We własnym ciele  obok innych ciał
Jesse Darling, kadr z filmu „The Noble Endeavour”

We własnym ciele
obok innych ciał

Rozmowa z Jesse Darling

Gdzie jest gest, ręka artysty, kiedy pracuje się przy pomocy oprogramowania? W ruchu dłoni jest chyba coś więcej niż w ruchu myszki

Jeszcze 4 minuty czytania

SEBASTIAN SMOLIŃSKI: Na wystawie „Sztuka po internecie” pokazałaś dwie instalacje, na których ciało jest głównym bohaterem.  Nie da się jednak tych ciał rozpoznać i przyszpilić do żadnej tożsamości. Przesłonięta twarz kojarzy mi się ze zdjęciami więźniów z Abu Ghraib.
JESSE DARLING: Skojarzenie z Abu Ghraib jest bardzo ciekawe. Niektórzy twierdzą, że zdjęcia z Abu Ghraib stanowią amerykańską kampanię terrorystyczną wymierzoną w Arabów. W amerykańskim wojsku krąży książka zatytułowana mniej więcej tak: „Seksualność arabskiego mężczyzny”. To niemal podręcznik do tortur. Znęcanie się, także na tle homoseksualnym, zarejestrowane na zdjęciach stanowi dla Arabów źródło największego wstydu, a więc krążenie tych zdjęć w mediach ma charakter upokarzający. Takie podejście do Abu Ghraib wpływa na nasz ogląd całości. Pojawiło się też wiele głosów, że zdjęcia te przypominają malarstwo klasyczne: są w tak dużym stopniu zaaranżowane i wyreżyserowane. Nie chcę rozwijać teorii spiskowej, ale ostatnio zaciekawiło mnie znaczenie tych obrazów, okoliczności, w jakich powstały, natura fotografii wojennej.

Zdjęcia z Abu Ghraib implikują męskie, a przynajmniej dominujące, białe spojrzenie. Jakie spojrzenie jest wpisane w twoje prace?
Staram się zakłócać lub przechwytywać spojrzenie, w tym celu kieruję się coraz bardziej w stronę abstrakcji, także w przypadku moich rzeźb. W dalszym ciągu interesuje mnie ciało, rozpad, kapitał, władza, technologia. Próbuję wyjąć te pojęcia ze struktury władzy albo przynajmniej umieścić w innej, czyli w galerii. Chciałam przestać używać swojego ciała, ale potem poczułam się niekomfortowo, używając ciał innych ludzi. W krótkim filmie „Ground Zero Suite” wraz ze znajomymi (w tym z Arabem) wkładamy sobie do ust modele samolotów. Mój przyjaciel i świetny artysta zajmujący się problematyką rasy, Imran Perretta, zobaczył nagranie i powiedział: „Widzę tylko białe kobiety śmiejące się z Araba”. Miał prawo do takiego odczytania. Pomyślałam, że przynajmniej występując w filmie, siebie również umieściłam w obrębie spojrzenia.

Jesse Darling

Brytyjska artystka multimedialna, rzeźbiarka i performerka. Zajmuje się problematyką ciała w perspektywie queerowej, podmiotowością w sztuce po internecie i refleksją nad konsumpcjonizmem. Dużą część swojej twórczości prezentuje w sieci, tworząc za pomocą mediów społecznościowych, między innymi Facebooka i Twittera. Jest autorką manifestów krytycznych, animowanych gifów, instalacji i prac wideo. Do Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie przyjechała z performansem „Habeas Corpus ad Subjiciendum”. Prowadzi bloga Brave New Whatever.

Nie chodzi tylko o to, że nie chcę być rasistką. Moje białe ciało blondynki nie jest każdym ciałem. Nie mogę nim wyrażać uniwersalnego doświadczenia – muszę brać pod uwagę pozycję, z której mówię. Znalazłam rozwiązanie w nowym rodzaju abstrakcji, którą właśnie staram się rozwijać – zobaczymy, co z tego wyjdzie. Będzie to ekstatyczna abstrakcja, trochę o charakterze religijnym, polegająca na przepływaniu pewnych treści i ich manifestacji. Skomplikowany, szamański i bliski szaleństwu pomysł.



Trochę to trwało zanim weszłaś na tradycyjną ścieżkę artystyczną.
Dzisiaj mogę powiedzieć, że mam w zakresie sztuki standardowe, wysokiej jakości wykształcenie. Dostałam stypendium, dzięki któremu mogłam pójść do Saint Martin’s School of Art i Slade School of Fine Art w Londynie. Stało się to jednak dopiero, kiedy zbliżałam się do trzydziestki, a nie kiedy miałam 19 lat. Było to dla mnie wspaniałe doświadczenie. Miałam ochotę uczyć się i słuchać, co nie przychodziło mi z łatwością 10 lat wcześniej. Kiedyś przez pomyłkę znalazłam się w Gerrit Rietveld Academie w Amsterdamie, ale szybko mnie stamtąd wyrzucili, bo byłam za młoda i zbyt głupia, żeby kogokolwiek słuchać. Z wiekiem jednak zaczynasz doceniać wiele rzeczy. Nie mam już na przykład tak krytycznego podejścia do instytucji. Byłam wobec nich sceptyczna, dopóki nie miałam do nich dostępu.

Internet był jednym z twoich głównych narzędzi artystycznych, teraz to się zmienia. Dlaczego?
Zaczęłam pracować na swoim komputerze, ponieważ nie miałam własnej pracowni i była to najtańsza opcja. Teraz mam własną pracownię, robię rzeźby przy użyciu plastiku i spawanej stali. Kiedy pracowałam głównie w medium cyfrowym, zastanawiałam się nad tym, gdzie jest gest, gdzie jest ręka artysty, kiedy pracuje się przy pomocy oprogramowania. Z jednej strony internet ma charakter bardzo demokratyczny: każdy może kliknąć w link, nie trzeba iść do muzeum. Z drugiej strony, jest coś wspaniałego w przestrzeni i w dziele, które w tej przestrzeni się znajduje. Wiele rzeźb i obrazów trzeba poczuć własnym ciałem. Poza tym w ruchu dłoni jest chyba coś więcej niż w ruchu myszki.

Przeglądając twoje strony-prace: Twittera, Facebooka, Tumblr, odniosłem wrażenie, że platforma, jakiej używasz, nie jest najważniejsza, bardziej liczy się rodzaj ekspresji.
Tak, chodzi o ekspresję, ale trzeba pamiętać, że każde z tych miejsc ma inne właściwości. Podczas gotowania czasem używasz wanilii, czasem chilli, a czasem parmezanu. Facebook czy Tumblr posługują się różnymi protokołami i na różne sposoby możesz przy ich pomocy osiągnąć pożądany efekt. Ten efekt i subwersywne podejście do protokołu interesują mnie najbardziej.

Masz swoje ulubione medium?
Galeria. Może w końcu dorosłam, ale z racji tego, że ważne jest dla mnie ciało i gest, chcę wzbudzać w ludziach poczucie, że są we własnym ciele obok innych ciał. Niektórzy mówią, że moje rzeźby wyglądają jak ciała i chyba mają rację. Rzeczy na fotografiach nic nie robią. Jednak chodzenie między rzeczami ułożonymi w przestrzeni przypomina małą imprezę. Czujesz, że jesteś w tym miejscu. Nie masz takiego wrażenie online.

Czy włączenie się w instytucjonalny łańcuch galerii nie jest trochę zwrotem konserwatywnym?
Niektórzy kupują moje prace, a niektórzy uważają je za nędzne. Nie interesuje mnie robienie pięknych prac ani mówienie: „pieprzyć galerie” – to byłoby absurdalne. Artyści biorą pieniądze od państwa i od bogaczy – to podstawowa prawda ekonomiczna. Pochodzę z proletariackiej rodziny, w której ważny był szacunek dla pracodawcy, inaczej można było stracić pracę. Nie chcę krytykować tych, którzy mnie wspierają i kupują moje prace, krytyka instytucjonalna nie jest interesująca. Chcę przyglądać się współczesności i ludzkiej kondycji. Internet, galeria, pisanie artykułów to tylko różne przestrzenie, w których mogę to robić. Chcę też w ten sposób wyżywić moje dzieci, stawka jest więc wysoka i patrzę pragmatycznie. Wciąż jednak wierzę, że sztuka powinna być w pewnym sensie polityczna, zastanawiać się nad tym, co i jak można zmienić. Uważam, że potrzebujemy instytucji i jeśli ktoś mówi inaczej, to może wyjść na hipokrytę.

Jesse Darling, „Habeas Corpus ad Subjiciendum” | Performans z Powerpointem, tekstem i zrzutami ekranu
albo pewnego rodzaju wyznanie
/ zdjęcia z performansu w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, 15.11.2014

Czy w galerii można osiągnąć bezpośredniość, natychmiastowość? Są to dla ciebie ważne kategorie.
Mam nadzieję, właśnie próbuję to uzyskać swoimi ostatnimi rzeźbami, które wydają mi się przystępne. Kiedy po drodze zdobyłam trochę wiedzy i po raz pierwszy zaczęłam rozumieć malarstwo, stwierdziłam, że ono też może być przystępne. Nie sądzę, żeby ludzie, którzy widzieli moje prace w sieci, wynieśli z nich więcej niż ci, którzy widzieli je w galerii. Bezpośredniość jest ważna, ale nie chodzi w niej tylko o środek przekazu. W galeriach zwykle nie można zbliżać się do wystawionych prac, a ja lubię nawiązywać bliski kontakt z dziełem, także cielesny: działać wbrew protokołom, skupiać się bardziej na dotyku.

Czy dwa tablety z twoimi pracami pokazywanymi w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, które można wziąć do rąk spełniają to kryterium?
Bardzo mi to odpowiada. Nie interesuje mnie narzucona partycypacja, która ma nierzadko charakter dydaktyczny. Dotyk i fizyczność są dla mnie niezwykle ważne.

„Sztuka po internecie” nie musi być w internecie?
Internet też jest taką hermetyczną przestrzenią, pełną wewnętrznych żartów. Nie potrzebujesz specjalnego wykształcenia, żeby je zrozumieć, ale musisz spędzić w sieci dużo czasu. Mój problem ze sztuką po internecie wiąże się z irytującym założeniem „bycia w internecie” – tak naprawdę mówimy jednak przede wszystkim o Stanach Zjednoczonych, może też o Wielkiej Brytanii. Jest jeszcze chiński internet, do którego nie mamy dostępu, japoński, polski, afrykański. Wszyscy oni mają Facebooka, ale używają go zupełnie inaczej. Cała polityka postinternetowa tworzona jest przez zamożne, neoliberalne, bezkrytyczne, kapitalistyczne społeczeństwa anglo-amerykańskie. Miałam tego dość. Nawet David Hammons, Hito Steyerl i Rabih Mroué, artyści otwarcie polityczni, zainteresowani wojną, rasą i postkolonializmem, wystawiają swoje prace w galeriach, ponieważ w internecie najprędzej spotkasz nastolatków chwalących się nowymi trampkami.

Wciąż popularna jest narracja, co prawda mocno ostatnimi czasy nadwyrężona, że internet to oaza demokracji. W rzeczywistości kilka korporacji zarządza najważniejszymi stronami, które odwiedzamy. Wydaje mi się jednak, że sztuka tworzona i pokazywana w internecie może tworzyć przestrzeń alternatywną.
Korporacje nie są według mnie problemem. Chodzi o to, że żyjemy w różnych internetach. Interesuje mnie to, co tworzą użytkownicy, sposób, w jaki ludzie korzystają z sieci, na przykład na Karaibach czy w Polsce, i jak różni się to od używania internetu przez Amerykanów. Oczywiście, możesz okupować swoje miejsce online, sama wciąż to robię. Zależy mi na znajdywaniu przestrzeni porozumienia i ludzi podobnych do mnie. Dużo się dowiaduję dzięki darmowej edukacji, jaką zapewnia internet. Jednym z najciekawszych zjawisk jest to, co dzieje się z językiem w sieci, sposób, w jaki angielski – język imperialny – podlega nieszkodliwej erozji, kiedy nie jest używany w sposób poprawny. Powstaje rodzaj wernakularnego, dziwnego słownika, dalekiego od wysokiej angielszczyzny.

Fascynujące są też wszystkie znaki, które nie są prawdziwymi słowami, jak „OMG” i „LOL”, które potem przeniknęły do języka mówionego. Albo zapis fonetyczny, „4 u”, zamiast „for you”. Być może po raz pierwszy w historii to język pisany wpływa na mowę, a nie na odwrót – to ekscytujące.

Jeśli ktoś nie zna angielskiego, to nie może należeć do globalnej internetowej rodziny?
Niby wciąż pozostaje wymiana obrazów, na przykład poprzez Tumblra i Instagrama. Zastanawiam się jednak, czy ma to charakter demokratyczny, czy można wyjąć obraz z kontekstu. Problem ze sztuką po internecie polega na tym, że opiera się ona na założeniu, że obraz jest neutralny: na przykład ciało. Zupełnie tak nie jest. Twój odbiór zależy w dużej mierze od tego, co wiedziałeś wcześniej. Jednak bez wątpienia internet jest jednym z miejsc, w których teraz żyjemy. Moja sztuka w sieci była trochę bezdomna. Teraz faktycznie pracuję wewnątrz instytucji, ale wiąże się to z potrzebą znalezienia jakiegoś miejsca dla siebie. Lubię oglądać prace artystów z Ameryki Południowej, Korei i innych miejsc, którzy są bardzo młodzi i pracują wyłącznie online. Jeszcze nie mają swojego „domu”, czyli galerii, więc mogą próbować wszystkiego. Internet stał się nowym rodzajem szkoły artystycznej: podglądanie prac innych artystów może być doskonałą edukacją. W pewnym momencie musisz się jednak przenieść do galerii albo zmusza cię do tego rynek.

Powiedziałabyś, że internet znosi anonimowość artysty? Kreujesz swoją tożsamość w sieci, a jeśli kogoś zaciekawią twoje prace, będzie mógł znaleźć więcej na twoich profilach. Przytaczasz często powiedzenie „Pix or you didn’t happen”, wskazujące wręcz na konieczność budowania własnego wizerunku w sieci.
To trochę ironiczne stwierdzenie. Kiedy to mówiłam, nie byłam już młodą i piękną osobą, która ciągle strzela sobie selfies. Samojebki to dla młodych ludzi dobry sposób na zapisywanie swojej tożsamości i przeglądanie się we własnym odbiciu. Ciekawi mnie jednak, co dzieje się z rzeczami, które nie zostają zapisane. Niektórzy znają historię swojej rodziny, pochodzą na przykład z bogatej familii i mogą prześledzić jej korzenie. Ja nie bardzo wiem, skąd pochodzę, ponieważ moi przodkowie nie potrafili czytać ani pisać. Trochę jak z „Pix or you didn't happen” – co to znaczy, że coś nie zostało uwiecznione i przekazane? Albo co się stało z człowiekiem, który zmarł, ale jego Facebook wciąż działa?

Jeden z moich znajomych nie żyje, lecz jego matka i przyjaciele wciąż zamieszczają na jego tablicy skierowane do niego posty.
W pewnym sensie wciąż więc żyje. Algorytmy Facebooka doprowadzają czasem do sytuacji, w której twój znajomy „lubi” pewien produkt lub usługę. To często bzdura, wygenerowana przez system bazujący na prawdopodobieństwie. I nagle nieżyjący przyjaciel pojawia się na twojej stronie głównej trzy lata po śmierci, ponieważ polubił profil Mercedes-Benz – to szaleństwo. Wszyscy użytkownicy wiedzą, że on nie żyje, ale nie wie tego sam program, który w ten sposób zawodzi. Tak jakby nie był w stanie zrozumieć filozoficznego problemu śmierci. Bliskość śmierci i rozpad to poniekąd tematy moich prac: jak niszczeją rzeczy w świecie, w którym nic się nie rozpada.

Wiąże się to z twoim podejściem do techniki cyfrowej. Obrazy wysokiej rozdzielczości, doskonalsze, bardziej rzeczywiste niż starzejąca się rzeczywistość i wyrzucające rozpad poza nawias, jak fotografie stockowe, przeciwstawiasz niedoskonałym, przybrudzonym, animowanym gifom, które mają dzięki temu potencjał subwersywny.
Gify to dla mnie obrazy-zombie. Z jednej strony, są nieumarłe: nigdy się nie zatrzymują. Z drugiej strony, pokazują kompletny rozpad. To medium żywych trupów. Nie są też częścią wysokiej kultury, przychodzą z ulicy, z internetowych gett i od samego początku są formą krążącą w sieci. Pociąga mnie myśl, jaka się za nimi kryje: są czymś, co żyje, ale nie jest żywe. Wolę kiepskie filmy z YouTube’a, wizje psychotyków i całą brzydotę sieci niż „DIS Magazine”. Dzieciaki genderqueer, które zamieszczają informację o tym, że się zabiją – to wszystko należy do tej ontologii rozpadu. Próbują one znaleźć sposób na życie w sytuacji, kiedy nic z tego, co robią, nie może umrzeć i zniknąć. Urodzeni w sieci walczą z tym problemem: mają kompletny neoliberalny wolny wybór, a jednak wszystko zostało już określone i skategoryzowane.

Ta gładka, neoliberalna powierzchnia może zostać naruszona przez pojawienie się nietypowego ciała. Pisałaś kiedyś o „Manifeście Cyborga” Donny Haraway. Odwołujesz się też do Jeana Baudrillarda, który przewidywał, że ciała będą coraz bardziej zbędne. Ty wydajesz się mówić coś przeciwnego.
Baudrillard raz pisał tak, a kiedy indziej zupełnie zmieniał zdanie – dlatego tak go lubię. Był trochę sprośnym, starszym panem. W trakcie pracy nad „Ameryką” pojechał do Nowego Jorku i pisał o tamtejszych pięknych czarnoskórych dziewczętach i ich ciałach. Nie rozumiał, w jaki sposób jego spojrzenie jest konstruowane przez relacje władzy. Czasem bywał dupkiem. Zresztą jego czas już przeminął. Jedna z jego najciekawszych prac dotyczy zamachu z 11 września 2001 roku. Napisał w niej, że życie i śmierć terrorystów to ich broń, której Amerykanie nie posiadają. Zamachowcy po śmierci dołączyli do grona zmarłych, nie był to dla nich koniec i są teraz częścią czegoś większego. Natomiast dla wychowanych w kapitalistycznej, protestanckiej, ale świeckiej kulturze Amerykanów śmierć, także śmierć ciała, jest końcem wszystkiego. Z drugiej strony każdy żyje na kredyt, a więc też poniekąd niczym zombie. Baudrillard nie był więc chyba pewien, co myśli o ciele. Absolutnie nie uważam, żeby można było wyjść poza ciało, a w każdym razie nie udało nam się wymyślić żadnego sposobu, jak to zrobić.

Cykl tekstów dotyczących kultury cyfrowej powstaje we współpracy z Centrum Kompetencji ds. Digitalizacji Narodowego Instytutu Audiowizualnego.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.