Czy możliwa jest Polska bez Kościoła katolickiego?
Mazur/catholicnews.org.uk CC BY-NC-ND 2.0

30 minut czytania

/ Obyczaje

Czy możliwa jest Polska bez Kościoła katolickiego?

Andrzej Leder

Pytania są dwa. Po pierwsze, czy Polska może istnieć bez Kościoła katolickiego? Po drugie, dlaczego w ogóle stawiamy sobie takie pytanie, zamiast odpowiedzieć: oczywiście, może

Jeszcze 8 minut czytania

Oczywiście, że jest możliwa. Na pewno jest możliwa. Jednak, z drugiej strony, mówi się: „W Polsce jest tylko jedna moralność, moralność katolicka. Naród pozbawiony tej moralności nie może istnieć”.

Jak wiadomo, tezę tej mniej więcej treści sformułował Jarosław Kaczyński i stanowi ona oś światopoglądową całej zjednoczonej i nie-zjednoczonej prawicy. Zresztą ta teza na prawicy istnieje od dawna. Zapewne ukształtowała się w czasie kontrreformacji polskiej XVII wieku, kiedy to walce o zachowanie Rzeczypospolitej w dawnym kształcie przeciw szwedzkim, „ruskim” czy innym innowiercom towarzyszyła restytucja katolicyzmu jako religii dominującej. Dość brutalna restytucja. Potem wiadomo – konfederacja barska, zabory, endecja i jej sojusz z Kościołem, druga Rzeczypospolita, komuniści i wielki prymas, Stefan Wyszyński, który katolicyzm i naród połączył węzłem niemalże nierozerwalnym.

Nie martwiłbym się jednak specjalnie tym przekonaniem przedstawicieli prawicy, gdyby podobnego sądu nie wygłaszał czasami człowiek, którego niezwykle szanuję, a mianowicie Karol Modzelewski. On też uważał, że w Polsce większość ludzi wartości społeczne i ludzkie czerpie z katolicyzmu i że bez niego grozi owej większości – był w końcu antykapitalistą – neoliberalne zdziczenie.

Jeśli tak, to trzeba się nad sprawą zastanowić. Pytania są dwa. Po pierwsze: czy Polska może istnieć bez Kościoła katolickiego? Po drugie: dlaczego w ogóle stawiamy sobie takie pytanie, zamiast odpowiedzieć: oczywiście, może?

*

Wyobrażenie o społeczeństwie popadającym w zdziczenie i Hobbesowską walkę wszystkich przeciwko wszystkim w momencie pozbawienia go gorsetu moralności katolickiej i kościelnego rytuału społecznego jest przeciwieństwem pełnej nadziei wizji, która pozwala przyjąć, że odrzucając jedną formę kulturową, ludzie mogą stworzyć inną. Porzucając pewne miejsce w kulturze, mogą wejść w nowe rejony, które mogą, ale wcale nie muszą być gorsze. Mogą nawet być lepsze albo po prostu lepiej oddawać ducha epoki.

Musimy więc zapytać, co łączy przedstawicieli prawicy tradycjonalistycznej, prawicy populistycznej i przedstawiciela – czy przedstawicieli, bo głos Modzelewskiego nie jest tu odosobniony – demokratycznej lewicy.

Odpowiadając, warto wrócić do myśli ważnej postaci polskiej historii, Jacka Kuronia. Wrażliwość prawicową od lewicowej odróżniał on przez stosunek do zmiany; w wymiarze społecznym prawica nowego się obawia, lewica zaś – nowego pragnie i wysoko je wartościuje. Dlatego prawica, nawet gdy wprowadza gwałtowne zmiany, robi to w imię wyobrażenia czegoś pradawnego i dobrze znanego – jak Trump, który wołał „make America great again”. Zygmunt Bauman nazwał tę tendencję „retrotopią”. Lewica zaś szukać będzie po prostu utopii, dziecka swobodnego myślenia, żywiącego się nadzieją.  

Za tymi dwiema wrażliwościami kryją się dwie zupełnie różne i przeciwstawne antropologie filozoficzne, czyli wyobrażenia na temat człowieka. Konserwatyści mają skłonność – a jak uważał Marcin Król, jest to nawet ich cecha najważniejsza – do pesymistycznej wizji człowieka, jako istoty złej. Gdy osłabi się jego lęk przed karą, popadnie człowiek w podłość, dobrze określoną na liście siedmiu grzechów głównych. Ludzie postępowi zaś będą optymistycznie uważać, że człowiek naturalnie ciąży ku dobru. W pewnym sensie nie tyle ważne jest, kto ma rację – osobiście sądzę, że żadna ze stron – ile jakie są konsekwencje charakterystycznej dla naszego kraju, a może całego kręgu cywilizacyjnego, utraty zdolności do tego rodzaju nadziei i określonego nią stosunku do przyszłości.

W każdym razie jeśli wyobrażenie Polaków jako niesamodzielnych istot, które bez opieki Kościoła zapewne zdziczeją, dotyczy nawet lewicy – tej, która przecież powinna mieć nadzieję, że przyszłość będzie właśnie zupełnie inna i lepsza niż teraźniejszość i przeszłość – to Polska jest krajem głęboko dotkniętym przez tego rodzaju brak i utratę. Można podejrzewać, że niezbyt obfity zasób nadziei i zaufania dotyczących doczesnego świata wyczerpał się w przemianach lat 90. Potem nadziei i zaufania zabrakło.

*

Jeśli chodzi o kulturową i społeczną dominację rzymskiego katolicyzmu, to w gruncie rzeczy wszystkie narody europejskiego Zachodu były w jakimś momencie w podobnej do Polski sytuacji. Od XVIII wieku sytuacja zaczęła się jednak zmieniać. Oświecenie wyłoniło możliwość „społecznego istnienia” bez Boga. A w wieku XX doszło do gwałtownej laicyzacji Europy Zachodniej.

Z naszego punktu widzenia ważne są dwa modelowe procesy zmiany usytuowania Kościoła katolickiego w społeczeństwie. Nazwijmy je „francuskim” i „niemieckim”. Francuski Kościół od wielkiej rewolucji 1789 roku przez 200 lat występował jako fundamentalny przeciwnik wszelkich zmian modernizacyjnych w społeczeństwie. Szczególnie III Republika, trwająca od 1870 do 1940 roku, była polem zaciętej i bezkompromisowej walki Kościoła o utrzymanie tradycyjnej hierarchicznej struktury społecznej, której kamieniem węgielnym byłaby władza kleru nad sumieniami. Mimo głębokiego już wtedy zakorzenienia ideałów republikańskich w społeczeństwie Kościół funkcjonował tak, jakby roku 1789 nigdy nie było, jakby nadal rządził król, arystokracji ciągle należało się prawo pierwszej nocy, a Francja była „ukochaną córą Rzymu”. Apogeum walki była sprawa Dreyfusa, gdy kler patronował wszystkim ruchom militarystycznym, antysemickim, antymodernizacyjnym i popierającym fałszywe oskarżenie.

Już wcześniej kler jednak znalazł twardego przeciwnika. Republikański, „pozytywistyczny” ateizm, podzielany przez dużą część mieszczańskich elit III Republiki, skłonił je do wyrzucenia Kościoła ze szkół już w 1882 roku. W ustawie wprowadzającej powszechną bezpłatną edukację jej autor, Jules Ferry, zapisał, że miejscem nauczania religijnego są tylko dom i Kościół, szkoła zaś ma być od religii wolna, by można było dać „edukację moralną i obywatelską”. Ruchy robotnicze, niezależnie od tego, jak mocno występowały przeciw mieszczańskim rządom, w tej sprawie jednak je wspierały. Kościół zareagował usztywnieniem, w międzywojniu popierając potężne ligi nacjonalistyczne dążące do obalenia Republiki, zaś gdy upadła po inwazji nazistów, od 1940 roku otwarcie wspierając faszystowskie rządy Vichy.

Po wojnie jego pozycja była więc dość słaba. Im bardziej zaś tak było, tym bardziej reagował gwałtownym oporem – nie tylko na niesione przez lewicę laicyzujące tendencje w społeczeństwie, ale również na zmiany w Kościele powszechnym. Biskup Marcel Lefebvre z dużą grupą francuskiej hierarchii wystąpił przeciw reformom Soboru Watykańskiego II i w końcu został objęty ekskomuniką, później zresztą cofniętą.

Ta nieprzejednana postawa, zupełnie oderwana od przemian świadomości społecznej zachodzących w latach 60. i 70. – utrwalanych przez system szkolny, od dawna pracujący na rzecz świeckości – spowodowała u schyłku stulecia odchodzenie coraz większych grup społeczeństwa francuskiego od religii katolickiej. Dzisiaj, w XXI wieku, Francja jest w ogromnej części zlaicyzowana i co więcej, do laickości, swoistej „religii” niesionej przez instytucje Republiki, bardzo przywiązana. Pozostaje oczywiście grupa katolików głęboko wierzących i Kościołowi wiernych; dziś we Francji jest ich mniej więcej tyle samo co wierzących muzułmanów.

*

Zupełnie inny jest model niemiecki. Być może z powodu wielowiekowego, wymuszonego współistnienia z Kościołami protestanckimi w XX wieku wykazał się o wiele bardziej elastyczną postawą. Wobec niemieckiego faszyzmu był ambiwalentny, wielu księży i katolików świeckich – jak Konrad Adenauer – było wobec niego w opozycji, choć inni, jak Karl Schmitt, Hitlera popierali. Postawa opozycyjna części dała jednak katolicyzmowi moralną legitymizację w powojennej rzeczywistości. Zmianom obyczajowym i społecznym Kościół niemiecki przyglądał się z niepokojem, nie potępiał ich jednak z góry. Był raczej tym Kościołem, który najmocniej promował reformy po Soborze Watykańskim II i adaptował się do równościowych i demokratycznych postulatów drugiej połowy XX stulecia. Stosunek do mniejszości seksualnych i kobiet jest tu najlepszym przykładem, ale bardzo ważna była też zmiana relacji pomiędzy klerem a laikatem, radami parafialnymi i świeckimi aktywistami. W Niemczech ta relacja najdalej odeszła od feudalnego, hierarchicznego „całujcie ręce kapłana, bo to ręce Chrystusa…” ku rzeczywistemu partnerstwu.

I znowu być może wpływ miało tu sąsiedztwo z relacjami społecznymi w obrębie Kościołów protestanckich, dość że katolicyzm niemiecki przeszedł w tej materii głęboką transformację. W efekcie Kościół katolicki jest w Niemczech nadal ważnym i wpływowym elementem życia społecznego. Dwie trzecie Niemców to wierzący, z tego mniej więcej połowa to katolicy.

W Europie model niemiecki jest raczej odosobniony. W krajach, gdzie Kościół katolicki był monopolistą i dzięki temu sytuował się blisko władzy, laicyzacja odbywa się późno, ale na wzór francuski. Przykładem są tu Hiszpania czy Irlandia.

Ten ostatni przykład pokazuje jeszcze jedno. W społeczeństwie, w którym Kościół katolicki ma niemalże monopol na organizację życia społecznego – prowadzi szpitale, sierocińce, wszelkie inne instytucje – możliwy jest nagły kryzys zaufania do niego i odejście znaczącej części społeczeństwa od religii instytucjonalnej, bez jakiegoś szczególnego „zdziczenia” czy rozpętanej fali „moralnego upadku”. To właśnie zdarzyło się w Irlandii po ujawnieniu skali pedofilii (i innych nadużyć) w Kościele. Wynika z tego wniosek ciekawy i ważny. Civility, cnoty obywatelskie, a mówiąc po prostu: umiejętność życia w społeczeństwie, mają dziś nie-religijne źródło, nawet w społeczeństwach jeszcze niedawno głęboko przez religię przenikniętych.

*

Nie chcę urazić ludzi, dla których wiara odgrywa istotną rolę, a relacja z Bogiem, kimkolwiek lub czymkolwiek miałby on być, stanowi ważne, egzystencjalne przeżycie. Choć jednak dla wielu ludzi medytujących w klasztorach i świątyniach są to sprawy ważne, rzeczywista społeczna rola Kościoła hierarchicznego w Polsce opiera się na czymś innym. Jest on bowiem głównym, a na prowincji jedynym organizatorem życia społecznego. Ogromna część Polaków żyje w ramach wyznaczonych przez rytm i rytuał Kościoła. To, czy możliwe jest powszechne przetrwanie indywidualnej katolickiej religijności tam, gdzie rozpada się społeczna funkcja Kościoła, jest sprawą otwartą. Wydaje mi się to jednak wątpliwe, wspólnotowy i jednocześnie hierarchiczny sposób praktykowania wiary jest głęboko związany z katolicyzmem. Tą właśnie społeczną rolą Kościoła będziemy się zajmować, pozostawiając na uboczu kwestię osobistej wiary religijnej poszczególnych osób.

Ludzie rodzą się, dojrzewają, wchodzą w dorosłość, wiążą się w tak czy inaczej rozumiane rodziny, mają swoje własne dzieci, starzeją i umierają. Ten cykl, związany z fundamentalną kwestią reprodukcji ludzkiego społeczeństwa, dokonuje się we wspólnocie i jest ujęty w zrozumiałe dla wszystkich rytuały – od wprowadzenia dziecka w społeczność po odprowadzenie zmarłego „w zaświaty”. W większości kultur tradycyjnych rytuały te tworzone i kontrolowane są przez religie. Od chrzcin po ostatnie namaszczenie chrześcijaństwo regulowało życie ludzi wszędzie tam, gdzie było religią dominującą. Co więcej, relacje społeczne wewnątrz wspólnoty, więzy solidarności, pomocy, dobroczynności również były organizowane przez porządek religijny i jego funkcjonariuszy.

Jednak w nowożytnych społeczeństwach zinstytucjonalizowana religia znalazła porządek z nią rywalizujący – państwo. Państwo, które w XIX i XX wieku modernizowało formę życia społecznego, dostosowując je do warunków industrializacji i urbanizacji. Zmieniało więc formę i rytm życia ogromnych mas ludzkich, przenoszących się do miast i zapędzanych do fabryk. W zależności od szczególnych uwarunkowań historycznych państwo mogło współistnieć z Kościołami – jak w modelu niemieckim – albo rywalizować z Kościołem i dążyć do eliminacji jego wpływów – jak w modelu francuskim. Modernizacji w duchu kapitalizmu, której Kościół się przeciwstawiał, służyło tam tworzenie świeckich instytucji, jak szkoła laicka. Świeckie rytuały szkolne organizowały „rytm życia” w sposób porównywalny do kościelnego.

Bywały też społeczeństwa, w których z państwem długo było bardzo słabo. Jak włoskie. I polskie. Tam, gdzie z przyczyn historycznych państwo nie tworzyło powszechnych instytucji organizujących życie społeczne, tam, gdzie do połowy XIX stulecia utrzymywały się stosunki społeczne przedłużonego średniowiecza, Kościół pozostawał jedynym regulatorem życia społecznego. Jak na południu Włoch. I w Polsce. Co więcej, pozostawał delegatem tkwiącej w przeszłości, ale głęboko uwewnętrznionej struktury społecznej opartej na przyjęciu „naturalnej” hierarchii. Jak sama jego nazwa – Kościół hierarchiczny – zresztą pokazuje.

*

II Rzeczypospolita w niewielkim stopniu próbowała „przedłużone średniowiecze” polskiej prowincji przełamywać. Dopiero Polska Ludowa, budująca społeczeństwo przeciwko tamtej hierarchii, zaczęła tworzyć rytuały i instytucje mające być alternatywą dla wszechwładzy Kościoła. Z jednej strony komitety partyjne, mające upowszechniać komunizm, ale z drugiej wiejskie ośrodki kultury, koła gospodyń, poradnie świadomego macierzyństwa… Jednak tamta Polska, oparta o władzę autorytarną i pozbawiona demokratycznej legitymizacji, co więcej, przez wielu postrzegana jako rosyjska władza zaborcza, nie zdołała zakorzenić świeckiej kultury poza częścią tworzącej się klasy średniej wielkich miast.

Gdy więc w 1989 roku nad Polskę nadciągnął neoliberalny sztorm, ograniczając rolę państwa wszędzie, gdzie tylko się dało, ogromna część wysepek świeckiej kultury i życia społecznego znikła, a społeczności, szczególnie prowincjonalne, pozostawione zostały w rękach jedynej sprawnej i dysponującej ogromnymi i odzyskiwanymi zasobami instytucji – Kościoła katolickiego. Sprawnie też odcinającego kupony od swoich realnych zasług – zaplecza oporu społecznego w czasach dyktatury.

Kluczowy jest tutaj demontaż społecznej roli państwa w III RP. Wszystko, co wydarzyło się w poprzedzającym półwieczu, było wykpiwane i dewaluowane. Co więcej, przyjmując zgodnie z dominującym w latach 90. anglosaskim modelem liberalnym przekonanie, że państwo powinno być „nocnym stróżem” – czyli za pomocą policji i sądu pilnować prawa własności – i dążąc do równoważenia budżetu państwa, ówczesna klasa polityczna obcinała fundusze wszystkim instytucjom mogącym w niezależny od Kościoła sposób organizować i nadawać sens życiu społecznemu. W wielkich miastach tworząca się kultura klasy średniej i opierające się o nią samorządy wypracowywały alternatywę. Ale poza nimi znikające świetlice, kluby książki i prasy, osłabienie zbiurokratyzowanych urzędów pracy, bezradność ośrodków pomocy społecznej – szczególnie w okolicach, gdzie panowała bieda – wszystko to kontrastowało z rosnącymi możliwościami duszpasterzy.

Trzeba też pamiętać, że system społeczny PRL, szczególnie na prowincji, opierał się o „folwark industrialny”. Kombinaty i fabryki, rozsiane po kraju, odgrywały nie tylko rolę produkcyjną – być może ta była nawet mniej ważna – a przede wszystkim socjalną. Mieściły się przy nich przedszkola, patronowały szkołom, miały swoje sklepy fabryczne, swoje przychodnie i kliniki, ośrodki wczasowe, kluby i programy kulturalno-oświatowe. Oczywiście, dystrybucja dóbr wszelkich, która w tym systemie się odbywała, wymagała pokory i lojalności wobec funkcjonariuszy reżimu, ale w tym nie różniła się od utrwalonego przez wieki modelu folwarcznego. Stosunki w „folwarku industrialnym”, bezlitośnie i bez zrozumienia wykpiwane przez kulturę wielkomiejskiej inteligencji – patrz filmy Barei – tworzyły nową tkankę społeczną w rejonach, gdzie wcześniej był tylko Kościół, dwór i czworaki.

W ramach transformacji ogromną część tych „kombinatów” sprywatyzowano, wiele po prostu zamykając, a w tych, które pozostały, likwidując wszelkie funkcje socjalne. Krajobraz prowincjonalny zaczął z powrotem ewoluować ku tamtemu, trwającemu przez wieki obrazowi – czworaki z prefabrykatów, wille o kształcie dworku „nowych bogatych”, a w środku tego – kościół. Dawni sekretarze i dyrektorzy, uwłaszczeni i przedzierzgnięci w prowincjonalną burżuazję, w ogóle przestali się poczuwać do jakichkolwiek zobowiązań wobec porzuconych przez „kombinaty” i Państwowe Gospodarstwa Rolne „nowych biednych”. Mogli najwyżej uprawiać ostentacyjną dobroczynność, której organizatorem stał się oczywiście – Kościół.

I rzeczywiście, w bardzo wielu miejscach pełni tę funkcję skutecznie i jako jedyny. Jednocześnie zaś, przez system zależności głęboko zakorzeniony w rytuałach dystrybuujących winę i odpuszczenie, może znakomicie kontrolować tę krainę obłudy.

*

Zinstytucjonalizowana hierarchia w dużym stopniu opiera się na obłudzie. Możni odgrywają rolę „dobrego pana”, ubodzy – „wdzięcznego poddanego”. I jedni, i drudzy są świadomi, że to kłamstwo. Atoli ta wiedza, jako fakt przeżywany indywidualnie, nie ma żadnego znaczenia. Ważne jest to, że publicznie to kłamstwo stale jest podtrzymywane i praktykowane. Parafrazując Błażeja Pascala: uklęknij, ukórz się, nawet jeśli twój Bóg się oddalił. Powtórz to wiele razy, a będziesz znowu wierzył… Ułuda bowiem przynosi ulgę i usprawiedliwienie, stwarza iluzję, że wszystko jest w porządku. Że nawet jeśli mnie zdarzyło się coś złego, to tylko wyjątkowa sytuacja. Wokół są życzliwi ludzie, a ci, od których jestem zależny, dbają o mnie i mają moje dobro na względzie.

Pragnienie takiego pocieszenia jest ogromne, a więc też jego siła jest wielka. To mechanizm powodujący, że często w miejscowościach, w których ofiary nadużyć pedofilskich duchownych głośno i dobitnie zaczynają mówić o swojej krzywdzie, wspólnota staje po stronie „pasterza”, broni księdza i potępia ofiary. Utrata iluzji, że jest to dobry pasterz, budzi bowiem ogromny lęk. Łatwiej pozbyć się myśli o jakimś „głupim, chorym pewnie” dziecku.

Przywiązanie do hierarchicznego modelu cechowało polski Kościół – podobnie jak lefebvrystów we Francji – również po Soborze Watykańskim II. Jak opowiada były jezuita profesor Stanisław Obirek, ta cecha ukształtowana została przez osobowość kardynała Stefana Wyszyńskiego, a wzmocniona koniecznościami walki z komunizmem, rozgrywającej się przez całe półwiecze. Ten hierarchiczny i autorytarny sposób zarządzania wspólnotą kościelną – i wiernymi – cechował też Jana Pawła II. Na zewnątrz otwarty, podporządkowaną sobie instytucję i ludzi ją tworzących traktował w sposób całkowicie feudalny. Przykładem – stosunek do księdza Degollado. Ponieważ wzmacniał potęgę instytucji, można było zamknąć oczy na jego seksualne przekroczenia.

Istnieje ogromna liczba społecznych praktyk i rytuałów, które obłudę podtrzymują i utrwalają. Jednym z najważniejszych jest rytuał spowiedzi. Pozwala on bowiem wiernym na czynienie zła, opowiedzenie o nim w zaciszu konfesjonału, uzyskanie rozgrzeszenia i powrót do „rozkoszy grzechu”. Chlanie na umór, nieuczciwość i złodziejstwo, pełen nadużyć i byle jaki seks przynoszący setki tysięcy pokątnych aborcji, „żonobijstwo” i wzajemne zdrady, przykrywane pełnymi fałszywego moralizowania szantażami, chciwe wyrywanie sobie majątku w rodzinach i bezwzględność wobec słabszych – dzieci, niepełnosprawnych, ludzi starszych, pracowników – wszystko to daje się zmyć w rytuale spowiedzi, więc ostatecznie się nie liczy.

Że spowiedź ma swoje psychologiczne zalety? Oczywiście, że ma. Jednak na poziomie wzorca kultury, z którym jest związana, stanowi jeden z elementów najsilniej podtrzymujących kulturę obłudy. Jako praktyka społeczna pozwala podtrzymywać status quo, dając usprawiedliwienie zaniechania rzeczywistej zmiany. Ci, którzy chcieliby być „lepsi”, mogą wręcz być napiętnowani jako wywyższający się, chcący uniknąć ludzkiej kondycji, w którą wpisany jest upadek, odrzucający pośrednictwo Kościoła w dziele swojego zbawienia…

To niesłychanie stagnacyjny element kultury polskiej. Podtrzymywany przez społeczny monopol Kościoła.

*

Teologiczna i społeczna funkcja Kościoła ogniskuje się – paradoksalnie – w fantazmatycznej figurze Żyda. Właśnie przez to, że sięga ona rdzenia narodowej i egzystencjalnej – uzasadnionej wręcz teologicznie – tożsamości Polaków, pozwalając jednocześnie opisać świat społeczny, stosunek do Żydów jest fundamentalnym uczuciem politycznym. Wielu z tych, którzy o meandrach partyjnej polityki nie wiedzą nic, instynktownie orientuje się na jej mapie właśnie za pomocą tego czytelnego w odcieniach znaczeń i półsłówkach uczucia. Dzieli ono Polaków na tych, którzy są przeciw Żydom, i tych, którzy są przeciw tym, którzy są przeciw Żydom. Ta druga grupa ma jak widać bardziej skomplikowaną sytuację, jest też mniejsza, choć jednak znacząca.

Podstawowym rezerwuarem, z którego to uczucie polityczne płynie, jest nauczanie Kościoła katolickiego. Mimo prób odwołania oskarżeń o bogobójstwo przez Kościół powszechny – również przez Jana Pawła II – polska hierarchia pozostaje w swojej ogromnej większości przekonana, że to jakaś chwilowa pomyłka i nadal naucza wiernych, że podstawowy podział metafizyczny w świecie płynie właśnie z tej „żydowskiej zbrodni”.

Kościół katolicki od dawna więc buduje figurę Żyda jako kontener społecznej nienawiści. Przez wieki będąc bliskim sojusznikiem ziemiaństwa, dostarczającym mu i strzegącym takich opowieści, które pozwalały na neutralizowanie potencjału ludowego buntu. I na budowanie kultury obłudy, w której bezwzględny wyzysk skrywany był paternalizującą dobrotliwością, która każdemu przyznawała należne mu, wyższe przecież lub niższe, miejsce. Żyd stawał się w tym kontekście zakładnikiem gry, którą władza uprzywilejowanej mniejszości prowadziła przez wieki z frustracją i wściekłością większości. Dlatego też tak łatwo plecie się lukrowana opowieść o czasie wojny i zagłady, gdzie role są rozpisane, twarze pogodne, łupy rozdzielone, a dawno wsiąkła w ziemię krew nie budzi niepokoju. Chyba że w związku z Żydami amerykańskimi, ich roszczeniami i domniemanym wpływem.

Dzisiaj nowa, nacjonalistyczna oligarchia może uciskać całą resztę, pozbawiać ją elementarnych dóbr społecznych, jednocześnie karmiąc gniew, strach i pogardę skierowane na fantazmatyczny obiekt. Ta gra umożliwia rodzaj kontraktu, który pozwala pieścić fałszywy lukrowany wizerunek „naszości”, a wszelkie zło umieszczać w przeróżnych „Żydach”. Zaczynając od tysięcy figurek Żyda z pieniążkiem, sprzedawanych na bazarach, przez facebookowe memy, w których każdemu, kto okazał się złodziejem społecznego mienia, przyprawia się pejsy.

*

Forma obłudy, ukształtowana przez antysemityzm, sprawdza się też przy „poświęcaniu” innych grup niehegemonicznych. Mniejszości seksualne, otaczane „opieką” terapii konwersyjnych… Młode kobiety, dla których przygotowuje się „pokoje żałoby”, by po urodzeniu umierającego albo martwego dziecka posiedziały w nich sobie…

Pozwala też udawać paternalizującą życzliwość, mimo niezrozumiałych wierzgań jej obiektu. Kościół jest strażnikiem hierarchicznej struktury społecznej, w której, gdy jest dwoje ludzi, zawsze jeden z nich jest zwierzchnikiem – na przykład mąż – a drugi/druga podwładnym – na przykład żona. Stosunek do mniejszości seksualnych i protestujących kobiet, ujawniany przez kler hierarchiczny, jest więc tylko kolejnym symptomem tej powszechnej deformacji spojrzenia.

Kryje się za tym zakłamanie i deprawacja języka, które czynią tę deformację możliwą. Mamy do czynienia z pewnym szczególnym wydaniem współczesnego cynizmu: skrytym za moralnym szantażem przekonaniem o tym, że nierówność jest przyrodzona i uświęcona, zaś obłudne jej ukrywanie jest lepiszczem wspólnoty. Chodzi tu o model maistriański, oparty na nierówności, rytuale i obłudzie, ba, uznający konieczność nierówności, rytuału i obłudy, bowiem człowiek, przypomnijmy, jest zły. Muszą więc być ci, którzy są wyżej, by dyscyplinować większość, która jest niżej. Ale ukłonem w stronę dzisiejszego – demokratycznego obyczaju jest obłudne zapewnianie, że to przecież po to, by chronić ową większość i jej prawa.

Widzę nastoletnie dziewczyny i młode kobiety próbujące wyrwać się z jarzma tego zakłamania. Również językowo, czemu zresztą służą zrywające zasłonę obłudy wulgaryzmy, jak napisane na plakacie, strasznie śmieszne „strach się ruchać”. Świadkuję temu, jak są traktowane przez władze, policję, media i kler, jak są nazywane właśnie „kurwami”, bo mają odwagę „dawać rzeczy słowo”…

*

Paradoksalnie, dziś katolicka forma kulturowa okazuje się potężnym czynnikiem wpływającym na społeczną zmianę. Czynnikiem, który działa polaryzująco. Tam, gdzie Kościół zachowuje swój monopol kulturowy i społeczny, utrwala krainę obłudy. Przy czym mapa owego „tam” nie jest bynajmniej prosta. Nie do końca pokrywa się z podziałami pozornie oczywistymi: Polska wschodnia – Polska zachodnia, ani tym wielkomiejska – prowincjonalna, zahacza tylko o podział pokoleniowy starsi – młodzież, nie tłumaczy się przez płeć…

Do jakiegoś stopnia wiąże się z poziomem wykształcenia. W każdym razie tam, gdzie monopolu nie ma – wśród tych, którzy mają „wielkomiejską” mentalność – sztywna i autorytarna postawa większości przedstawicieli Kościoła hierarchicznego i sprzymierzonej z nim klasy politycznej odrzuca od niego coraz bardziej równościowo i indywidualistycznie nastawionych Polaków. W zadziwiający sposób, będąc w ogromnej większości katolikami, coraz częściej katolickiego Kościoła nie lubią. I proces, podobny do tego, który dział się w Irlandii, zaczyna się toczyć.

Ci, którzy nie mają zasobów – materialnych i kulturowych – pozwalających im na Kościoła odrzucenie, uciekają pod jego skrzydła. I nie może być inaczej; z ich perspektywy pozostaje jedynym dysponentem społecznego uznania i materialnego wsparcia. Nadal więc klasy ludowe i ci pozbawieni kapitału kulturowego czerpią siłę i godność z pośrednictwa, które niesie Kościół. A Kościół, często ten najgłębiej tkwiący w krainie obłudy, tworzy jednocześnie przestrzeń, w której mogą być słyszani.

*

Wspomniany na początku Karol Modzelewski przytaczał kilkakrotnie ważne chyba dla siebie doświadczenie. Jadąc więc kiedyś samochodem, wysłuchał radiowego reportażu ze strajku z zamykanej fabryki kabli w Ożarowie. Zdziwił się – ani media publiczne wówczas, ani prywatne nie uważały zwykle strajku – i rozpaczy ludzi pozbawianych pracy – za rzecz wartą nagłośnienia. Gdy dotrwał jednak do końca reportażu, zdziwił się jeszcze bardziej – nadawany był on przez Radio Maryja.

To pozwala nam wrócić do pytania o stosunek lewicy do społecznej funkcji Kościoła i kwestii odejścia od tej funkcji. Lewica zdaje sobie sprawę z tego, że w Polsce najsłabsi uciekają pod patronat Kościoła, a Kościół – w jakimś stopniu – wywiązuje się ze swojej funkcji patrona. Co więcej, lewica wie, że najbardziej zlaicyzowana jest wielkomiejska klasa średnia, liberalna i indywidualistyczna do szpiku kości. Boi się więc lewica ostrego atakowania owego „organicznego” związku ludu i Kościoła, nie chce bowiem bazować na „klasistowskiej” postawie wielkomiejskich „elit”. Woli raczej te „elity” atakować, jakby to mogło zdobyć jej sympatię rodzimej Wandei. Nie zdobędzie.

Prześlepia bowiem to, że związek kleru i ludu, często organiczny i autentyczny, jest jednak oparty o hierarchiczną i związaną z różnymi formami przemocy kulturę obłudy. Że w tej relacji „dobrego pana” i „wdzięcznego poddanego” lewicy pozostaje tylko miejsce „bitego Żyda”. I że utrwalanie tego układu na pewno nie sprzyja żadnej formie sprawiedliwości.

*

Przebieg laicyzacji w Polsce zależeć będzie od tego, na ile społeczeństwo jako całość okaże się zdolne do zadbania o sprawiedliwość wobec najsłabszych właśnie.

Jeśli proces przebiegać będzie żywiołowo i bez wsparcia, to pogłębi polaryzację i już teraz obecny kulturowy antagonizm. Regiony i środowiska silniejsze będą tworzyć swoje własne formy civility, umiejętności współżycia oraz rytuały organizujące życie, coraz bardziej niezależne od patronatu kleru. Odcinały się będą jednocześnie od regionów i środowisk słabszych, w których laicyzacja oznaczać może akulturację i zanikanie form wspólnoty. I prowokować katolicki ruch rekonkwisty. Wejdziemy wtedy w długotrwały okres wojny kulturowej, której przedsmak już znamy, a której egzemplifikacją są Stany Zjednoczone.

Jeśli państwo, jako reprezentacja woli politycznej większości, zacznie wspierać alternatywne w stosunku do Kościoła formy organizacji społecznej, choćby przez wzmacnianie kulturowej i społecznej funkcji samorządów i systemu edukacji, powstanie szansa na to, żeby w miejsce tradycyjnej hierarchii związanej z religią budowały się inne formy wspólnoty. Religijność, jak w większości społeczeństw europejskich, będzie wtedy stawać się sprawą indywidualną, sfera publiczna zaś nabierać będzie w coraz większym stopniu cech neutralnych.

Dziś Polska zmierza raczej w kierunku tej pierwszej formy laicyzacji. Choć oczywiste jest, że lepsza byłaby druga forma, oparta na sprawiedliwości.