W przeciwieństwie do wielu zagorzałych wielbicieli i niewylewnych admiratorów McEwana, nie miałem nigdy ochoty na to, by zaciągnąć się na stałe do któregoś z ortodoksyjnych Kościołów pod wezwaniem Wielkiego Iana. Są bowiem tacy, wywodzący się zarówno spośród rzesz jego czytelników, jak i gremiów krytycznych, którzy nabożnie i z bojaźnią czczą wyłącznie dzieła powstałe w – o ile jest to określenie właściwe, gdy mowa o literacie liczącym sobie wówczas lat około trzydziestu – młodzieńczej fazie jego twórczości. Tym szczególnym i genialnym okresie mcewanowskiego pisarstwa, kiedy wydał niezwykłe, mocne i zapadające głęboko w pamięć debiuty: książkowy (tom opowiadań „Pierwsza miłość, ostatnie posługi”, 1975) i powieściowy („Betonowy ogród”, 1978).
Hołubią oni i pochwalają to intensywne piękno jego pierwszych prac – do których zalicza się jeszcze wydany w roku 1978 następny zbiór obrazoburczych opowiadań zatytułowany „W pościeli” – doceniają odwagę i szczerość, z jaką zabrał się McEwan za tematy, oględnie mówiąc, naprawdę trudne i wymagające w opisie: kazirodztwo, morderstwo, pedofilia, przeróżne odmiany fetyszyzmu, niezdrowe obsesje, psychoza, agresja, niedostosowanie i wykluczenie społeczne. Doceniają umiejętnie dawkowaną ironię, odautorski dystans, oszczędną, precyzyjną frazę i rzeczywistość poddaną groteskowym modyfikacjom, nasyconą wszechobecną nieprawością, naturalnym złem, perwersją. To zaś, co wyszło z jego warsztatu później – zwłaszcza tytuły z lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych – uważają za rodzaj komercyjnej apostazji, odstąpienie przez niego od najwłaściwszych norm i celów, zaprzedanie własnych ideałów. McEwan Średni i McEwan Późny nie są już dla nich do przyjęcia. Anarchista i profan stał się potulnym klasykiem, fetowanym autorytetem, lekkostrawnym autorem dla wielu.
W kontrze do nich i odwiecznym sporze są z kolei ci, którzy niechętnym okiem spoglądają na wszystko to, co zrodziło się u mrocznych początków prozatorskiej kariery McEwana. Te przesycone mordem, seksem, występkiem i zboczeniem juwenilia, ponad którymi, na dodatek, unosi się chichot dzikiej, pogańskiej radochy, z jaką niewątpliwie musiał on tworzyć swoje makabryczne narracje, są dla nich rozbiegówką, koniecznym, wstępnym etapem, po zaliczeniu którego – i po paśmie mniej lub bardziej udanych tytułów napisanych w przedostatniej i ostatniej dekadzie dwudziestego wieku, „Ukojeniu” (1981), „Dziecku w czasie” (1987), „Niewinnych” (1989), „Czarnych psach” (1992) i „Przetrzymać tę miłość” (1997) – zaczął wreszcie robić literaturę kompletną, arcydzielną, wartościową, głęboką i diagnozującą istotne problemy naszej współczesności, elegancką, wręcz wyrafinowaną, tak pod względem stylu, jak i struktury, a zarazem taką, którą czyta się dobrze i z narastającą ciekawością. Mam tutaj na myśli ufetowany Bookerem „Amsterdam” (1998), epicką i złożoną „Pokutę” (2001), niepokojącą, wypełnioną materiałem erudycyjnym „Sobotę” (2005), znakomitą małą powieść „Na plaży Chesil” (2007) – to mistrzowskie studium obyczajowe i przyłapany na gorącym uczynku zeitgest pewnej nieodległej epoki – i „Solar” (2010), w którym pomieszczono kapitalnie wykonany portret egoisty i dupka, wybitnego fizyka, noblisty, na tle hipermedialnego, zakłamanego i samolubnego świata.
Ian McEwan „Słodka przynęta”, przeł. Andrzej Szulc.
Wydawnictwo Albatros, 438 stron, w księgarniach
od 28 sierpnia 2013 Nie opowiadam się po żadnej z tych stron. McEwana biorę, czytam i oceniam w całości – jako ambitny, imponujący rozmachem projekt, budowany z rozmysłem bujny ekosystem, w obrębie którego pewne techniki, motywy i myśli pojawiały się lub znikały – albo też łączyły się czy mutowały – gdyż taka była wola ich autora i logiczny kierunek jego pisarskiego, intelektualnego rozwoju. Dojrzałego McEwana zajmuje bardziej kontekst historyczny, społeczne tło wydarzeń, percepcja rzeczywistości, jej wariantowość, lecz to wcale nie oznacza, że fermenty i zachowania, jakim poświęcał uwagę w swoich najwcześniejszych książkach, przestały go pochłaniać i nie istnieją w jego późnych powieściach. Istnieją – tyle, że zostały poddane procesom sublimacji, wysubtelnieniu, stały się składową tekstu, a nie jego głównym problemem, przyczyną takiej a nie innej tonacji ogólnej.
To casus, na przykład, makabry, firmowej usługi debiutującego McEwana, z której wraz z upływem lat nie zrezygnował, lecz pozwolił na jej ewolucję w pośledniejsze formy. Owa makabra staje się więc już wprawdzie tylko elementem, efektownym ozdobnikiem, ale nadal występuje. Pojawia się w „Ukojeniu”, w „Niewinnych” (kapitalna, rozbudowana scena ćwiartowania zwłok!), znaleźć ją można także w „Pokucie” i „Sobocie”.
Rezultatem ciągłych poszukiwań i zmian u McEwana jest imponująca różnorodność stylistyczna, narracyjna, tematyczna i gatunkowa tego pisania. Ta wielość dopiero prawdziwie frapuje i staje się wyzwaniem – i przyjemnością – dla odbiorcy. Mimo że nierzadko znacząco od siebie odmienne, to jednak rzeczy McEwana uzupełniają się, wzajemnie komentują, wynikają z siebie i po wielokroć stanowią o tym samym, tyle że ujmowanym inaczej, przy zaangażowaniu innych środków wyrazu i osób dramatu.
Ciekawie zatem zauważyć, że choć „Stereometrię” (opowiadanie z „Pierwszej miłości, ostatnich posług”) dzieli od „Amsterdamu” ćwierć wieku, to ich wspólną cechą jest wypracowany, kunsztowny styl, niemal identyczny, pełna kontrola nad materią literacką, ironiczne podejście do perypetii bohaterów – oraz samych bohaterów – precyzyjnie zestrojona kompozycja i czarny humor. Przez co wydają się owocami tego samego sezonu.
Albo czytać późniejsze o prawie 30 lat „Na plaży Chesil” jako rewers „Betonowego ogrodu”. W którym to śmierć rodziców, stróżów dawnego porządku, lokalnych bogów i kodyfikatorów, doprowadziła do totalnego rozprężenia rodziny, proklamowania przez czwórkę ich małoletnich i pozostawionych bez opieki dzieci rewolucyjnego ładu, państewka-domu, na terenie którego obowiązuje entuzjastyczny i niekontrolowany rozpad. W „Na plaży Chesil” pokazuje McEwan, do czego prowadzi skostnienie obyczajów (akcja powieści dzieje się w roku 1962), tłumienie w sobie potrzeb i marzeń, powszechna obłuda, pruderia i paraliżujący lęk przed cudzą opinią i oceną. Ta para dopiero co sobie zaślubionych nieboraków, Florence i Edward, nie jest w stanie przeprowadzić nawet defloracji. Bo nie płomienne deklaracje obojga, nie dopełnienie wymaganych przez wspólnotę rytuałów i nie dodające młodym animuszu werbalne gierki okazują się być tu prawdą i gwarantem uczuć. Łóżko i nagość w bolesny sposób skorygują złudy, kłamstwa i fantazje, w jakie Edwarda i Florence wrobiły ich cnotliwe czasy i obowiązujące wtedy zasady i konwenanse.
Warto i prześledzić, jak McEwan korzysta z pewnego rozwiązania fabularnego zastosowanego z powodzeniem już w „Betonowym ogrodzie” i paru opowiadaniach z tamtego okresu. Jest nim katastrofa, którą funduje on swoim protagonistom. Śmierć, dojmująca, nieodwracalna strata, agresja w czystej postaci, nieświadomy udział w czyjejś perfidnej, obsesyjnej grze powodują, że dotknięty którąś z tych plag człowiek swoje życie zaczyna niejako od nowa, od zera. Bezpośrednio obcuje z tym, co do tej pory trzymał na dystans dzięki zamożności, statusowi społecznemu i własnej inteligencji. Obcuje i musi sobie poradzić w całkiem nowej dla niego sytuacji.
Doświadcza tego Henry Perowne z „Soboty”, zamożny, szanowany neurochirurg i właściciel znamienitego londyńskiego adresu. Niespodziewanie przyjdzie mu się zmierzyć z bezwzględnością i przemocą w osobach zawodowych bandytów, a zwłaszcza tego z nich, który wtargnie do jego domu i sterroryzuje rodzinę. Spełnionemu zawodowo i prywatnie małżeństwu z „Dziecka w czasie” ktoś uprowadza córkę, trzyletnią Kate. To tragiczne zdarzenie zmieni ich w dwoje obcych sobie osób, pomiędzy którymi nie ma nic, prócz pasma pustych gestów, jałowych rozmów i kłótni. Spędzająca beztroskie, leniwe wakacje w Wenecji para z „Ukojenia” zostanie wplątana przez nieznajomego w krwawy, wyuzdany obrzęd. Joe Rose, główny bohater „Przetrzymać tę miłość”, okaże się obiektem śmiertelnie niebezpiecznej fiksacji ze strony przypadkowo napotkanego mężczyzny.
„Słodką przynętę”, swoją najnowszą książkę, otwiera McEwan iście po nabokovowsku. Już bowiem w pierwszym jej akapicie ostentacyjnie zdradza przebieg i finał tej historii. Co jest nader ważkie i śmiałe, zważywszy, że „Słodka przynęta” nosi wszelkie znamiona powieści szpiegowskiej. Ów dekonspirujący akapit brzmi:
Nazywam się Serena Frome (rymuje się z plume) i przed niespełna czterdziestu laty zostałam wysłana z tajną misją przez brytyjskie tajne służby. Nie wróciłam z niej bezpiecznie. Osiemnaście miesięcy po wstąpieniu do służby zostałam zwolniona, okrywając się hańbą i niszcząc mojego kochanka, choć on też z całą pewnością przyłożył rękę do swojej zguby.
[przeł. Andrzej Szulc]
Serena Frome, bodaj pierwsza kobieta, którą McEwan dopuścił do samodzielnego narracyjnego głosu, to postać wyjątkowo interesująca, złożona i pełna sprzeczności. Dorastająca i wychowująca się w silnie patriarchalnym domu córka anglikańskiego pastora i zarazem absolwentka matematyki na Uniwersytecie Cambridge. Matematyczka beznadziejnie zakochana w książkach – zwłaszcza tych będących głosem sprzeciwu wobec sowieckiego totalitaryzmu. Serenę fascynuje charyzmatyczna osobowość i pisarstwo Sołżenicyna. Córka anglikańskiego pastora, matematyczka i wielbicielka literatury, która bez większych oporów pozwala się zwerbować brytyjskim tajnym służbom. Ściślej rzecz ujmując – MI5. Jest rok 1972, apogeum zimnej wojny.
Serena zostaje młodszą asystentką oficera wywiadu – co wprawdzie dość ładnie brzmi, ale oznacza, że zajmuje najniższy z najniższych szczebel w hierarchii tej instytucji – i rozpoczyna nowe, dorosłe życie w Londynie. Jej nudna praca w archiwum jest jednak przeciwieństwem uprzednich, na wpół romantycznych wyobrażeń o tym, czym zajmują się ludzie wywiadu. Ale wkrótce i ona dostanie szansę na wybicie się – na awans i ekscytującą przygodę à la Mata Hari. Jako atrakcyjna i bystra kobieta zostaje przez zwierzchników oddelegowana do operacji o kryptonimie „Słodka przynęta”, w ramach której brytyjskie służby pragną zjednać sobie przychylność początkujących, rokujących pisarzy i intelektualistów. Serena występować ma w roli wysłanniczki (fikcyjnej) fundacji, która otacza wybitne talenty finansową opieką. W zamian owi twórcy będą pisać użyteczne, wzniosłe książki o zaletach zachodniego modelu demokracji (co oczywiście nie jest warunkiem wyrażonym wprost), konstruować oręż do wyrafinowanej, ideologicznej walki z demonicznym Związkiem Radzieckim.
„Słodka przynęta” to powieść, w której McEwan sprawnie połączył literaturę wysoką z gatunkową. Mamy w niej więc zarazem solidną konstrukcję, dbałość o epicki oddech i detal, doskonałe rysunki psychologiczne bohaterów, ciekawy wątek emancypacyjny (Serena vs zaśniedziały brytyjski patriarchat), realistyczny, mroczny obraz podupadającego imperium (i jego stolicy), którym wstrząsają ataki IRA, kryzys gospodarczy, strajki i nieudolność polityków, jak i to, co powinno stanowić walor każdej udanej powieści szpiegowskiej: wiarygodna intryga, karkołomne zwroty akcji, drugie i trzecie dna, postacie marginalne, które okazują się kluczowymi, klimat niepokoju, paranoi, nieustającego podejrzenia i zagrożenia.
Byłaby „Słodka przynęta” jeszcze jedną intrygującą, dobrą i pierwszorzędnie napisaną książką McEwana, gdyby nie jej ostatni rozdział, w którym stary mistrz pokazał, że jest starym mistrzem i dokonał spektakularnego pokazu swoich mocy. Nie na darmo duch Nabokova unosi się ponad stronami tej powieści. No cóż, daliśmy się nabrać wszyscy.