Prowincjonalne centrum świata

20 minut czytania

/ Film

Prowincjonalne centrum świata

Sebastian Smoliński

„Udawaj, że to miasto” stanowi zapis specyficznej mentalności, którą możemy określić jako nowojorskie poczucie wyjątkowości. To nic nowego – ślady tego sposobu myślenia znajdziemy w niezliczonych tekstach i filmach o tym mieście

Jeszcze 5 minut czytania

Seriale dokumentalne o Nowym Jorku to chyba ostatnia rzecz, jakiej potrzebujemy, dlatego dostaliśmy niedawno aż dwa: „Fran Lebowitz. Udawaj, że to miasto” wyreżyserowany przez Martina Scorsesego dla Netflixa i „Dobre rady Johna Wilsona” zrealizowany przez tegoż Wilsona dla HBO. Oglądane w trakcie toczącego miasto kryzysu społecznego i ekonomicznego, wydają się listami włożonymi do butelek, które wyławiamy w innych, mniej beztroskich okolicznościach.

Scorsese musi być zakochany w osobowości i prezencji Fran Lebowitz od ponad dekady – „Udawaj, że to miasto” jest rozbudowaną kontynuacją jego dokumentu „Public Speaking” z 2010 roku, w którym Fran – w jak zwykle nienagannie skrojonej marynarce od Andersona & Shepparda – w restauracji Waverly Inn zabawia anegdotami siedzącego obok reżysera. W „Public Speaking” Marty czasem się zaśmieje; w nowym serialu jego chichot jest już spazmatyczny i z powodzeniem zastępuje śmiech z puszki. Każde zdanie wypowiedziane przez Lebowitz – nawet jeśli dotrze ona do puenty za jakieś dziesięć sekund – wywołuje w nim niemal histeryczną reakcję i śmiech tak rubaszny, że zaczynamy bać się o jego zdrowie (od małego jest wszak astmatykiem). Tworzą oni duet wzajemnej adoracji – wygadana, ożywczo bezczelna intelektualistka bez formalnego wykształcenia i reżyser przytakiwacz, który jest bodaj jedynym gigantem Nowego Hollywood wciąż pozostającym na szczycie.

Scorsese usuwa się w cień – nie ma tu miejsca na dwie silne postaci. Lebowitz umie z nonszalancją zagarniać przestrzeń: z „publicznego gadania” uczyniła sztukę i sposób na zarobkowanie (od ćwierćwiecza nie udało jej się skończyć kolejnej książki). „Udawaj, że to miasto” składa się z rozmów krążących wokół Nowego Jorku, po którym spaceruje jego sarkastyczna ikona. Nie tyle uosabia ona tę metropolię, ile wydaje się jej organiczną częścią – tak jakby była jedną z pamiątkowych tabliczek wmurowanych w manhattańskie ulice, ale tabliczką żywą, wyrażającą codziennie setki opinii i złączoną z miastem jakimś tajemniczym przymierzem.

Choć gawędzącą Lebowitz słucha się i ogląda rewelacyjnie (ta retoryka celującego w rozmówcę palca wskazującego!), „Udawaj, że to miasto” ma posmak archaicznej ciekawostki, zanurzającej nas w przebrzmiały świat „artystycznego Nowego Jorku”, w którym czytanie mogło być sposobem na życie, a lokalna bohema spacerowała wieczorami od imprezy do imprezy. Lebowitz nie oddaje się przy tym przesadnej nostalgii – po prostu egzystuje trochę w równoległej czasoprzestrzeni: bez komórki i komputera, z tysiącami książek w kosztującym ponad 3 miliony dolarów apartamencie i z przekonaniem, że życie poza Nowym Jorkiem nie ma sensu.

Ekscentryczny styl życia Fran nie czyni z niej przy tym pociesznej babci, która nie ogarnia memów i Facebooka – jej sądy o rzeczywistości pozostają ostre, niekiedy kontrowersyjne. Przyjemnie się z Lebowitz zgodzić, kiedy w dowcipny i błyskotliwy sposób opisuje to, co chodzi nam po głowie, ale jeszcze przyjemniej słuchać, jak w przypływie mizantropii i serdecznej złośliwości krytykuje wszystko i wszystkich z niezachwianą pewnością siebie. Szkoda, że Lebowitz nie twittuje ani nie postuje. Jej parozdaniowe bon moty skrojone są tak, by nadawały się do cytowania i powielania – jeden trafił nawet na zakładki do książek i torby, które można kupić w Nowojorskiej Bibliotece Publicznej („Think before you speak. Read before you think” – czyli „Pomyśl, zanim powiesz. Przeczytaj, zanim pomyślisz”).

Kronikarze odległej epoki

„Udawaj, że to miasto” to część większego projektu Scorsesego, który konsekwentnie dokumentuje artystyczne legendy własnej młodości. Zaczął od „No Direction Home: Bob Dylan” (2005) i „Rolling Stones w blasku świateł” (2008) – filmu koncertowego, w którym Mick Jagger z kumplami sfilmowani są tak dynamicznie, że wydaje się, jakby lata 60. nigdy się nie skończyły. Później nakręcił kilkugodzinny dokument o George’u Harrisonie (2011) i najnowszy o Bobie Dylanie (2019); film o Davidzie Johansenie i New York Dolls jest w trakcie realizacji. Scorsese tworzy kroniki amerykańskiej kontrkultury, ale podobnie jak w swoich fabułach, skupia się przede wszystkim na Nowym Jorku – wraz ze współpracownikiem Davidem Tedeschim, montażystą i producentem m.in. „Udawaj, że to miasto”, wyreżyserował „The 50 Year Argument” (2014), hołd dla prestiżowego magazynu „The New York Review of Books”.

Fran Lebowitz wpasowuje się w tę układankę idealnie, łącząc w sobie pamięć o latach 70. (to wówczas stała się rozpoznawalną osobowością, eseistką i recenzentką) i nowojorskość, którą uwypukla jako najważniejszą część swojej tożsamości. Scorsese wie, że może kręcić wybitnych seniorów, dopóki są wśród nas i – jak Lebowitz – mają niezachwiane siły witalne. Jednocześnie najnowszy serial o Fran zapełnia dwa puste miejsca na mentalnej mapie NYC roku 2021: stanowi ekskluzywną zasłonę oddzielającą nas od koszmaru pandemii, która silnie uderzyła w miasto, i oferuje żydowską satyryczkę, wypełniającą w masowej wyobraźni miejsce po Woodym Allenie. Allen, inny synonim kawiarnianego Nowego Jorku, jest w najlepszym razie passé, w najgorszym – lepiej o nim nie rozmawiać, aby uniknąć kontrowersji. Fran Lebowitz, ze swoim sarkazmem oraz zmysłem obserwacji, wchodzi wreszcie do mainstreamu i może stanowić dla nas – obserwatorów z półperyferii – wzorzec metropolitalnego stylu życia.

„Fran Lebowitz. Udawaj, że to miasto”, reż. Martin Scorsese

Trudno pozbyć się wrażenia, że model egzystencji i wizja miasta, jakie wyłaniają się z serialu Scorsesego, opierają się na atrakcyjnym eskapizmie i sprzedają nam stary mit Nowego Jorku w eleganckim opakowaniu. Na przestrzeni siedmiu dynamicznie zmontowanych odcinków Lebowitz mówi m.in. o metrze, taksówkach, książkach, imprezach, swojej niechęci do sportu i braku smykałki do obrotu nieruchomościami. Serial zanurza nas w estetyce z przeszłości, począwszy od doboru szacownej muzyki. Pierwsza wersja rozbrzmiewającego w tle symfonicznego utworu „Street Scene” Alfreda Newmana powstała na początku lat 30. jako ilustracja do filmu Kinga Vidora pod tym samym tytułem. Motywem przewodnim serialu są też sceny z Fran górującą nad rozległą panoramą Nowego Jorku z Queens Museum zaprojektowaną przez Roberta Mosesa na wystawę światową w 1964 roku (makieta odgrywa też ważną rolę w „Wonderstruck” Todda Haynesa z 2017 roku, innym liście miłosnym do Manhattanu).

To wymowna sceneria. Potwierdza tylko, że „Udawaj, że to miasto” konserwuje zamiast odkrywać, pokazuje nam znane mapy zamiast wydeptywać nowe ścieżki, skupia się na mieście, którego już dawno nie ma – nostalgię do niego można było poczuć już pod koniec XX wieku. Selekcja i kolejność wypowiedzi Lebowitz tworzą narrację, w której jest miejsce na dowcip i błyskotliwy detal, ale niekoniecznie na głębszą rozmowę o bolączkach Nowego Jorku. Kiedy Fran sypie anegdotami o taksówkarzach (sama pracowała za kółkiem w latach 70.), skupia się na ekranach i przyciskach dla pasażerów, ale nie ma czasu lub chęci, by powiedzieć na przykład o fatalnej sytuacji zawodowej nowojorskich taksówkarzy, wśród których w 2018 roku doszło do serii samobójstw. Podczas jednego z publicznych wystąpień mówiła z błyskiem w oku, że „nikogo nie stać na życie w Nowym Jorku, a jednak żyje tu 8 milionów ludzi”. To prawda, ale warto też wspomnieć o jakości tego życia, które dla większości nie ma nic wspólnego z komfortem apartamentowców i kliszami kojarzonymi z nowojorską codziennością (od luźnych spacerów po Central Parku i Upper East Side po wizyty w światowej klasy galeriach i teatrach).

Nowojorska wyjątkowość

„Udawaj, że to miasto” stanowi zapis specyficznej mentalności, którą możemy określić jako nowojorskie poczucie wyjątkowości. To nic nowego; ślady tego sposobu myślenia znajdziemy w niezliczonych tekstach i filmach o tym mieście – tylko sporadycznie przez szczelną, mitotwórczą machinę przedostaje się inne spojrzenie lub obraz. Analogicznie do amerykańskiego poczucia wyjątkowości, ale w formie bardziej stężonej, Nowy Jork prezentuje siebie – i każe o sobie w ten sposób opowiadać – jako miejsce inne od wszystkich, najbardziej unikalne miasto świata lub przynajmniej Zachodu (niepotrzebne skreślić). Na tle reszty kraju Nowy Jork jest rzeczywiście aberracją i nieporozumieniem: ciasna, zwarta metropolia w państwie dysponującym bezkresnymi połaciami ziemi; rozwinięta sieć transportu publicznego (w USA prawdziwy unikat) zamiast kultury samochodowej; historyczna dominacja holenderskiego kultu pieniądza, a nie kultu religijnego, który stanowił impuls dla angielskich osadników kolonizujących inne obszary Ameryki Północnej.

W wielu pozostałych aspektach Nowy Jork – oczywiście: ekstremalnie różnorodny, obyczajowo wyzwolony, pełen energii, nieposkromiony, progresywny – jest po prostu „amerykański” lub „miejski”. Konstruowanie nowojorskiej wyjątkowości było długim procesem, zwieńczonym okrzyknięciem miasta „stolicą XX wieku” (tak brzmi tytuł blisko tysiącstronicowego albumu Kennetha Goldsmitha złożonego z cytatów o Nowym Jorku wypisanych z rozmaitych źródeł). Lebowitz wielokrotnie była już na ekranie rzeczniczką nowojorskiej wyjątkowości: wypowiadała się w „New York: A Documentary Film” Rica Burnsa (1999–2003), bodaj najbardziej monumentalnym ze wszystkich dokumentów o tym mieście (czas trwania: 17 godzin). Ostatnio przywoływała historyjki o starych sprzedawcach książek w „Księgarniach Nowego Jorku” D.W. Younga z 2019 roku. W serialu Scorsesego powtarza jedną z nich – o żydowskich bibliofilach, którzy niechętnie rozstawali się ze swoim towarem i patrzyli na klientów z podejrzliwością.

Najlepiej mit nowojorskiej wyjątkowości uchwyciła piosenka z filmu „New York, New York” Scorsesego z 1977 roku, w którym Liza Minnelli śpiewa: „Jeśli uda mi się tam, to uda mi się wszędzie”. Z takiego podejścia wynika miłosno-nienawistna relacja nowojorczyków z własną metropolią: mieszkanie tam to dla wielu mordęga, utrapienie, męka. Zmagają się z miastem, chcą z nim wygrać lub przynajmniej utrzymać się na powierzchni, a Nowy Jork przypomina w tych opowieściach toksycznego kochanka lub kochankę. Przemysł nowojorskiej wyjątkowości wspierają też media, które chętnie czytamy w Polsce, m.in. „The New York Times” i „The New Yorker”. Przy okazji premiery serialu o Lebowitz Michael Schulman całkiem na poważnie rozważał na łamach „New Yorkera”, czy ktoś, kto mieszka w mieście minimum 10 lat, zasługuje już na miano „prawdziwego nowojorczyka”. W tym samym artykule możemy przeczytać, że Andrew Yang, przedsiębiorca i kandydat na burmistrza Nowego Jorku, wywołał niemałe zamieszanie, kiedy w wideo pokazującym, jak robi zakupy, powiedział: Can you imagine a New York City without bodegas? („Potraficie wyobrazić sobie Nowy Jork bez bodeg?”). Okazuje się, że był prawdopodobnie w deli (czyli w skrócie: delikatesach większych niż lokalny sklepik typu bodega i serwującym ciepłe dania i sałatki; próby dokładnych definicji mogą się skończyć drobiazgową dyskusją). Podało to w wątpliwość kwestię jego „nowojorskiej autentyczności”. Szczegóły tego typu tworzą kulturę wyjątkowości, lecz wraz z przekonaniem o tym, że Manhattan jest odrębną wyspą nie tylko dosłownie, ale też na poziomie społecznych wyobrażeń, wkrada się do tej kultury cień prowincjonalności. W tym przypadku oznacza ona brak zainteresowania tym, co poza Nowym Jorkiem, i nieumiejętnością dostrzegania podobieństw między „naszą metropolią” a resztą globu.

Właśnie z tej perspektywy warto spojrzeć na Fran Lebowitz – jest ona świetną komiczką i mówczynią, ale też kulturowym reliktem. Jedną z ostatnich wielkich, która zamieszkiwała Nowy Jork w apogeum jego mitotwórczej potęgi, zanim miasto stało się „stolicą Trzeciego Świata”, by sięgnąć po frazę Kacpra Pobłockiego z „Kapitalizmu. Historii krótkiego trwania”. Ten Nowy Jork dwóch plemion, ludzi powietrza (bogatych, uprzywilejowanych, jeżdżących windą do apartamentów) i ludzi ulicy (zmuszonych do walki o ekonomiczne przetrwanie), jak pisze Pobłocki za dziennikarzem Jonathanem Rabanem, rzadko ukazywany jest na ekranie w przekonujący sposób. Przybysza z zewnątrz właśnie te trudne do pojęcia kontrasty i ekonomiczna segregacja uderzają najbardziej; mit nowojorskiej wyjątkowości utrudnia jednak ich dostrzeżenie i opisanie.

Jeśli więc możemy uznać Lebowitz za esencję Nowego Jorku, to nie dlatego, że spełnia sen intelektualistów o życiu spędzonym na czytaniu książek. Raczej dlatego, że udało jej się stworzyć z samej siebie odporną na upływ czasu markę i opracować publiczną personę, której bliżej do celebrytki i stand-uperki niż do literatki cyzelującej esej dla niszowego pisma. Fenomen Lebowitz to pozostałość dawnego Nowego Jorku: wyjątkowego, jak głosiła legenda, miejsca, gdzie przyjeżdża się zbudować siebie od nowa i zarobić pieniądze.

Nowy Jork z ukosa

Polscy artyści znajdujący się poza orbitą nowojorskiego mitu potrafili być wobec miasta bezlitośni. W 2015 roku Andrzej Stasiuk pisał w „Tygodniku Powszechnym” o tym, jak Manhattan działał na jeden z jego zmysłów: „I w ogóle te wonie, które się zewsząd wydobywały, snuły i pełzły ze wszystkich dziur w ziemi, w ścianach, z kratownic, piwnic, z wentylacji: zgnilizna, gówno, perfumy, chemia, smażenina, kawa, szczochy, padlina, mydliny, całe to wielkie, miejskie cielsko dyszało, pociło się, puszczało bąki i ludzie w jego porowatej skórze wiedli życie pasożytów”. Szkaradne stacje metra i ogłuszające samotnością podziemia molocha pokazał Piotr Stasik w konceptualnym „21 × Nowy Jork” (dokumencie, którego zapewne prawie nikt z mieszkańców tego miasta nie obejrzał).

Próbą działania poza mitem są także „Dobre rady Johna Wilsona” – trochę pamiętnik, trochę zainscenizowany dokument; trochę parodia poradników samopomocowych, trochę terapeutyczna opowieść o Nowym Jorku w skali mikro. Wilsonowi chyba rzeczywiście zależało, żeby spojrzeć na miasto pod innym kątem. Najbardziej „nowojorskim” z sześciu półgodzinnych odcinków jest „How To Put Up Scaffolding”, skupiający się na pladze tymczasowych rusztowań, stojących często przez wiele lat. Wilson, wysoki brodacz, zacinający się, nieśmiały i zarazem onieśmielający swoich rozmówców, kolekcjonuje ujęcia miasta niczym znaczki, wałęsając się po Nowym Jorku ze zwykłą kamerą cyfrową. Filmuje z ręki, montuje precyzyjnie, ale całości nadaje posmak samoróbki, brudnopisu, niezobowiązującego szkicu. Pośpiesznie chwytane scenki, impresyjne i wyczulone na rytm miasta, układa w ciepłe przypowiastki podkreślające jednoczesną zwyczajność i osobliwość Nowego Jorku, który toleruje, zasysa i mieli wszelkie dziwactwa.

„Dobre rady Johna Wilsona”, reż. John Wilson

Wilson kataloguje rusztowania, opisuje ich estetyczną ewolucję w kierunku efekciarskich białych kolumnad i zagląda do mieszkania tym, którym widok z okna zasłaniają deski prowizorycznych konstrukcji. W „Dobrych radach…” miasto to amorficzna struktura, bez środka, celu i spoistej tożsamości, dająca się oglądać i badać wyrywkowo, krok po kroku, plaster po plastrze. W serialu nie zobaczymy zbyt wielu turystycznych lokacji, Wilson nie próbuje też wydobywać urbanistycznego rozmachu delirycznego Nowego Jorku. Niczym przedstawiciel jednego z plemion opisanych przez Pobłockiego i Rabana działa na poziomie ulicy, pośród brudnych, śmierdzących i zaniedbanych alejek. Trudno określić, kiedy Wilson jest rozczulająco naiwny, a kiedy ironizuje – serial tak mocno splata oba tryby odczuwania świata, że wydają się one dwiema stronami tej samej monety. Każdy odcinek tego wielkomiejskiego brulionu zbliża się do luźnego, bezpretensjonalnego eseju, który celebruje niepiękny, ale – w oku wścibskiej i zawsze aktywnej kamery Wilsona – fascynujący świat.

Serial przypomina przy tym „spacerowy” projekt Matta Greena, bohatera dokumentu „Nowy Jork na piechotę” Jeremy’ego Workmana. Green zrezygnował z pracy za biurkiem, żeby na przestrzeni kilku lat przejść wszystkie ulice we wszystkich pięciu boroughs wchodzących w skład metropolii. W końcu, po przemierzeniu 9279 mil, mapa na jego stronie internetowej pokazuje gęstą plątaninę czerwonych linii, bez pustych plam – misja, przynajmniej częściowo, zakończona. Pozostaje jeszcze selekcja tysięcy zdjęć, risercz, wczytywanie się w historię miasta, pisanie komentarzy do napotkanych miejsc i śladów przeszłości. Przedsięwzięcie Wilsona nie jest tak systematyczne i obsesyjne; poznając miasto, zdaje się on na zbiegi okoliczności i łut szczęścia.

W końcu i jego mit nowojorskiej wyjątkowości wciąga w swoje pole oddziaływania. Próbuje, być może nie do końca świadomie, temu przeciwdziałać: wyjeżdża kilka razy z miasta, by poznać inną Amerykę (najczęściej jeszcze bardziej absurdalną), ale szybko wraca na stare śmieci. Jeden odcinek poświęca kwestii dzielenia rachunków w restauracji pomiędzy kilka osób: dzielimy po równo czy wedle ilości spożytego jedzenia; płaci jedna osoba czy każdy i każda z nas próbuje wysupłać gotówkę na miejscu? Znamy to dobrze, ale Wilson mówi o tym wymiarze życia towarzyskiego tak, jakby było esencjonalnie nowojorskim fenomenem, jakby wspólne płacenie za jedzenie tam różniło się w swojej istocie od zrzutek na paragon w polskiej restauracji.

Jeśli „Udawaj, że to miasto” i „Dobre rady Johna Wilsona” stanowią listy napisane w realiach przedpandemicznych i włożone do butelek, to w przypadku drugiego serialu trzeba dopowiedzieć, że pod koniec docieramy do pierwszych dni pandemii. Daje ona twórcy okazję do zmajstrowania pokrzepiającej humanistycznej puenty: lepiej podzielić się z gospodynią niedoskonałym risotto aniżeli ćwiczyć się w robieniu dania doskonałego, którego starsza pani może już nie spróbować. Wilson nie wie jeszcze, jak bardzo koronawirus przeora Nowy Jork, powodując zapaść gospodarczą, wzrost przestępczości, bezrobocia i bezdomności. Miasto uosabiane przez Lebowitz zniknęło, przynajmniej na jakiś czas, podobnie jak zmienił się już kształt gabinetu osobliwości uchwyconego przez Wilsona.

Nie dziwię mu się, że w materiale kręconym na początku pandemii dostrzega jeszcze sielski wymiar, jakby katastrofa wcale nie czaiła się za rogiem. Wróciłem do Nowego Jorku w marcu 2020 roku, w najmniej fortunnym momencie. Dwa dni po moim przyjeździe zamknęli Broadway; liczba zachorowań zaczęła szybko rosnąć. Times Square, apoteoza komercyjnej twarzy miasta, był jak zwykle rozświetlony pełzającymi reklamami, ale mniej tłumny, jeszcze bardziej nierzeczywisty. Może Lebowitz, pogardliwie odnosząca się do tej turystycznej okolicy, mogła w końcu wziąć tu głęboki oddech?

Poczucie wyjątkowości cały czas drzemało w nowojorczykach. Wielu nie chciało przyznać, że coś się dzieje, że trwa cisza przed burzą. Kolejka do Ivan Ramen, słynnej restauracji w dolnej części Manhattanu, była spora, obostrzeń żadnych, dystans społeczny – nie do zachowania w ciasnych knajpkach. Pandemia przypomniała mieszkańcom miasta, że certyfikat „prawdziwego nowojorczyka” nie chroni przed globalnymi katastrofami, że w przypadku niespodziewanego kryzysu ów przeciążony model miejskości może się rozpaść jak domek z kart. Nowy Jork zapewne podniesie się i wynajdzie siebie na nowo – ma to zapisane w genach – ale mit jego wyjątkowości trzeba będzie poddać korekcie. Przestańmy udawać, że to coś więcej niż miasto, a może otworzymy oczy na tych, którzy nie tyle uosabiają ducha Nowego Jorku, ile próbują znaleźć sobie w nim swój kawałek podłogi.