Personal Beatles
Leandro Orella / CC BY-NC 2.0

12 minut czytania

/ Obyczaje

Personal Beatles

Łukasz Najder

Na parapecie Axl Rose odpisywał pracę domową z anglika, w stołówce Robert Smith pochylał się nad porcją frytek, James Hetfield rozmawiał z Davidem Mustainem i chłopakami z Sepultury. Urodzaj wybitnych osobowości estradowych, raj subkultur – wspaniałe lata 90.

Jeszcze 3 minuty czytania

Przez cały rok szkolny wstawałem o pół godziny wcześniej tylko po to, by ułożyć włosy. Myłem je, suszyłem, a lokówka się grzała. Kiedy nabrała odpowiedniej temperatury, przystępowałem do dzieła. Ostrożnie – niczym chirurg operujący na sercu lub działkowiec z bardzo osobistym podejściem do upraw – chwytałem grzywkę w gorące szczypce, po czym wywijałem ją do góry i heroicznie trwałem w tej pozie dopóty, dopóki w powietrzu nie rozszedł się charakterystyczny swąd, a skóra na głowie nie zaczynała z lekka piec. Tą samą techniką wznosiłem oba boki. Żel kiełznał pojedyncze niesforne kosmyki, lakier zmarmurzał całą formę. Fryzura – ten stuprocentowy lotniskowiec – była gotowa. Następnie kompletowałem garderobę. Oczywiście – wyłącznie czarną. Od wyglansowanych półbutów przez koszulę aż po flyersa. Ewentualnie skórę z ekspresami wszytymi na ukos. I już. Mogłem jako słowiańska inkarnacja Dave’a Gahana pojechać nareszcie do szkoły.

Nie byłem w tym sam. W naszym liceum – ale również i w innych w Łodzi, w Polsce – odbywał się wtedy nieustający zjazd sobowtórów muzycznych. Na parapecie Axl Rose odpisywał pracę domową z anglika, w stołówce Robert Smith pochylał się nad porcją zbryzganych keczupem frytek, James Hetfield rozmawiał z Davidem Mustainem i chłopakami z Sepultury, wokół Martina Gore’a zacieśniał się krąg rozanielonych koleżanek, Slash urzędował na czujnej fajce w toalecie, hybryda Roberta Brylewskiego i Sida Viciousa zmieniała w szatni strój przed WF-em. A każdy z nich pomnożony przez trzech, czterech kolejnych Axlów, Robertów i Martinów. Urodzaj wybitnych osobowości estradowych, raj subkultur – wspaniałe lata 90.  

To symptomatyczne, że najżarliwszymi fanami byli na ogół młodociani reprezentanci płci męskiej. Z rzadka doprawdy mignęła gdzieś zapóźniona hippiska w lenonkach i z pacyfą dyndającą na kremowej szyi lub strapiona gotka, pobrzękująca żeliwną biżuterią na podobieństwo wynajętej zjawy w lunaparkowym zamku strachów. Skąd akurat u chłopców ta silna potrzeba identyfikacji z idolem, ostentacyjnego zatracenia się w cudzym ego, kopiowania nieswoich wyborów ideowych i tekstylnych?

Sam już nie pamiętam impulsu, który zrobił ze mnie depesza. Może sprawił to jakiś przejmujący kawałek z jednej z ich pierwszych płyt – „Photographic”, na przykład, lub „Get the Balance Right!” – może po prostu depeszomania, którą wywołał album „Violator”. Wstąpiłem do zakonu o surowej regule. Uwielbienie, znajomość przedmiotu, regularne msze, dress code. Dopuszczano niewielkie ustępstwa na rzecz koloru niebędącego czernią, a mianowicie – bieli, którą egzorcyzmowało to, iż Dave miał białe spodnie w teledysku do „World in my eyes” i takąż kreację w trakcie legendarnego koncertu „101” w kalifornijskiej Pasadenie. Znałem każdą piosenkę bogów z Basildon, w tym wersje „b”, odrzucone i zremiksowane. Pokój zaaranżowałem na sanktuarium – zewsząd spoglądali na mnie Oni. Kaseta VHS „Live in Hamburg 1985” nabrała wyglądu sfatygowanego papirusu. Co wieczór urządzałem wielogodzinne sesje taneczno-wokalne – naśladowałem lubieżne pląsy Dave'a i jego śpiew. Ten świat nie widział gorszego konkursu karaoke.

Depeche Mode to nie była tylko modna estetyka. Bynajmniej nie dla mnie. Jako nastolatek, którego labilne stany ducha oddawała najlepiej terminologia niemiecka – Sturm und Drang, Weltschmertz – odnajdowałem się w tym, o czym opowiadali. Alienacja, nieszczęśliwa miłość, rozczarowanie, prywatne katastrofy, złożone konsekwencje seksu, ale i krzepiący humanizm jak w „People are People”. Ich muzyka robiła za mojego niewidzialnego przyjaciela – chmurnego, empatycznego kumpla, który zawsze jest w pobliżu, ale nie przynudza i nie sępi fajek. 

Męki i epifanie dzieciństwa i okresu dojrzewania stanowią jeden z głównych tematów w twórczości Larsa Saabye Christensena, norweskiego pisarza, autora licznych bestsellerów i od lat cichego faworyta do Nobla. „Beatlesi” to w Norwegii pozycja kultowa. Nic dziwnego. Pomimo ekstraordynaryjnego rozmiaru – polskie wydanie liczy stron 730 – wciąga niesamowicie. W przypadku tego konkretnego tytułu nie jest to frazes czy piarowa zagrywka, ale prawda. Podczas swojej pierwszej lektury „Beatlesów” przeczytałem omal połowę bez ruszenia się z fotela i dolewki herbaty.  

„W wieku 16 lat dostałem najlepszy singiel świata zawierający dwie piosenki. To była magiczna płyta, dzięki której otworzył się przede mną zupełnie inny świat. Piosenka «Strawberry Fields Forever» Johna Lennona zrobiła ze mnie poetę, a dzięki «Penny Lane» Paula McCartneya zostałem powieściopisarzem” – mówił Saabye Christensen w wywiadzie udzielonym w zeszłym roku radiowej Dwójce. Czuć tę miłość i wdzięczność w „Beatlesach”. The Beatles, ich muzyka i beatlemania to nie tylko substancja tej książki, ale i jej kościec. Tytuły piosenek i albumów Beatlesów, w tym projektów solowych, są tytułami każdego z rozdziałów. „Beatlesi” to, podobnie jak „The Commitments” Doyle’a, „Depeche Mode” Żadana, „Koniec punku w Helsinkach” Rudisa, „Inna dusza” Orbitowskiego, „Radio Armagedon” Żulczyka czy „Norwegian Wood” Murakamiego, powieść o dorastaniu w rytmie muzyki, nierzadko trudnym, bolesnym i dramatycznym, ale i obfitującym w niezapomniane, przyjemne inicjacje.

Lars Saabye Christensen, „Beatlesi”.Lars Saabye Christensen, „Beatlesi”. Przeł. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Literackie, 732 strony, w księgarniach od maja 2016Na fabułę „Beatlesów” składają się przeżycia, kryzysy i olśnienia czterech kumpli ze szkoły w Oslo w okresie od wiosny 1965 do jesieni 1972 – od „I Feel Fine” po „Love Me Do” – na tle niepokojów społecznych tamtej doby – strajków, starć komunizującej młodzieży z policją, masowych protestów przeciwko wojnie w Wietnamie, NATO, ekspansji kapitalizmu i akcesji Norwegii do EWG. Lecz Saabye Christensen nie byłby sobą, gdyby do tej klasycznej narracji o blaskach i cieniach adolescencji nie dodał kolejnej perspektywy narracyjno-czasowej – z wtrętów i aluzji możemy wnioskować, iż cała ta opowieść jest nam od samego początku wykładana ex post przez głównego bohatera, Kima, który niczym Nabokowowski Kinbote popadł w paranoję i wegetuje gdzieś w odosobnieniu. Takie spiętrzanie punktów widzenia to jego, Saabye Christensena, znak firmowy.       

Kima, Gunnara, Seba i Olę łączy nie tylko dzielnica, szkoła, wiek i charakterystyczne dla tego wieku hobby, takie jak kolportaż pisemek erotycznych, rwanie z aut emblematów firmowych, piłka nożna i eksperymenty z nikotyną, ale przede wszystkim muzyka Beatlesów. Chłopcy przyjmują ich imiona, fryzury i poglądy. Znają na wylot dyskografię i biogramy Wielkiej Czwórki z Liverpoolu. Płyt słuchają razem – to rytuał, święta, podniosła czynność, która umacnia przyjaźń i gorliwe uwielbienie dla Paula, Johna, Ringo i George’a.   

– Jedziemy do mnie! – zawołał John. – Starych nie ma.

Popędziliśmy na rowerach z taką prędkością, że chlapacze powiewały nam koło uszu, a potem ścisnęliśmy się u niego w pokoju, przemoczeni i zmęczeni. John ustawił gramofon na środku na podłodze i puścił ostatni singiel Beatlesów. „Ticket to Ride”. Słuchaliśmy z namaszczeniem, bębenki mieliśmy wyczulone jak nietoperze. Wstrzymywaliśmy oddechy, dopóki nie ucichły ostatnie dźwięki gitar i igła nie zaczęła drapać wewnętrznych rowków.

Gunnar puścił płytę jeszcze raz. Leżeliśmy na podłodze z uszami przy głośnikach, w ciałach nam dudniło, znaliśmy angielski na tyle, by rozumieć, o czym jest ta piosenka, i zastanawialiśmy się, kto, do jasnej cholery, chciałby uciec w taki sposób, ta dziewczyna musiała mieć nie po kolei w głowie. Ogarnęło nas rozgoryczenie i z okrucieństwem myśleliśmy o wszystkich dziewczynach na całej kuli ziemskiej. Ramię gramofonu znów przesunęło się na środek, zgarnęliśmy mokre grzywki na czoła.

Bohaterowie postanawiają oczywiście założyć zespół. Ma nazywać się The Snafus („skrót od Situation Normal, All Fouled Up”) i odnosić kosmiczne sukcesy. Czwórka z Oslo początkowo działa lokalnie. Bywa na randkach, ma kłopoty w budzie, wadzi się z rodzicami o przywileje i pryncypia, imprezuje i – do wtóru Beatlesów – poznaje w praktyce, czym jest życie w drugiej połowie lat 60.  

Kim ma szczęśliwą wczesną młodość – dzieli swoje uczucia pomiędzy Ninę a Cecille, cieszy się z awansów ojca w banku, ekstatycznie czci Beatlesów i pożąda młodziutkiej narzeczonej swojego stryja Huberta, a Gunnar, Seb i Ola obdarzają go zaufaniem i wsparciem. Ale błogostan nie trwa wiecznie. Kimowi będzie trudno wskazać moment, kiedy to, co było idealne i wyjątkowe, zaczęło się psuć. Może od wtedy, gdy sięgnęli po konkretniejsze używki? Gdy niektórzy z nich zaangażowali się politycznie? Od jego, Kima, dziwacznych, niebezpiecznych wybryków po pijaku: bójek, kąpieli w miejskich fontannach i ekwilibrystyki na dachach? Tragicznie zmarły kolega z klasy rzucił na nich klątwę? A może ich problemy, nierozwiązywalne, uciążliwe dylematy i niesnaski były echem żywiołów, które symultanicznie trawiły Beatlesów – ten superzespół, który w ciągu zaledwie dekady osiągnął wszystko i przestał istnieć?

Zmienia się również stosunek Kima i reszty do ich muzyki. Wpierw nieśmiało, od „Love Me Do”, które raptem wydaje się zbyt naiwne i ckliwe, przez zawód, jaki sprawił „Magical Mystery Tour” aż po „Lady Madonna” – „no, może być” – i „The White Album”: „To tak jakby nie Beatlesi. To  n i e  b r z m i  jak Beatlesi. Jakby każdy z nich napisał własne piosenki”. Kres nadciąga nieubłaganie. Na horyzoncie pojawiają się nowi twórcy – Cohen, Dylan, Morrison – nowe wyzwania, nowe dalekie strony do odwiedzenia i nowe tragedie. Narkotyki, strata, choroby. Otchłań zwana dorosłością.

Dni z chłopakami minęły, teraz czekały już tylko pieluchy, długi, teściowa i ględzenie. Nigdy więcej The Snafus, nigdy więcej zebrań przy kręcącej się płycie i dzikich solówek na perkusji. Wszyscy trochę pociągnęliśmy nosami.

Powieść Saabye Christensena to gorzka, choć dość przewidywalna, lekcja. Po rozkoszach następuje rozczarowanie, bliscy nas zdradzają, świat jest okrutny, bo obojętny, i napędza go zmiana. To, co było ważne i niezwykłe, staje się własną gorszą wersją. Zawsze.

W 2010 Depeche Mode przyjechali do Łodzi na koncert w Atlas Arenie. Poszedłem. Nie słuchałem ich już od dawna. Ale koniecznie chciałem skonfrontować swoje młodzieńcze uniesienia i fantazje z rzeczywistością – w bezpośrednim kontakcie z nadprzyrodzonymi istotami o brytyjskim akcencie. Pamiętałem słowa wszystkich piosenek. W końcu zobaczyłem tych, którzy dotąd byli dla mnie widmem na ekranie telewizora, zapętlonym wokalem, wspomnieniem. Wokół trwały dionizja – moi rówieśnicy, kobiety i mężczyźni przed czterdziestką, nie ustawali w tańcach i śpiewie. Dave profesjonalnie odgrywał Dave’a, publiczność Dave’a i Depeche Mode – publiczność Dave’a i Depeche Mode. Płonęły zapalniczki przy „Somebody”, harmonijnie machano rękoma przy „Never let me down again” etc. Zawodowe show.     

Z ulgą wstąpiłem w rześką, lutową noc.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.