Aksolotl i balon
fot. Cliff Johnson

11 minut czytania

/ Literatura

Aksolotl i balon

Łukasz Najder

Barnes w żałobie pielęgnuje postawę stoicką – rozważa dyskretne samobójstwo, deliberuje, szuka pocieszenia w operze i snach. Goldman miota się od błazenady, przez lament, aż po kompulsywne próby zainicjowania nowego życia

Jeszcze 3 minuty czytania

Jedna była dojrzałą, sześćdziesięcioośmioletnią kobietą, żoną klasyka, legendarną agentką literacką, z usług której korzystali tacy autorzy jak John Irving czy Martin Amis, druga – utalentowaną trzydziestolatką, świetnie zapowiadającą się badaczką literatury i pisarką przed debiutem z niewielkim małżeńskim stażem. Pat Kavanagh zmarła na raka mózgu, Aura Estrada uległa śmiertelnemu wypadkowi podczas kąpieli w oceanie. Julian Barnes spędził z Pat – to imię często pojawia się w dedykacjach – trzydzieści lat, szczęście Francisca Goldmana, utytułowanego amerykańskiego prozaika i reportera, z Aurą nie trwało nawet połowy dekady. Goldman nie mógł pogodzić się z tak gwałtowną, brutalną stratą – Barnes na zawsze utracił oddaną przyjaciółkę, czułą towarzyszkę w codzienności. Obaj postanowili o tym napisać. W rezultacie powstały książki będące po części świadectwami żałoby, po części – hymnami i trenami na cześć żon.

Czym i jakie są te książki, najłatwiej pokazać na różnicach. „Wymiary życia” Barnesa to skromna objętościowo rzecz, na którą składają się trzy splecione ze sobą za pomocą aluzji, wątków i detali teksty różnych gatunków – esej o początkach baloniarstwa i fotografii, proza o fikcyjnym romansie Sarah Bernhardt i ten najważniejszy, „Utrata głębi”, rodzaj filozoficzno-intymnej rozprawy o Pat i pustce po niej. Natomiast „Mów do niej” Goldmana jest obszerną, czterystustronicową narracją, widzieć w niej można – do wyboru – zbeletryzowane wspomnienia lub powieść zbudowaną głównie w oparciu o prywatny materiał faktograficzny.

Julian Barnes, „Wymiary życia”. Przeł. Dominika Lewandowska, Świat Książki, 156 stron, w księgarniach od czerwca 2015Julian Barnes, „Wymiary życia”. Przeł. Dominika Lewandowska, Świat Książki, 156 stron, w księgarniach od czerwca 2015Odmienna jest również strategia narracyjna obu pisarzy. Barnes skąpi nam wiedzy o Pat, zachowuje dystans, dyskretnie napomyka o ich wspólnych rozrywkach, przyzwyczajeniach, o jej słabościach w chorobie – wcieranie oleju w wysychający dębowy nagrobek żony kojarzy mu się teraz z dawnym zwyczajem, gdy smarował olejkiem jej przesuszającą się skórę na plecach. Goldman wręcz przeciwnie. Pragnie oznajmić całemu światu, jak niepowtarzalną istotą była Aura, „ta dziewczyna z miasta Meksyku, stojąca przy barze na Brooklynie i recytująca angielską poezję metafizyczną z siedemnastego wieku”. W szczegółach i ostentacyjnie szczerze opisuje więc jej wygląd, ciało, seks z nią, garderobę, sposób bycia, nawyki, odległą przeszłość, rodzinę, lęki, traumy, marzenia i kompleksy. Przytacza maile Aury i Aury dzienniki – fragmenty z niewydanej twórczości prozatorskiej. Obnaża ją zupełnie i z premedytacją. W tej ekshibicjonistycznej, histerycznej przesadzie, z jaką ukazuje Aurę, kryje się nie tylko rozpacz wdowca, który czerpie doraźną przyjemność ze wspominania zmarłej, ale i chęć – albo wręcz nawet powinność – by jakoś, za wszelką cenę, imając się dowolnych sztuczek i wymówek, unieśmiertelnić ją, ocalić choć w niewielkim wymiarze.

Na początku, wiedziony przyzwyczajeniem, miłością, potrzebą wzoru, dalej robisz to, co dawniej robiłeś razem z nią. Wkrótce zdajesz sobie sprawę, w jakiej pułapce się znalazłeś: z jednej strony możesz powtarzać to, co robiłeś z nią, ale bez niej – a więc tęskniąc za nią; z drugiej możesz robić coś nowego, coś, czego nigdy z nią nie robiłeś – a więc tęskniąc za nią inaczej. Dojmująco odczuwasz utratę wspólnego słownictwa, tropów, przekomarzanek, skrótów, dowcipów zrozumiałych tylko dla nas, wygłupów, żartobliwych wymówek, miłosnych notek – wszystkich tych mglistych punktów odniesienia, które pozostają żywe w pamięci, ale przekazywane osobie postronnej nie mają żadnej wartości.
(„Wymiary życia”)

Barnes w żałobie pielęgnuje postawę stoicką – rozważa jako sensowną opcję eleganckie, dyskretne samobójstwo, deliberuje w duchu nad mitem o Orfeuszu i Eurydyce, regularnie bywa na cmentarzu, szuka pocieszenia w operze i snach, do których zaprasza Pat. „To tylko wszechświat robi swoje”, powtarza. Nic osobistego. Nie było w tym niczyjej złej intencji. Po prostu padło na Pat. Goldman zaś szaleje, miota się od błazenady, przez lament, aż po kompulsywne próby zainicjowania nowego życia. Wyrzuca sobie winy realne i fantomowe – rekonstruuje szlak, fatalnych w swoim mniemaniu, decyzji, błędnych wyborów i zbagatelizowanych omenów, który doprowadził jego i Aurę na plażę w meksykańskim Mazunte w lipcu roku 2007. Jego rytuały żałobne są dość nietypowe. W mieszkaniu wznosi ołtarzyk z należących do niej bibelotów i drobiazgów, na olbrzymim lustrze w sypialni wiesza suknię ślubną Aury, myje włosy w jej leczniczym szamponie z miętą i wyciągiem z drzewa herbacianego, zimą nosi szal żony, pisze maile na jej adres, dzwoni, by odsłuchać pocztę mówiącą jej głosem, nie pozbywa się niczego, co należało do niej – ani roślin doniczkowych, ani ciuchów, ani rdzewiejącego, starego roweru, ani żadnej rzeczy, która była jej. Niekiedy zachowanie jego niebezpiecznie upodabnia się do błazenady. Skacze po chodniku tak, jak zwykła czynić to Aura, całuje pień drzewa, w którym objawiło mu się jej widmo, fantazjuje o wcieraniu prochów zmarłej w twarz. Dość specyficznym dopełnieniem tego kultu będzie wypieprzenie jej koleżanek.

Goldman stawia wszystko na jedną kartę. Jeśli opowiadać, to bez owijania w bawełnę, zgrywania krystalicznego męczennika i póz. Prawda – albo nic. A jego małostkowość i podłość również do tej prawdy należą. Dlatego nie cofa się przed wyznaniem, że to poniekąd za sprawą Aury i kosztownych prezentów, jakie jej przez lata sprawiał, został bankrutem, który właściwie utrzymuje się dzisiaj z pozostawionych przez nią oszczędności. Opisuje, jak wali sobie konia w ich małżeńskim łóżku – „beznadziejna jurna małpa” – relacjonuje alkoholowe rajdy po mieście, kiedy chlał z kim popadło, byle choć na moment zagłuszyć ból i tęsknotę, dzieli się osobliwą formą szacunku wobec Aury – w trakcie stosunku z innymi kobietami dba teraz o to, żeby obrączki i pierścionek zaręczynowy, które na wieczną pamiątkę nanizał na łańcuszek, nie były na widoku.

Francisco Goldman, „Mów do niej”. Przeł. Dorota Kozińska, Agora, 400 stron, w księgarniach od czerwca 2015 Francisco Goldman, „Mów do niej”. Przeł. Dorota Kozińska, Agora, 400 stron, w księgarniach od czerwca 2015 Tekst otwierający „Wymiary życia” – „Grzech wysokości” – poświęcił Barnes entuzjastom sztuki baloniarstwa sprzed półtora wieku, którzy pomimo kruchości swoich powietrznych statków i licznych niebezpieczeństw wypuszczali się na śmiałe loty po okolicy – i dalej, w świat. Jest też o Nadarze – pionierze fotografii portretowej. I o tym, jak połączył balon z fotografią i wykonał pierwsze w historii zdjęcia z nieba. W efekcie uległa kompletnej zmianie perspektywa widzenia i poznawania – odebrano Bogu prerogatywy na ogląd Ziemi i spraw ziemskich z wysokości. Powierzono je człowiekowi. Podobnie postępuje tutaj Barnes, pisząc o swojej żonie. Spogląda na wszystko z góry, unika zbliżeń, to, co dla niego najważniejsze, ujmuje z pewnego oddalenia. Przypomina widza w teatrze, zaangażowanego, owszem, przejętego, tak, ale zawsze o te parę metrów od aktorów i sceny. I nie robi tego z tchórzostwa czy pruderii. Będzie to raczej ochota na poszerzenie pola literackiego i refleksyjnego, ujrzenie sedna problemu – Pat i nieobecności Pat – na tle większych, kosmicznych zjawisk. Stąd zapewne ten spokojny, jednostajny ton wywodu, aptekarskie szafowanie środkami wyrazu, unikanie obscenów i melodramatycznych tonów.

Goldman działa inaczej. Nie bez powodu już na samym początku „Mów do niej” pojawia się rozbudowana partia o ulubionym opowiadaniu Aury – „o mężczyźnie tak zafascynowanym widokiem aksolotli z paryskiego Jardin des Plantes, że w końcu sam staje się aksolotlem”. Goldman świadomie obiera drogę cortazarowskiego bohatera. Pragnie być Aurą – zrekonstruować ją w sobie i w swojej książce. Uczynić ją na tyle żywą, na ile to jeszcze możliwe. Ma w sobie coś z doktora Frankensteina, coś z opętanego fetyszysty, hołubiącego każdy materialny i eteryczny skrawek, sfanatyzowanego kolekcjonera i nekrofila, żerującego na umarłej, by zafundować sobie mniejsze i większe rozkosze. Te uczucia i chętki kształtują w znacznej mierze samą narrację. „Mów do niej” to wnikliwa biografia żony, powieść miłosna, fantasmagoryczny poemat, śledztwo i analiza w jednym. W odróżnieniu od wyważonego, oszczędnego w fajerwerkach Barnesa, Goldman jest barokowy, hojny. Obsługuje pełną gamę języka. Bywa wulgarny, liryczny, rzeczowy, niezborny, po reportersku chłodny, rozgorączkowany niczym debiutant, precyzyjny i gorzki w opisie jak stary mistrz. Skacze między punktami czasowymi, wybiega w przyszłość, wraca, mnoży warianty, co by było gdyby. Lepi swoją opowieść z drobiazgowych reminiscencji, kilkustronicowych epifanii, wartkiej beletrystyki obyczajowej, cytatów z Aury i konfesji. Kiedy na potrzeby własne i czytelnika odtwarza urodę, gesty i rozmaite stany Aury – od uniesień po dół – osiąga nabokowowską intensywność stylu z „Lolity” rodem. Humbert Humbert, wielbiciel paranoi i piękna, to cichy patron tej prozy.

Da się także spojrzeć na obie te znakomite książki jak na uzupełniające się metody znojnego przepracowywania żałoby. Żadna z nich nie jest lepsza ani gorsza. Nie warto w tym przypadku nikogo osądzać. Kabotynizm i nierzadko męcząca gorliwość Goldmana równie dobrze mogą być dowodami na autentyczność jego emocji, a rezerwa i teoretyzowanie Barnesa sugerować, że unika on prawdy i zamiast otwartego mówienia o Pat i cierpieniu, jakie stało się jego udziałem, wybiera konstruowanie wyrafinowanych ćwiczeń umysłowych, literackich rebusów.    

Prócz ambicji i tematu głównego łączy ich także – Goldmana i Barnesa – konkluzja. Ukojenie nie nadejdzie – straty są nieodwracalne, Rok Trzeci jest cięższy do przetrzymania od Roku Drugiego, Rok Czwarty jawi się jako totalny horror. „Każdy dzień upiorną ruiną. Każdy dzień ruiną dnia, który miał być”. Wszelkie cudowne zabiegi, terapie i filozoficznie bądź praktycznie umotywowane starania okazują się być ostatecznie jałowe, daremne.

Nie wierzę, że ją znów zobaczę. Nie zobaczę, nie usłyszę, nie dotknę, nie obejmę, nie posłucham, nie pośmieję się z nią; nigdy więcej nie będę czekać na odgłos jej kroków, nie uśmiechnę się na dźwięk otwieranych drzwi, nie przycisnę jej ciała do swojego, nie przylgnę ciałem do jej ciała. Nie wierzę też, że spotkamy się kiedyś w jakiejś niematerialnej postaci. Wierzę, że śmierć to śmierć.
(„Wymiary życia”)

Zostaje odcisk jej palców w słoiczku ze scrubem do twarzy. Tyle.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.