Blisko półtorej dekady czekaliśmy na kolejną książkę Joan Didion po polsku. Czternaście lat po „Roku magicznego myślenia”, wstrząsającej próbie opisania i przepracowania traumy po nagłych śmierciach męża i córki, Wydawnictwo Cyranka, którego ambicją jest wskrzeszanie w języku Mickiewicza mocnych, mistrzowskich głosów kobiet – już za jakiś czas opowiadania Deborah Eisenberg – sprezentowało nam „Dryfując do Betlejem”, klasyk Nowego Dziennikarstwa i rzecz, od której zaczęła się kariera Wielkiej Joan Didion.
Ów tom esejów, reportaży i sylwetek, które powstały w latach 1961–1967, zwykło się definiować i oceniać przez pryzmat tekstu tytułowego i szok, jaki wywołał, gdy ukazał się na łamach „The Saturday Evening Post”, a potem w wydaniu książkowym. Reporterska opowieść z imprez, zaułków i melin San Francisco druzgotała bowiem nader brutalnie wyidealizowany obraz „dzieci kwiatów” jako empatycznych, łagodnych elfów i epoki, w której przyszło im żyć. Czytelnicy dowiedzieli się, że nie są to wcale radosne igrzyska nudyzmu, wolnej miłości i postępującego samooświecenia, ale dość jałowy hedonizm sprzęgnięty z paroma wzniosłymi hasłami, impulsywną potrzebą urwania się z domu i nieodpowiedzialnością, której symbolem za sprawą Didion stała się pięcioletnia dziewczynka o imieniu Susan na kwasie.
Joan Didion, „Dryfując do Betlejem”. Przeł. Mikołaj Denderski, Cyranka, 280 stron, w księgarniach od lutego 2021Oczywiście jak w przypadku każdej wiwisekcji takiego czy innego środowiska kwestią do dyskusji pozostaje, na ile obraz dzielnicy Haight-Ashbury został wypaczony bądź podrasowany przez trzydziestoparoletnią kobietę po debiucie prozatorskim i stażu w „Vogue”, która postanowiła opisać młodych ludzi należących do zupełnie innego niż ona pokolenia, wywodzących się z najróżniejszych miejsc w Stanach, posługujących się własnym kompasem pragnień i zasad. Tak czy siak, „Dryfując do Betlejem” – i późniejszy „White Album” – uczyniły z niej gwiazdę, a zarazem kronikarkę wzlotu i upadku ruchu hippisowskiego, kontrkulturowych lat 60., paranoi lat 70., Kalifornii.
W pół wieku od wydania mamy ten luksus, że nie musimy wiernie odczytywać „Dryfując do Betlejem” jako (tylko) zapisu pewnego momentu amerykańskiej historii społecznej i kultury czy też stanu kalifornijsko-nastoletniej świadomości doby Johnsona i Nixona. Nie potrzebujemy również na siłę doszukiwać się w tej książce rozpoznań i pytań, którymi da się wprost obsłużyć naszą późnokapitalistyczno-koronawirusową współczesność. Mnogość form i perspektyw, z jakich Didion oświetla problemy, wspólnoty i postacie, jej kunszt pisarski, głębia refleksji i twarda niezgoda na uciekanie się do najprostszych, odruchowych diagnoz – tudzież na uwięzienie w zbiorowych histeriach i rygorach cudzych sumień – powodują, że otwiera się przed nami całe spektrum interpretacji, katalog osobistych lektur.
Bo na przykład dla mnie, który kultowego tekstu o San Francisco nie uważa za najważniejszy i najlepszy z tego zbioru, „Dryfując do Betlejem” to przede wszystkim rejs od złudy do złudy, raport z rozczarowania, że pod hipnotyzującą i barwną powierzchnią nie kryje się właściwie nic aż tak specjalnego. Byłoby to jednak nie tyle obcesowe rozprawienie się z grupową iluzją i szyderstwo z tych, którzy w nią uwierzyli, ile ostrzeżenie przed światem funkcjonującym dzięki sprytnie zorganizowanym, kosztownym mirażom. Didion z odwagą i determinacją bada ten system amerykańskich utopii, które przy bliskim kontakcie – i dłuższym pobycie – okazują się pułapkami na emocje, pieniądze, młodość. Jej nadrzędną powinnością jest jednak zawsze chęć poznania. Nie wybiera się dokądś bądź do kogoś z góry powziętym zamiarem, by dekonstruować i obnażać. Przenicowanie mitu dokonuje się niejako mimochodem, mit pęka pod naporem jej czujnej obecności i krytycznej myśli. Zostaje próżnia, puste miejsce po wyobrażeniu.
Podróże Didion odbywają się pomiędzy miejscami, które wszyscy doskonale znamy, nawet, albo precyzyjniej: zwłaszcza jeśli nigdy tam nie byliśmy. Nie musimy doprawdy przebywać fizycznie w Nowym Jorku, Las Vegas, Kalifornii czy na Hawajach, by wiedzieć, „jak tam jest” – by widzieć drapacze chmur i potężne idealne fale, soczystą zieleń Central Parku i płótna stołu do blackjacka. To one, te miasta, plaże i tętniące od neonów ulice, przyjechały do nas same jako filmy, powieści, zdjęcia, piosenki i reklamy – jako reprezentacja bardziej intensywna niż to, co w istocie reprezentuje.
„Kalifornia jest gdzie indziej”, rzuca Didion. Szuka tej najprawdziwszej, ale znajduje tylko kolejne wersje. „Dolinę San Bernardino dzieli od Los Angeles jedynie godzina jazdy na wschód prowadzącą ku miastu San Bernardino autostradą, ale pod pewnymi względami to obce miejsce – to nie nadbrzeżna Kalifornia podzwrotnikowych zmierzchów i łagodnych zachodnich bryz znad Pacyfiku, lecz Kalifornia bardziej surowa, z pustynią Mojave czającą się tuż za górami, to miejsce pustoszone przez gorący wiatr Santa Ana, który przewala się przez przełęcze z prędkością stu mil na godzinę, z jękiem przebija się przez wiatrochrony z nasadzeń eukaliptusów i szarga nerwy […]”. Co gorsza „jedyną stałą Kalifornii mojego dzieciństwa jest tempo, w jakim znika”. Powrót do rodzinnych stron w okolicach Sacramento i rekonstrukcja dziejów miasta, przeszłości bliskich i przodków też zatem pozostawiają niedosyt. „Przygnębiającym [jest] zdać sobie sprawę, jaki kawał pamięci każdej osoby to żadna prawdziwa pamięć, a tylko ślady cudzej pamięci, historie przekazywane dalej w rozgałęziającej się rodzinnej sieci”.
I choć Didion konkluduje, że „jest dziś czymś trudnym o d n a l e ź ć Kalifornię; niepokojącym pomyśleć, ile z tego najzwyczajniej wymyślono lub zaimprowizowano”, to rychło wyjdzie na jaw, że nie mamy tu do czynienia ze zjawiskiem wyłącznie kalifornijskim. Bo na takie Hawaje składają się „trzy odległe od siebie wizje Hawajów” – są Hawaje z tamtego przerażającego grudnia roku 1941, jest „wielka landrynkowa góra wyrastająca z Pacyfiku, która przedstawiała mi się w gazetach na fotografiach dobrze odżywionych dilerów aut Lincoln-Mercury w trakcie relaksu obok pływaka łodzi przy hotelu Royal Hawaiian”, i te trzecie Hawaje, synonim tego, co minęło i zostało utracone. „Ostatnim członkiem mojej rodziny w prostej linii, który kiedykolwiek mieszkał na Hawajach, był prapradziadek, nauczający tam jako młody misjonarz w 1842 roku; dano mi do zrozumienia, że życie na Wyspach, jak na Zachodnim Wybrzeżu nazywaliśmy Hawaje, od tamtego czasu chyliło się tylko coraz bardziej ku upadkowi”.
Ale po drugiej stronie Ameryki wcale nie jest lepiej. „Po części chcę wam opowiedzieć, jak to jest być młodą w Nowym Jorku, jak sześć miesięcy może zamienić się w osiem lat z podstępną łatwością kinowego efektu przenikania, bo tak właśnie jawią mi się te wszystkie lata teraz – w długiej sekwencji sentymentalnych przejść jednych scen w drugie i staroświeckich trików kamery – fontanny Seagram Building przechodzą w płatki śniegu, wchodzę obrotowymi drzwiami w wieku dwudziestu lat, a wychodzę sporo starsza i na inną ulicę”. Ceną za młodość spędzoną w mieście, które pokochała, a które „był[o] za to nieskończenie romantycznym pojęciem, tajemniczym splotem skupiającym w sobie wszelką miłość i władzę, lśnienie i kruchy sen”, okazały się depresja, rozpacz, wewnętrzna pustka i zabijanie bezsenności drinkami bez lodu. „To był rok, dwudziesty ósmy rok mojego życia, w którym zaczynałam się przekonywać, że nie wszystkie obietnice zostaną dotrzymane, że niektóre rzeczy są jednak nieodwołalne i że jednak to miało znaczenie – każdy unik i każda zwłoka, każda pomyłka, każde słowo, wszystko”.
Opróżnione z więźniów i strażników Alcatraz to umajona kwiatami wysepka, której pilnuje troje staruszków. Wystawne, findesieclowe rezydencje w Newport podjada robak czasu i zapomnienia, a samo Newport „okazuje się czymś z homilii, niewiarygodnie wymyślną sceną dla spektaklu amerykańskiego moralitetu, w którym pieniądze i szczęście prezentowane są na zasadzie antytezy”. Jazda pustynią odrealnia, a miasto na pustyni odrealnia jeszcze intensywniej. „Prawie każdy zauważa, że w Las Vegas nie istnieje «czas», nie ma dnia ani nocy, przeszłości ani przyszłości […] człowiek nie ma tu także osadzonego w logice poczucia, gdzie się znajduje”.
Dotkliwy rozziew pomiędzy wyobrażonym a prawdziwym dotyczy nie tylko miejsc, ale też idei i osób. Miliarder, wizjoner i ekscentryk Howard Hughes zarazem istnieje i nie istnieje – istnieje, bo krążą plotki, że wykupuje Las Vegas, nie istnieje, bo nikt od bardzo dawna go nie widział, pozostaje niedostępny, dzięki zdobytej fortunie żyje w twierdzy zwanej prywatnością. John Wayne na planie swojego filmu numer sto sześćdziesiąt pięć pozostaje Johnem Waynem nawet wtedy, gdy światła zgasną i kamery są już wyłączone – jest Johnem Waynem, twardzielem, ikonicznym Amerykaninem, supersamcem, w barze, hotelu, w gronie kumpli, przed dziennikarką, na przedmieściach Mexico City. John Wayne pożarł Mariona Mitchella Morrisona, chłopaka z Winterest w stanie Iowa. Z kolei czas spędzony z Joan Baez pozwala dojrzeć w niej pragnącą dobra i pokoju z lekka infantylną istotę, a w towarzyszu Michaelu Laskim, I sekretarzu Komitetu Centralnego Partii Komunistycznej Stanów Zjednoczonych Ameryki (Marksistowsko-Leninowskiej) [PKSZA (M-L)], postać z „Biesów” napisanych przez George’a Saundersa.
W tym ujęciu „dzieci kwiaty” z San Francisco nie są lekkomyślnymi, znudzonymi hipokrytami, którzy chwytają się pseudofilozoficznych koncepcji, byle tylko zdrowo sobie poużywać i oddalić widmo żmudnych obowiązków wobec ojczyzny, rodziny i kariery, ale ofiarami pewnego rodzaju niewiedzy. Nie wiedzą oni bowiem, że miłość jako ustrój i podstawowa zasada stosunków międzyludzkich nie jest już możliwa. Być może nigdy nie była. Inaczej od razu jawi się również cel i powód, dla których przybyli do Kalifornii, na skraj Ameryki. „Tu znajduje się przystanek końcowy tych wszystkich przybyszów z daleka, tych wszystkich, których poniosło z dala od chłodu i przeszłości, i starych obyczajów. To tutaj próbują odnaleźć nowy styl życia, szukając go w jedynych znajomych miejscach, w których mogą szukać: w filmach i w gazetach”. Uwierzyli być może we własną wiarę w to, że absolutna wolność, nirwana i szczęście czekają na nich za barierą Gór Skalistych, za pustyniami Arizony i Nevady. Nabrali samych siebie – i na tym zasadniczo polega dramat tego pokolenia.
W rezultacie lejtmotyw tej książki – „wszystko w rozpadzie” – rozumiem mniej dosłownie. Nie jako werdykt na temat kondycji ówczesnych Stanów Zjednoczonych, ale narastające w Didion z roku na rok przekonanie, że oto nie ma już niczego pewnego, niczego, na czym można osadzić przeszłość i wznosić przyszłość, niczego, do czego można się odwołać jako do rozstrzygającej instancji i do czego można powrócić w razie niepowodzeń bądź zwątpienia. To ten moment w biografii, kiedy czujesz, że cumy zerwano, a ocean stał się bezkresny, wzburzony. Sprawdzone zaklęcia i sztuczki, dzięki którym dawało się kiełznać nieprzyjazny świat, przestały dawno już działać. Nowe wciąż nie zaczęły. Opoką nie jest rodzina, nie jest pamięć, nie jest kraj, nie jest notes z faktami wydestylowanymi z minionych dni, który jakże szybko zmienia się w rejestr banałów i enigm, nie są wzniosłe teorie, alternatywne projekty wspólnotowe, punkty na mapie i ruch pomiędzy nimi. Pozostają ulotne przejawy miłości, spokoju i ładu, te krótkie przerwy od chaosu: mąż omiatający latarką wiszące pranie, by upewnić przerażoną Joan, że na podwórku nie ma grzechotników; Joan, która „wieczorem, kiedy córeczka zaśnie, klęka przy jej łóżeczku i dotyka jej twarzy swoją, tam, gdzie dociska ją do szczebelków”.