Stare zdycha
fot. Lisbeth Salas

9 minut czytania

/ Literatura

Stare zdycha

Łukasz Najder

Bohater powieści Vili-Matasa, zgorzkniały wydawca, ma poczucie, że apokalipsa odbywa się na jego oczach. Starzy pisarze kapcanieją, błyskotliwych następców nie widać, klasyków pokrywa kurz, nie czyta nikt, rynkiem wydawniczym rządzi cham i chłam

Jeszcze 2 minuty czytania

Samuel Riba, główny bohater „Dublineski” Enrique Vili-Matasa, nie jest człowiekiem szczęśliwym. To dobiegający sześćdziesiątki wydawca, który po trzech dekadach żmudnej działalności na niwie literatury ambitnej właśnie dyskretnie zbankrutował. Lecz nie dość na tym. Toczą go również i liczne przypadłości natury duchowej i cielesnej. Wprawdzie od dwudziestu sześciu miesięcy już nie pije, a pił wcześniej latami – pił aż po zapaść, przewlekłą chorobę nerek i hospitalizację – jednak nadal ciągnie się za nim „długi cień pokusy”. Nie ma praktycznie dnia, by nie myślał o pójściu w cug. Próbuje jakoś wypełnić próżnię, która zastąpiła jego poprzednie sybaryckie życie pośród artystów i socjety. W efekcie uzależnia się od komputera i internetu – krąży po sieci przez kilkanaście godzin na dobę, oddając się tam mniej lub bardziej potrzebnym kwerendom, korespondując, z maniakalnym uporem szukając informacji na temat siebie i wydanych kiedyś tytułów. Prawie nie wychodzi z domu, a kiedy już to robi, to albo po to, by w cokolwiek komicznej, niekompletnej kreacji błąkać się po okolicy, albo złożyć wizytę sędziwym rodzicom w ich ponurym lokum. Podczas krótkiego pobytu w Lyonie próbuje nawet – rekompensując sobie w ten sposób energię i uwagę poświęcaną dotąd innym – stworzyć w oparciu o dorobek Juliena Gracqa „ogólną teorię powieści”, która ostatecznie – po kilku godzinach ekstatycznej pracy – ląduje w hotelowym koszu. Kompletnie nie układa mu się z żoną. W istocie bliscy są rozstania. Na dodatek ma poczucie, że oto apokalipsa odbywa się na jego oczach. Giną wartości i cele, które dla niego były najważniejsze. Starzy pisarze kapcanieją, ich błyskotliwych, utalentowanych następców nie widać, klasyków pokrywa kurz, nie czyta dzisiaj nikt, rynkiem wydawniczym rządzi cham i chłam. Konieczność dostarczania co i rusz kolejnych bestsellerów gotycko-romansowych zabija sztukę i nieodwracalnie wypacza gust czytelników. To koniec, Riba o tym wie. Jest stary, zgorzkniały. Osamotniony. W Barcelonie, w której mieszka, ciągle pada deszcz.  

Postanawia coś jeszcze zrobić. Nic dużego – raczej gest niż czyn. Organizuje skromną kompanię – on i trzech zaprzyjaźnionych pisarzy – która ma wybrać się do Dublinu, by w trakcie Bloomsday, dorocznego święta Jamesa Joyce'a i jego twórczości, dokonać symbolicznego pogrzebania literatury – a wraz z nią prawdziwych wydawnictw, autorów i czytelników – odprawić rekwiem za dobiegającą kresu złotą erę Gutenberga. A wszystko to w autentycznej scenografii „Ulissesa” – w tej samej kaplicy cmentarnej, w której 16 czerwca roku 1904 Leopold Bloom żegnał spoczywającego w trumnie Paddy'ego Dignama. Niejako przy okazji, tyle że już samodzielnie, pragnie też dokonać czegoś, co nazywa „angielskim skokiem”. Riba-frankofil chce wyzbyć się nadmiaru powagi i nabrać lekkości i poczucia humoru. W tej intencji zamierza stać się od teraz bardziej angielski lub irlandzki. Surowy urok irlandzkiego morza, chłód, dublińska niepogoda, szarość tamtego miejsca i ludzi, pisarstwo Samuela Becketta – Riba wierzy, że taka mieszanka okaże się skutecznym remedium na jego zbolałą duszę, zatruwaną od dawna przeintelektualizowaną kulturą francuską. „Dublineska” to opowieść o tym, czy Samuelowi Ribie udało się odmienić siebie, swoje przeznaczenie i historię literatury. 

Czasem, mimo iż zdaje sobie sprawę, że na straży honoru wydawniczej profesji stoi jeszcze kilku Don Kichotów, lubi sobie wyobrażać, że jest ostatnim wydawcą. Ma dość romantyczną wizję samego siebie i żyje owładnięty nieustającym poczuciem końca pewnej epoki i końca świata, poczuciem, które bez wątpienia spotęgował upadek firmy. [...] Żyje w potężnej i podszytej lękiem psychozie końca wszystkiego. I nikt nie zdoła go przekonać, że starzenie ma swoje dobre strony. No bo czy je ma?

W tej książce nic nie jest oczywiste – Vila-Matas nie byłby sobą, gdyby było. Jego znakiem firmowym są od zawsze, starczy tu zajrzeć do „Bartleby'ego i spółki”, najróżniejsze sztuczki fabularne, postmodernistyczne mistyfikacje i wyrafinowane intertekstualne gry, którym patronuje Perec wespół z Nabokovem i Borgesem. W przypadku „Dublineski” da się zauważyć przemożny wpływ pisarzy irlandzkich – Becketta i Joyce'a. W polu siłowym wytwarzanym przez te dwa bieguny prozy dzieją się jej sprawy. Według teorii Riby Joyce i dzieło Joyce'a to apogeum sztuki pisarskiej, pełnia, po której zaczął się naturalny spadek, a jego zwieńczeniem okazał się Beckett i jego obsesyjne dążenie do używania w literaturze minimalnej ilości słów, pustki czy wręcz milczenia. Vila-Matas nasyca więc „Dublineskę” cytatami z nich obu, stosuje techniki narracyjne rodem z „Ulissesa”, przegania Ribę i jego kumpli szlakiem Blooma i Stefana Dedalusa, do świata przedstawionego wprowadza Becketta we własnej osobie. Choć tak naprawdę do końca nie wiadomo, czy to on, czy podszywający się pod autora „Malone umiera” żartowniś, czy wytwór skołatanego umysłu hiszpańskiego eks-wydawcy.

Enrique Vila-Matas, „Dublineska”. Przeł. Katarzyna Okrasko, W.A.B., 256 stron, w księgarniach od maja 2015Enrique Vila-Matas, „Dublineska”. Przeł. Katarzyna Okrasko, W.A.B., 256 stron, w księgarniach od maja 2015To zresztą charakteryzuje całą „Dublineskę”. Villa-Matas świadomie i regularnie – zapewne także i ku swojej ogromnej uciesze – kugluje, wodzi czytelnika na manowce, podsuwa mu fałszywe tropy i drogowskazy. Igra z nim. Systematycznie zaciera różnice między powieściową złudą a jawą. Ribę trapią rozbudowane koszmary, często sam już nie wie, czy żyje, czy tylko o tym swoim życiu śni. Wszędzie zauważa obecność duchów, nieustającą krzątaninę elegancko ubranych upiorów. Bywa, że czuje się postacią literacką – elementem czyjegoś tekstu, a nie podmiotem zanurzonym w rzeczywistości, na której może wyciskać piętno, modyfikować ją choćby w niewielkim, prywatnym wymiarze. Uważa też, że jest prześladowany przez tajemniczego mężczyznę – lub grupę mężczyzn – który bawi się jego kosztem, wszędzie śledzi, nęka, starając się w sprytny, finezyjny sposób doprowadzić go do obłędu. A może Riba po prostu zwariował – dysponujemy wszak na potwierdzenie owej tezy solidnym materiałem dowodowym – i uczestniczymy w relacji z jego rojeń, zaglądamy do wnętrza rozbudowanej halucynacji? Można też zobaczyć w nim kogoś, kto niedawno umarł, a teraz wędruje po Elizjum, które jest udaną symulacją naszego świata. Villa-Matas umie nas podpuścić.

„Dublineska” to demonstracja erudycji Vili-Matasa i sprawności jego warsztatu, ale mamy tu do czynienia z rozrywką tyle efektowną, co jednak dość przewidywalną. Vila-Matas zgrywa wszelkie triki literatury modernistycznej i postmodernistycznej – „Dublineska” stanowi właściwie ich katalog, od parodii i pastiszów tekstów klasycznych przez żonglerkę cytatami aż po fikcyjnych pisarzy, bibliotekę widmową, imperium aluzji i płynny status narracji. Również konstatacje i prognozy Riby dotyczące literatury, rynku wydawniczego czy pisarzy trudno uznać za szczególnie przenikliwe i odważne. W większości to gorzkie żale i kwękanie typowe dla skwaszonych estetów, delikatnych, wrażliwych intelektualistów, dla których najwartościowsza jest przeszłość i bogaty domowy księgozbiór, a jutro, nadchodząca „epoka cyfrowa”, jawi się nieodmiennie jako czas barbarii.        

Dla przykładu jeden z tych młodych wydawców opowiadał w kółko, że żyjemy w okresie przemiany, zmierzamy ku nowej kulturze, i chcąc odnieść łatwy sukces, bronił pisarzy tworzących niezgrabną prozę, którzy znaleźli złotą żyłę w „nowym języku rewolucji cyfrowej”, tak skutecznie maskującym ich brak wyobraźni i talentu. Inny próbował publikować autorów zagranicznych, kierując się podobnymi kryteriami estetycznymi co nieszczęsny Riba, ale zabrakło mu jego instynktu. Jeszcze inny usiłował powielać schematy hiszpańskiej kultury wydawniczej, marzył w głębi duszy, że zostanie celebrytą, a jego autorzy będą tylko pionkami w rozgrywce o sławę i chwałę.

I sam Riba wywołuje mieszane uczucia. To persona tragiczna, ktoś przejęty losem książek, ktoś u progu degradującej starości, ale i żałosny fanfaron, dziwak, wymuszający na bliskich udział w swoich komediach, gość, który wypadł z obiegu i w rewanżu hołubi pretensje do zgiełkliwej współczesności. Literatura, jaką wydawał i kochał, zostaje odłożona na półkę jako relikt. Nowe się zaczyna, a stare zdycha. Jak w „Dublinesce” Larkina, od którego Vila-Matas wziął tytuł i ton swojej powieści, wierszu opowiadającym o pogrzebie starej dublińskiej prostytutki, „którą tylko kilka koleżanek odprowadza ulicami miasta na miejsce wiecznego spoczynku”. Tak jest i tu, Riba towarzyszy w ostatniej drodze dziwce-literaturze – „przyczynie nieznośnego bólu, owego nieporównywalnego z niczym przekleństwa wydawcy, od którego przez całe życie nie zdołał uciec”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.