlikely alliance”) – staje się dla obu postaci źródłem siły i feministycznie ukształtowaną koalicją, ponad podziałami. I choć, zabrzmi to idealistycznie, nie tylko Litchfield desperacko potrzebuje podobnych porozumień, w których czarni, biali, Meksykanie, Azjaci, homo, hetero – połączą siły, by wspólnie powalczyć o „nowy, lepszy świat”. A jak udowadnia przykład przyjaźni Boo i „Pennsatucky” – kulturowa i polityczna utopia nawet w najgorszych warunkach jest możliwa. Wystarczy jedynie wyjść ze swojej strefy bezpieczeństwa i zawrzeć „nieoczekiwane przymierze” z kimś diametralnie innym od nas samych, choćby z sąsiedniego więziennego łóżka.