Nieoczekiwane przymierza
„Orange is the New Black”

16 minut czytania

/ Film

Nieoczekiwane przymierza

Grzegorz Stępniak

Wciąż można zarzucić twórcom „Orange is the New Black”, że ukazują momentami więzienie jako beztroską licealną zabawę, która sprawia, że aż chce się odsiadywać tam wyrok. W trzeciej serii dokonują jednak nagłej i udanej politycznie wolty

Jeszcze 4 minuty czytania

Oparty na wspomnieniach Piper Kerman, białej kobiety z wyższej klasy średniej, która spędziła rok w więzieniu i opisała swoje doświadczenie, ostro krytykując rasistowski system penitencjarny, serial „Orange is the New Black” cieszy się już kultowym statusem, i to nie tylko w USA.

Przyznać należy, że stworzona przez Jenji Kohan, pomysłodawczynię innej popularnej serii – „Trawki” – produkcja to przypadek bezprecedensowy. I to z kilku powodów. Po pierwsze, nigdy wcześniej nie pokazywano na małym ekranie aż tylu marginalizowanych społecznie i skazanych dotąd na niewidzialność medialną kobiet: kolorowych, ubogich, homoseksualnych i o nienormatywnych modelach genderowej ekspresji. Po drugie, trudne i skomplikowane problemy polityczne i obyczajowe, w rodzaju nierówności rasowych i klasowych, którymi przesiąknięty jest amerykański naród, czy kłopoty Stanów Zjednoczonych z ich opresyjnym i krzywdzącym systemem więziennym, są tu poruszane w zabawny, a zarazem dojmująco bolesny sposób. Po trzecie wreszcie, serialowi udało się nie tyle nawet dostarczyć rozrywki spragnionym kulturowych reprezentacji swoich tożsamości Afroamerykanom, Latynoskom, lesbijkom typu „butch” (określanego potocznie jako bardziej męski) i imigrantkom, ale udowodnić światu, że miliony widzów na całym świecie chcą oglądać historie opowiadające o postaciach wywodzących się z etnicznych, seksualnych i klasowych mniejszości.

Rzecz jasna, wprowadzanie do głównego kulturowego obiegu pewnych marginalnych zjawisk zawsze wiąże się z określonymi kosztami. W przypadku pierwszego sezonu „OITNB” jest nim bez wątpienia snucie opowieści z perspektywy białej kobiety z klasy średniej – dość irytującej, Piper Chapman (Taylor Schilling) – która jest rodzajem
porte-parole autorki literackiego pierwowzoru. To jej oczami mamy oglądać kolejne perypetie rozgrywające się w więźniu Litchfield i wraz z nią dziwić się z wciąż obecnych w USA, rasowych i ekonomicznych, uwikłań systemowych. Jak podkreśla jednak Kohan: „Piper to rodzaj przynęty. Nie sądzę, że byłabym w stanie kogokolwiek zainteresować serialem o czarnych, latynoskich czy starszych kobietach w więzieniu, wiecie? Ale jeśli wrzucę tutaj typową dziewczynę z sąsiedztwa, która nagle pojawia się w tym świecie, mogę przyciągnąć pewnych widzów, identyfikujących się z nią”. W tym świetle główna bohaterka to faktycznie jedynie pretekst, żeby zainteresować feministyczną z gruntu telewizyjną sagą jak najszersze grupy odbiorców. W dodatku, Piper, z całą swoją dobrodusznością, naiwnością i chęcią naprawy świata, szybko zderza się jednak z twardą więzienną rzeczywistością.

 „Orange is the New Black” „Orange is the New Black”


Jej oczami poznajemy: oschłą i bezwzględną, acz, gdy trzeba czułą i ciepłą Rosjankę „Red” (doskonała Kate Mulgrew), dowodzącą więzienną kuchnią; czarną, transgenderową fryzjerkę Sophię, która przez więziennie kraty stara się wychowywać dorastającego syna (w tej roli ukonstytuowana przez popularność zaskarbioną dzięki „OITNB” – ikona amerykańskich transgenderowych społeczności –Laverne Cox); szaloną i nieprzewidywalną w swoim obłędzie, acz spragnioną uczucia i akceptacji Afroamerykankę – Suzanne „Crazy Eyes” Warren (nagrodzona za tę kreację Emmy – Uzo Aduba); dowcipną i sprytną narkomankę, Nicky (Natasha Lyonne); czy byłą ukochaną biseksualnej Piper, wytatuowaną, mroczną i pełną tajemnic Alex Vause, przez której dilerskie, szemrane interesy główna bohaterka znalazła się w Litchfield (obiekt westchnień lesbijek pod każdą szerokością geograficzną, Laura Prepon). To tylko niektóre z kilkunastu fascynujących postaci, których losy prezentowane są poprzez serię „flashbacków”. Każdy odcinek serialu skonstruowany jest w analogiczny zresztą sposób i poza przewodnią intrygą oraz bieżącymi wydarzeniami, prezentuje widzom sceny z przeszłości wybranej bohaterki, konfrontując je z więzienną teraźniejszością.

Tematem przewodnim pierwszego sezonu serialu, którego trzynaście odcinków zostało udostępnionych jednocześnie (jest to stała metoda stacji Netflix i pokrewnych jej platform internetowych) w czerwcu 2013 roku, jest aklimatyzacja Piper do nowego, brutalnego świata. A wiodącym fabularnym problemem – ideowe i jak najbardziej dosłowne starcie z reprezentantką „gorszej Ameryki” – co do której białych, ubogich przedstawicieli z wiejskich terenów często używa się określenia „white trash” („biały śmieć”) – Tiffany „Pennsatucky” Dodget (rewelacyjna Taryn Manning wciela się w moją osobiście ulubioną postać). Już sam przydomek kobiety jest znaczący – to gra słów na termin „Pennsyltucky”, wspólnego określenia na stany Pensylwania i Kentucky, a mówiąc konkretniej – zachodnie i centralne regiony Pensylwanii, będące częścią Appalachów, utożsamiane jednoznacznie z kulturowym i ekonomicznym zacofaniem. Zgodnie z najgorszymi stereotypami odnośnie do mieszkańców tego regionu – „Pennsatucky” jest homofobiczną, gorliwą chrześcijanką, na wolności uzależnioną od metamfetaminy i poddającą się serii kolejnych aborcji.

Konflikt między ładną, delikatną blondynką Piper a Tiffany – zaniedbaną brunetką o zepsutych zębach, typowych dla tzw. „,meth headów” (osób przyjmujących regularnie wspomniany narkotyk) – ma wymiar stricte polityczny. To w końcu starcie między liberalną, pozornie oświeconą, wielkomiejską Ameryką a jej ciemnym, „hańbiącym kuzynem”, o którym tak bardzo chciano by zapomnieć. Twórcy serii dali się jednak wpuścić tutaj w pułapkę stereotypów rasowych i kulturowych, z którymi bez wątpienia sami chcą walczyć. Nie tylko pokazują bowiem „białość Pennssatucky” jako osobę nienaturalną, a nawet wynaturzoną, bo odartą z przywilejów klasowych i ekonomicznych, ale umacniają hegemonię białej klasy średniej, reprezentowanej tu przez wykształconą Piper. To do niej należy wszak pierwsze i ostatnie słowo debiutanckiego sezonu serii.

Druga odsłona serialu z kolei wprowadza nową demoniczną postać – Lorraine Yvonne „Vee” Parker (Lorraine Toussaint) – podstępną i okrutną czarną kryminalistkę, która nie zawaha się przed niczym, żeby osiągnąć swój cel. Sytuacja zmienia się, kiedy do bitwy o pozycję w więzieniu angażuje się „Red” i jej białe podopieczne, a konflikt personalny stopniowo ujawnia utajone rasowe lęki, wzajemne pretensje i zakorzenione głęboko poczucie krzywdy. Tymczasem Piper wyrusza na krucjatę przeciwko niesprawiedliwemu systemowi więziennemu, personifikowanemu tutaj przez podstępną naczelnik placówki. I znów twórcy „OITNB” dają się złapać w podobną, rasistowską mieliznę ideową i polityczną. Nie tylko demonizują i stygmatyzują „czarność” Vee, przypisując jej wszelkie najgorsze cechy: drapieżność seksualną, pełne przemocy zachowania społeczne, czy finansową zachłanność, ale każą jeszcze pochodzącej ze średniej klasy, wykształconej Poussey (Samira Wiley), reprezentującej „odpowiednią”, bo światłą i zasymilowaną „czarną postawę”, ostatecznie pozyskać lojalność „Taystee”, o którą zabiega również Vee. Jakby tego było mało, scenarzyści umożliwiają Piper, paradoksalnie, pogardliwie określanej przez Afroamerykanki z Litchfield jako „blondie”, stoczyć zwycięską, heroiczną bitwę ze skorumpowaną więzienną administracją i uratować coś zdecydowanie więcej niż zaledwie jedną niewinną „czarną duszyczkę”. A mianowicie – całe więzienie.

 „Orange is the New Black” „Orange is the New Black”


Trzeci sezon, którego odcinki udostępniono w czerwcu bieżącego roku, wydaje się znacznie bardziej przemyślany, jeśli idzie o modele reprezentacji problemów związanych z rasą i klasą. Przede wszystkim zmienia się struktura i zamiast wiodącej sensacyjnej intrygi, w każdym odcinku oglądamy opowieści o poszczególnych bohaterkach i to często tych, które do tej pory przemykały przez korytarze Litchifled niemal niezauważone. Taka dramaturgiczna zmiana wychodzi, o dziwo, „OITNB” na dobre i pozwala nie tylko poznać bliżej kolejne fascynujące, złożone postacie i ich zawikłane losy, ale przeprowadzić zaangażowane politycznie i społecznie obserwacje dotyczące amerykańskich ulic i więziennych cel.

Historia wycofanej i milczącej Azjatki w starszym wieku, Chang (Lori Tan Chinn), która w poprzednich dwóch sezonach odgrywała marginalną rolę persony z barwnego, multikulturowego tła, odsłania uwikłanie azjatyckich mniejszości w bezwzględne patriarchalne układy. Z kolei opowieść o niemowie Normie (Annie Golden), do tej pory pokazywanej jedynie w charakterze obserwatorki toczących się wokół niej wypadków, urasta do rangi jednej z bardziej przejmujących opowieści w „OITNB”, bezpośrednio złączonej z przewodnim tematem trzeciego sezonu. A jest nim wiara i rozmaite sposoby jej poszukiwania. Niekoniecznie takie, które wiążą się z konkretnym systemem religijnym, choć i tych tu nie brakuje. W dodatku, zostają one ograne z charakterystycznym dla serialu przymrużeniem oka i subwersywnym humorem. Jak w przypadku nagłej fali zainteresowania judaizmem, kiedy czarne więźniarki orientują się, że jest on drogą do nieporównywalnie lepszego, koszernego jedzenie serwowanego dla jego wyznawców w przeżywającej kryzys finansowy stołówce. Nagle więc kilka z nich deklaruje, że doznały duchowego oświecenia i zaufały mocy Tory.


Do zweryfikowania szczerości ich intencji, a przede wszystkim wiary, zostaje wysłany rabin, a jego rozmowy z mniej lub bardziej sprytnymi kobietami pokazują, że kulturowa przynależność do określonej wspólnoty to często efekt nie urodzenia i wychowania, a umiejętnie przeprowadzonego performansu. W przypadku jednej z bohaterek jednak, na co dzień cynicznej i buńczucznej Cindy (Adrienne C. Moore), coś, co zaczęło się jak chytry plan i dobry towarzyski żart, zamienia się na naszych oczach w głęboką religijną przemianę. Podobnie jest z nowo ukonstytuowanym kultem, jaki tworzy się wokół wspomnianej Normy, która, jak się okazuje, w przeszłości związana była z podejrzaną hipisowską sektą i jej okrutnym męskim guru. W Litchfield pod jej wpływem wydarza się fala „cudów” i uzdrowień, a dobroć i wyrozumiałość kobiety zaskarbiają jej rzesze nowych wyznawczyń, spragnionych nie tyle nawet religii, co nadziei na „lepsze jutro”. I choć po krótkim okresie euforycznych spotkań dochodzi do prześmiewczo ukazanych rozłamów i uzurpacji, grupa skupiona wokół Normy chce w niej zobaczyć nie wszechwiedzącego mistrza, ale dowód na to, że w zamkniętej, odhumanizowanej rzeczywistości, choć zabrzmi to cokolwiek górnolotnie, można zachować wiarę w to, że jeszcze wszystko „będzie dobrze”. 

Co ciekawe, w najnowszym sezonie zdecydowanie traci Piper, która z głównej bohaterki, pełnej optymizmu i woli zmiany, przeistacza się w zgorzkniałą i cyniczną postać drugoplanową. Ta zmiana również służy „OITNB”, bo, jak pokazują kolejne odcinki, w Litchfield skrywa się tyle ciekawszych kobiet, których historie tylko czekają na to, żeby zostać opowiedziane. I choć wciąż zarzucić można twórcom serialu, że momentami ukazują  więzienie jako beztroską licealną zabawę, z przyjaźniami, podziałami na bardziej i mnie „cool” grupy, konfliktami personalnymi i kolejnymi gierkami, które sprawiają, że aż chce się odsiadywać tam wyrok, to w trzeciej serii dokonują nagłej i udanej politycznie wolty. Zamiast, jak dotąd, nieudolnie krytykować rasistowski system więzienny, scenarzyści zwracają uwagę widzów na problem palący obecnie najdotkliwiej amerykański wymiar karny. Chodzi mianowicie o postępującą prywatyzację więzień, masowo przejmowanych przez korporacje, bogacące się na praktycznie darmowej pracy osadzonych w nich ludzi. Ta transformacja nie omija i Litchfield, a część więźniarek zaczyna pracować w zaimprowizowanej na potrzeby bezdusznego koncernu fabryce bielizny. Kapitalistyczna zachłanność oślepia również i same bohaterki: Piper wpada na pomysł rozkręcenia podziemnego biznesu polegającego na sprzedaży noszonych majtek. Przy pomocy nowej postaci, z którą nawiązuje przelotny romans, Stelli (w tej roli reklamowana jako sensacja trzeciej serii, australijska genderqueerowa modelka, aktorka i DJ-ka, Ruby Rose), „blondie” zaczyna zarabiać coraz więcej, dzieląc zyski między swoje pracownice. I ją jednak, podobnie jak zarząd korporacji, który przejął Litchfield, omamia moc pieniądza.

Najciekawszym motywem trzeciego sezonu „OITNB” jest transformacja. I to nie tylko duchowa czy kulturowa, ale również osobowa. Poza Piper, postacią, która przeżywa największa i bez wątpienia najciekawszą przemianę jest „Pennsatucky”. Twórcy serialu łączą ją z dość opresyjnie przeprowadzoną zmianą jej wyglądu, mającą wyzbyć ją cech „typowych dla white trasha”. Już w drugim sezonie bohaterka dostaje nowe, białe zęby, w trzecim natomiast – jej cera jest mniej zmęczona i szara, a włosy schludniejsze i nie tak przetłuszczone, jak w poprzednich seriach. Podstawowa transformacja zachodzi jednak na poziomie osobowościowym i tożsamościowym. „Pennsatucky” ze zdeklarowanej chrześcijanki, homofobki i rasistki, otwiera się na współwięźniarki, nawiązuje nowe znajomości, nie zważając przy tym na kolor skóry i orientację seksualną. Wśród nich najbardziej wywrotowy potencjał skrywa jej przyjaźń z Big Boo, ostrą, nieprzebierającą w słowach lesbijką butch (w tej roli queerowa aktorka Lea DeLaria). Boo pochodzi z zupełnie innego świata niż Tiffany. Jej ostre, cięte i dowcipne komentarze, wymierzone w prawicowe środowiska i chrześcijaństwo, rozbijają bezlitośnie te wartości, w jakie do tej pory wierzyła ślepo i bezmyślnie „Pennsatucky”.

 „Orange is the New Black” „Orange is the New Black”

Jej codzienną rzeczywistość w małym miasteczku w stanie Virginia, w którym dorastała, wyznaczały przypadkowe i wymuszone kontakty seksualne, bezrobocie i bieda. I choć oczywiście przejawia się w tej historii stereotypowy obraz „white trashowej Ameryki”, jest coś wzruszającego w scenach, kiedy młoda „Pennsatucky” zaczyna spotykać się z pierwszym mężczyzną, który nie chce od niej jedynie szybkiego „numerka”. A że historia lubi się powtarzać, a miłosne uniesienia i romantyczne randki to przywileje, na które pozwolić mogą sobie przedstawiciele wyższych klas społecznych, niewinna zrazu znajomość bohaterki z nowym strażnikiem więziennym szybko przeradza się w chorą relację, która kulminację znajduje w przerażającej scenie gwałtu. Na pomoc ofierze bez wahana rusza Big Boo, która nie tylko uczy „Pennsatucky” mówić o swoich uczuciach i emocjach, ale sama dowiaduje się od niej wiele o więziennej rzeczywistości i własnej klasowej wyższości, z jakiej do tej pory niekoniecznie zdawała sobie sprawę. Ta relacja, do określenia której idealnie pasuje termin Andrei Smith – „nieoczekiwane przymierze” („unlikely alliance”) – staje się dla obu postaci źródłem siły i feministycznie ukształtowaną koalicją, ponad podziałami. I choć, zabrzmi to idealistycznie, nie tylko Litchfield desperacko potrzebuje podobnych porozumień, w których czarni, biali, Meksykanie, Azjaci, homo, hetero – połączą siły, by wspólnie powalczyć o „nowy, lepszy świat”. A jak udowadnia przykład przyjaźni Boo i „Pennsatucky” – kulturowa i polityczna utopia nawet w najgorszych warunkach jest możliwa. Wystarczy jedynie wyjść ze swojej strefy bezpieczeństwa i zawrzeć „nieoczekiwane przymierze” z kimś diametralnie innym od nas samych, choćby z sąsiedniego więziennego łóżka.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.