Jak łysy koniec
Większość łysiejących wypatruje wakacji z obawą. Sierpniowy wiatr, zefir lub co gorsza południowy halny, uderza w nieosłonioną fryzurę i bezlitośnie ją obnaża. Nie sposób wtedy ukryć wstydliwych braków w owłosieniu, które kiedyś bujne, teraz jest już tylko ruiną i cieniem dawnej obfitości. Łysi z kolei, jeśli zdołali zaakceptować swój permanentny brak czupryny, traktują każdy powiew niczym pieszczotliwe łaskotki. A ich błyszcząca głowa to przecież dodatkowa przestrzeń na pielęgnację letniej opalenizny.
Przejście między łysieniem a łysiną nie jest tak płynne i bezbolesne, jak sugerowałoby niemal identyczne brzmienie tych słów. Proces ten jest skomplikowany, obciążony masą kulturowych przesądów, a także wiecznie niezakończony: czy można być kompletnie, bezwzględnie łysym? Profesor Jacek Juliusz Jadacki, w kultowym wśród studentów podręczniku do semiotyki „Spór o granice języka”, przytacza nawet „paradoks łysego”, wskazując enigmatycznie, że „Wyrażenie «łysy» jest aproksymatywem i jako takie jest paradoksogenne”… Nieuchwytność łysiny jako znaku przyczynia się do rozwoju otaczającej ją mitologii. Żaden chyba element naszego ciała nie problematyzuje tak jaskrawo nieodróżnialności natury (w tym działania genów) i kultury, która musi do każdego zjawiska napisać rozwlekły i zwykle bałamutny komentarz.
Biologia i mitologia
My, łysiejący, wiemy, jak dużym szokiem i prywatną tragedią jest dla mężczyzny świadomość rychłej utraty włosów na głowie. Można się na to psychicznie przygotować, studiując rodzinne albumy: jeśli czterech wujków ze strony mamy zaczęło łysieć gdzieś w okolicach matury, to masz małą szansę, że twój zarost przetrwa koniec studiów. Oczywiście, wśród kilku czynników wpływających na to, że nie będziesz wyglądać w wieku średnim jak John Lennon, pierwsze skrzypce gra tzw. „biologia” – zbiorcza nazwa na wszystko, na co w przypadku ciała nie mamy wpływu i co zgodne jest z „odwiecznym” porządkiem rzeczy. „Biologia” pełni szkaradną rolę jako antyfeministyczny, seksistowski argument w żartach z „blondynki”, ale przydaje się przecież właśnie w rozważaniach genderowych. Traktowanie różnicy biologicznej jako różnicy antropologicznej można zacząć nie od fallusa, a od łysiny właśnie. Od starożytnych Greków po kiboli z maczetami (tę armię Typowych Sebów) – łysina była podstawowym znakiem męskości. O ile w czasach Synezjusza z Cyreny, autora „Pochwały łysiny”, mogła kojarzyć się ona z mądrością, o tyle współczesna kibolska pała stała się nacechowanym klasowo epitetem – sięgającą czubka głowy wersją „karczka”.
Nikogo jednak nie zadowala postrzeganie łysiny jako neutralnej cechy odziedziczonej po przodkach. Jako przykuwający uwagę element twarzy – podstawowej części ciała umożliwiającej naszą identyfikację – łysina jest bogatym fenomenem kulturowym, złożonym z wykluczających się stereotypów i absurdalnych bajek. Nie jest to też zjawisko pozbawione swoistej metafizyki – jej przybliżenie może stanowić pozytywny program łysiny, zdejmujący z niej odium czegoś wybrakowanego i lichego. Historia łysiny musi zostać dopiero napisana (najlepiej przez historyka o tęgiej, gładkiej niczym piłka wodna głowie). Teraźniejszość jest jednak nie mniej ciekawa: łysina staje się przedmiotem sporu między specami od piękności a prawicowymi faszystami; między swojskimi chłopakami, którzy golizny nad czołem się nie wstydzą a idącymi na łatwiznę scenarzystami, którzy zawsze obsadzają łysych w roli czarnych charakterów. Jednak czy rzeczywiście łysina ma w sobie coś złowrogiego? Może zwiastuje po prostu nadejście czasów nowej transparentności?
Diabelska czaszka
Zanim spróbujemy dowartościować łysinę (trochę na wzór jakże skutecznego podniesienia prestiżu kategorii „słoika”, czyli wielkomiejskiego imigranta), trzeba jednak podkreślić, że łyse i nagie jest często samo zło. Niekiedy wręcz instynktownie unikamy widoku łysiny, podczas gdy golenie niemal wszystkiego poza nią stało się higieniczną cnotą – zapewne bezpowrotnie przeminęły czasy krzaczastych łon i torsów, choć drwaloseksualne brody trzymają się akurat mocno. Wystarczy więc pójść do kina na wybrany film hollywoodzki, a spotkamy rząd łysych diabłów, zazwyczaj szkaradnych i okrutnych, jakby wraz w brakiem włosów wypadły im z osobowości jakiekolwiek ludzkie uczucia. Najsłynniejszy przeciwnik Jamesa Bonda, Ernst Stavro Blofeld, albo występował w postaci metonimii (jako głos i głaszczące białego kocura ręce) albo, z wyjątkiem „Diamenty są wieczne”, jako bezwłosy pokurcz. Można odnieść wrażenie, że chce on zniszczyć świat, bo kula ziemska widziana z daleka jest tak samo płaska jak jego czaszka: zbrodnicze ego łotra byłoby więc echem megalomańskiego powinowactwa między nim a planetą Ziemią; jego czyny natomiast działaniem poniekąd autodestrukcyjnym.
Wskazywanie łysiny jako źródła globalnego nieszczęścia i epicentrum, z którego wyziewają dyktatorskie zapędy, pachnie zapewne teorią spiskową. Hitler i Stalin łysi nie byli, rzekłby sceptyk – ale Lenin już tak, spuentowałby gorliwy łysofob. Międzygwiezdny wymiar zbrodni łysych chwytają także „Superman: Powrót” Bryana Singera z 2006 roku, z Kevinem Spacey w roli Lexa Luthora, oraz pokryta bliznami czaszka Dartha Vadera, migająca przez kilka sekund w „Imperium kontratakuje” Irvina Kershnera z 1980 roku. Spacey nigdy nie grzeszył bujną grzywą, a w roli Luthora jest więcej niż mroźny: obojętny, laserowy ton jego głosu uzupełnia martwa, biała głowa – ścięta lodem i bez nadziei na jakąkolwiek dywersję ze strony potencjalnych włosistych przebiśniegów. Łysy czerep jako ziemia niczyja: popkultura uzupełniła tezę Arendt o banalności zła o mit czystej, nagiej nikczemności czającej się w banalnej łysinie (która jako taka jest nicością, liczbą zawsze ujemną).
Katarzyna Kozyra, „Olympia”, 1996
Mniej ludyczny, a za to jednoznacznie związany z cierpieniem wymiar ma łysina obozowa oraz ta będąca skutkiem chemioterapii. Czy patrzymy na fotografie-klisze z Auschwitz, czy też na „Olympię” Katarzyny Kozyry, zostajemy skonfrontowani z łysymi kobietami (a one, jak głosi ludowa mądrość, przecież nie łysieją…). W pierwszym przypadku łysa głowa ucieleśnia odebranie człowiekowi wszelkich należnych mu praw, w tym prawa do życia; obcięcie włosów to działanie totalitarnej władzy, która umieszcza jednostkę poza obszarem działania prawa i etyki. Obraz Kozyry jest z kolei przewrotną ilustracją „biologii” – jej wymiaru nie życiotwórczego, a powolnie zabijającego. To także przykład zwracania wypieranej łysinie – będącej tutaj skutkiem ubocznym chemioterapii – przestrzeni publicznej, w tym wypadku galeryjnej. Trawestując obrazoburczy obraz Édouarda Maneta, Kozyra wprowadziła na salony chorobę, której podstawowym wizualnym znakiem jest w kulturze właśnie brak włosów.
Liminalna zaczeska
Trudno więc się dziwić, że łysiejący i łysi chcą często uchodzić za właścicieli
„normalnych”, gęstych fryzur. Wiąże się to też z konsumpcyjnym stylem życia, w który wpisana jest wciąż spencerowska fomułka survival of the fittest, czyli teoria Darwina w wersji zwulgaryzowanej. Do grona fittest należą już jednak nie najsilniejsi (pędzeni na białku łysole), a ci najbardziej fit (złośliwi dostrzegliby w tym survival of the fitness). Młodzi, piękni i wysportowani muszą radzić sobie z utratą włosów. Stąd też wzrastająca popularność przeszczepów szczeciny z tyły głowy na czoło; farmaceutyczny przemysł różnorakich tabletek, manualne technologie „zaczesek” i „pożyczek”, doprowadzone do perfekcji przez Aleksandra Łukaszenkę i Radosława Majdana.
„Wielki Liberace”, reż. Steven Soderbergh
Łysina jest na pozór brakiem formy (łysi wiedzą jednak, ile znoju wymaga walka z rosnącym w tempie barszczu Sosnowskiego meszkiem); amatorzy zaczesek starają się jeszcze tę formę ocalić. Obmyślają więc mosty złożone z tuzina włosów na krzyż, które przepuszczają górą z jednego boku głowy na drugi. Wygląda to dosyć żałośnie, ale chyba i tak lepiej niż sztuczne tupeciki: rekwizyt uosabiany z popadającymi w impotencję urzędnikami i ogólnie gatunkiem mężczyzn godnych współczucia. Łysina jest motywem stricte wanitatywnym. Aż dziw, że nie powstał poświęcony jej cykl holenderskich martwych natur – sztuka zadowalała się zwykle pod tym względem samą czaszką i skórką od cytryny zsuwającą się z zasuszonego stołu. Peruka to w tym ujęciu surogat eliksiru nieśmiertelności – wiedział o tym pianista-showman „Wielki Liberace” z filmu łysola Stevena Soderbergha. W jednej ze scen młody kochanek (Matt Damon) przyłapuje grającego tytułową rolę Michaela Douglasa bez tupeciku: wygląda on tak aseksualnie, jakby postarzał się momentalnie o kilkadziesiąt lat. Adonis bez włosów to estetyczne nieprawdopodobieństwo; uwodziciel z grzywką na „pożyczkę” znajduje się za to w pokracznym stanie liminalnym: wypierana łysina powraca jako farsa.
Aspekt niezamierzonego bezwłosego komizmu uosabia nazwa rubryki felietonów Waldemara Łysiaka w „Uważam Rze”: „Łysa prawda”. Inny felietonista na łamach innego pisma pokpiwał, że łysa prawda to nie to samo, co prawda naga. Łysa – czyli „stara, zgrzybiała i wyliniała” . A więc, dopowiedzmy, taka, której należy się wstydzić. To przykład nietolerancji, którą łysi i łysiejący powinni nazywać „włosizmem”: wynikający z obowiązującego modelu estetyki cielesności pogląd, że łysy oznacza gorszy. Rzeczywiście, nie zrobiły nam dobrej prasy typy w rodzaju generała Jaruzelskiego, którego łysina okolona rachitycznym parawanem z włosów może śnić się po nocach – jako szczególnie niepokojący, właściwy epoce zimnowojennej wojskowy „grzybek atomowy”. Ale już Stanisław Tym, „Miś” z okrąglutką facjatą? Łysi dają się lubić i mogą kryć w sobie (a raczej nie kryć!) więcej atutów niż twierdzą zobojętniali wyznawcy włosizmu.
Archiwum Dokumentacji Mechanicznej, Wojskowa Agencja Fotograficzna
Potencja Typowego Seby
Z racji faktu, że nadmiar testosteronu w organizmie sprzyja „rozrostowi” łysiny, krążą wśród kobiet podnoszące na duchu legendy o imponującej potencji i niespożytej energii seksualnej łysych. Może znów swoją cegiełkę dołożył ślad ikonicznego podobieństwa: nagi łysy mężczyzna jest na pewno bardziej „falliczny” aniżeli jegomość z dredami do pasa. Wykorzystali to hejterzy sędziego Howarda Webba, którego nieprzychylna dla Polaków decyzja w meczu Polska-Austria podczas Euro 2008 wydała się biało-czerwonym kibicom skandaliczna. Ktoś wpadł na pomysł, żeby hasłu „Sędzia chuj” stworzyć dosłowną ilustrację, krążącą na YouTubie w postaci filmiku wykonanego domową techniką komputerową (ostatnio wideo zniknęło chyba nawet z zakamarków internetu). Nie przeszkodziło to Webbowi w otrzymaniu w 2011 roku Orderu Imperium Brytyjskiego.
FacebookCoś jednak musi być na rzeczy z chyżością bezwłosych, skoro wielką karierę wśród polskich internautów robi niejaki „Łysy z Brazzers” . Błyszcząca od czoła w górę gwiazda kina pornograficznego, Łysy jest oczywiście niezawodny w łóżku (jak również na basenie, w kuchni oraz w biurze) – gdyby nie był dozwolonym od lat 18 performerem mechanicznych orgazmów, mógłby zostać nieoficjalnym patronem jurnych mężczyzn bez czupryny. I bez niego jednak fama o ich zwierzęcej krzepie rozchodzi się dość szeroko i jest chyba czasem brana na serio przez płeć nie-łysą. Na ten stereotyp nakłada się jeszcze mit o „króliczych” obyczajach Polaków gorzej wykształconych, biedniejszych i chodzących na co dzień w dresach. Typowy Seba (Sebastiany, jak wiadomo, poruszają się chmarami na osiedlach wyjętych żywcem z „Cześć, Tereska” Roberta Glińskiego) ma zapewne większy apetyt na Typową Andżelę niż jego ziomek Mati – może dlatego, że Mati zamiast wyglancowanej, czyściutkiej, aktywnej łepetyny ma „prawiczkowego” jeżyka i hoduje niemęską grzywkę?
Transparencja Michela Foucaulta
Na antypodach bajań o wybujałej seksualności gładkogłowych można stworzyć pozytywną teorię łysiny, która będzie zarazem poważną deklaracją polityczną. Wystarczy wziąć na warsztat dwie postaci: Grigorija Rasputina i Michela Foucaulta. Matactwo, mistykę i nieprzejrzystość Rasputin ma wypisane już na samym ciele. Kłębiąca się, buszująca wokół żuchwy broda i splątane kosmyki włosów nadają zdjęciom jego postaci aurę tajemniczości. To typ czarnoksięski, sączący w carskie uszy podejrzane słówka i dbający przede wszystkim o własne interesy. Broda funkcjonuje w jego przypadku jako trudny do rozszyfrowania przypis, zaciemniający obraz i czyniący z Rasputina wyrzeźbiony cyrylicą palimpsest. Jego owłosienie coś ukrywa, w jakiś sposób odmawia dostępu do głębi – w jego towarzystwie należy mieć się na baczności.
Michel Foucault słynął ze starannie ogolonej głowy, która pozostaje w ścisłym związku z jego filozofią i teorią dyskursu. W odróżnieniu od mętności Rasputina, głowa Foucaulta wyraża panoptyczną, nieograniczoną niczym widzialność. Mózg myśliciela, ten hardware i software w jednym, znajduje się dzięki łysinie niemal na wierzchu. Jego głowa wystawiona jest na permanentny ogląd, analogicznie do mieszkańców okrągłego więzienia z wieżą w środku według projektu Jeremy’ego Benthama, którego słynną interpretację zaproponował w „Nadzorować i karać” właśnie Foucault. Splot dyskursów wiedzy, który staje się narzędziem władzy i tworzy takie kategorie jak „seks” i „homoseksualizm”, nie ma szans, żeby zapuścić na łysinie swoje korzenie: głowa Foucaulta, solidna niczym mosiężna gałka do drzwi, łudzi ideałem kompletnej przejrzystości, poznawczej neutralności i ideologicznej transparencji.
Łysina sygnalizuje otwartość, podaje prawdę na talerzu i nic nie ukrywa (w odróżnieniu od narzędzi symulacji i zasłaniania: peruk i zaczesek). I choć bułgarski politolog Ivan Krastev wielokrotnie przestrzegał przed fetyszyzowaniem transparetności, ta dostępność czyni z łysych istoty nad podziw demokratyczne. Łysina rzadko kiedy jest świadomym, jednorazowym wyborem. Przypomina raczej falę podmywającą dom na klifie: jego mieszkańcy wiedzą, że kiedyś trzeba będzie opuścić chatkę, ale prędzej spadną wraz z nią do morza, niż zakotwiczą się w głębi lądu. Łysi natomiast co do trwałości życia na klifie już się nie łudzą (pamiętajmy jednak wciąż o semiotycznym „paradoksie łysego”!). Zdają sobie oni bowiem sprawę, że prywatność jest niemożliwa do ochrony, że jakaś część nas stanie się własnością publiczną wbrew naszej woli. Łysina Foucaulta i innych jest więc także deklaracją braku iluzji: „Patrzcie i podziwiajcie, nie zakładam peruki i nie udaję kogoś, kim nie jestem”. Rezygnuję z bagnistego siana na głowie i wybieram jawne, racjonalne gołoborze.
Taka transparentna głowa ma też, koniec końców, potencjał konfrontacyjny. Gotowy na zbijanie argumentów przeciwników Foucault jest tylko bardziej oczytanym odpowiednikiem nieskomplikowanego Bruce’a Willisa. Jeden z najsłynniejszych łysoli od lat wystawia swoją czaszkę w najostrzejszych potyczkach i zachowuje przy tym godny pozazdroszczenia luz i półuśmieszek (pochodna otwartości i łysej „oczywistości”). Jak jesteś łysy, to koniec? Przegłosujmy demokratycznie łysofobów i uznajmy, że to dopiero początek.