Na pozór oba te dzienniki mają – albo przynajmniej: mogą mieć – wiele ze sobą wspólnego. Napisane zostały przez autorów względnie młodych, będących omal z tego samego rocznika – Szczepan Twardoch jest o rok starszy od Jacka Dehnela – utytułowanych, popularnych, obsypywanych pochwałami przez czytelników, jurorów i recenzentów, tłumaczonych na języki obce, a zarazem takich, których pisarstwo, a przede wszystkim różne aktywności okołopisarskie, wzbudza kontrowersje i spotyka się z krytyką. By nie powiedzieć – hejtem. Dehnela i Twardocha łączy też wyraźna słabość do gustownej, markowej garderoby, efektownych fotografii własnych – tu silny jest zwłaszcza nurt gniewno-refleksyjny – a także, ogólnie to ujmując, dawnych form i czasów. Obaj są mistrzami autopromocji i wywoływania tumultów w mediach społecznościowych. Nawet ich droga ku prestiżowi i sławie wiedzie podobnym szlakiem – aczkolwiek w przypadku Dehnela była ona zdecydowanie krótsza – przełom stanowi Paszport Polityki, po którym następuje faza ugruntowania pozycji w obiegu literacko-wydawniczym: felieton w „Polityce”, regularne nominacje do Nagrody Nike, liczona w tysiącach brać fejsbukowa, dobre słowo od Dariusza Nowackiego.
Ale lektura „Dziennika roku chrystusowego” i „Wielorybów i ciem” dość szybko rozwiewa ewentualne nadzieje na pokoleniowy dwugłos lub chociażby współbrzmienie. Dehnel traktuje dziennik jako realizację z góry określonego konceptu – chce ze szczegółami zarejestrować swój rok chrystusowy, bo uważa, że to rok szczególny, granica między młodością a resztą, okazja do pierwszego, solidnego résumé. A Twardoch w swoim dzienniku utrwala to, co mu się wydarzyło, pomyślało i zobaczyło między rokiem 2007 a 2015. Dehnela co rusz, zwłaszcza na początku owego roku i pisania o nim, dopadają wątpliwości, czy należy to wszystko kontynuować, bo może błahe, nudne i nikomu zgoła niepotrzebne – sporo w tym kokieterii i teatru – a Twardoch właściwie nie odnosi się do samego procesu pisania. Nie zastanawia się nad sensem prowadzenia zapisków, ich wartością, tym, czy spodobają się komuś, kogoś dotkną. Twardoch nie hamletyzuje. Pisze. Twardoch deklaruje się jako mizantrop, Dehnel zaś to zawodowy malkontent. Tyle że Twardoch nie jest zbyt wytrwały w mizantropicznej regule, a sama ta mizantropia wynosi go o pół piętra nad świat i nieco w bok. Dehnel piętnuje namiętnie, że hej i ze światem wchodzi non stop w zwarcie. Dostaje się pańciom, babonom, wąsaczom, tym, którzy chrapią w slipingu i wydzielają nieprzyjemne wonie, budowlańcom-fuszerom, chamowatym sprzedawcom w Pradze, Muzeum Narodowemu Sztuki Bułgarskiej, kaszlącym i szeleszczącym papirkami na koncertach muzyki poważnej, generalnie – psujom i partaczom. Dehnel wali w polski Kościół jak w bęben, szydzi, napomina i karbuje sobie kolejne wyskoki arcybiskupa Michalika i spółki, a Twardoch raz na jakiś czas bąknie coś o Bogu. Autor „Lali” udziela się społecznikowsko, porządkuje Cmentarz Żydowski, kwestuje 1 listopada, bierze udział w akcji charytatywnej na rzecz chorującego na białaczkę dziecka, Twardoch się nie udziela. A przynajmniej o tym nie pisze. Pisze za to często o naturze w miejscach dalekich i bliskich – Spitsbergen, Mongolia, Śląsk, Rosja. To perspektywa użytkownika natury, kogoś, kto naturę zdobywa i przemierza.
Jacek Dehnel, „Dziennik roku chrystusowego”. W.A.B., 512 stron, w księgarniach od października 2015Tego zaś dnia, kiedy szliśmy do Barentsburga, była piękna pogoda, pod podeszwami bulgotała tundra, podmokła i zbrązowiała na znak nadchodzącej jesieni, niebo było niebieskie, a na drugim brzegu Isfjordu do arktycznego oceanu spływały lodowce, żmudnie, wiek po wieku, żłobiąc swoje doliny. Ich wysokie na kilkadziesiąt metrów czoła z naszego brzegu widać jako wąskie, szaroniebieskie kreski. Szliśmy szybko, bo idzie się tutaj łatwo, to nie to, co powolne gramolenie się przez błotnistą morenę czołową, wspinanie na rozpadający się klif po żlebie czy brodzenie w delcie rzeki wpadającej do fiordu w dziesiątkach strumieni jak rozsypane warkocze, w końcu szliśmy wspomnieniem drogi.
Obu zajmuje to, co minione. Ale to zainteresowanie przybiera różną postać. Twardoch skupia swoją uwagę na historii, a Dehnel na przeszłości. Twardoch z zauważalną fascynacją snuje z lekka napuszone opowieści o potężnych siłach, które w pył ścierają tak człowieka, jak i całe narody, o ruchach tektonicznych odmieniających mapę świata, o glebie jako wielkim, obojętnym pochłaniaczu, w którym skończy każdy i wszystko. Dehnel działa w mniejszej skali. Pasjonują go sfatygowane utensylia sprzed wieku, półtora, na których odciśnięty został czyjś los, stare fotografie, bibliofilskie kąski, architektoniczne detale zabytkowych budowli i splątane konary w genealogicznym drzewie. W tym jego własnym. Powoduje tu nim nie tylko chęć, by w domowym zaciszu oddawać się adoracji cennych, zaśniedziałych przedmiotów czy układaniu kolejnych ekfraz, ale i szlachetne przekonanie, że o to, co ocalało z poprzednich epok i porządków, należy dbać, zwracać je współczesnym w możliwie jak najwierniejszym kształcie. „Jest w tej mojej skłonności do remontowania [...] jakaś nuta głębsza niż potrzeby estetyczne, jest tam osobista wojna wypowiedziana przemijaniu, entropii, rozpadowi, czy jak to sobie jeszcze nazwiemy”. Stąd tyle zabiegów i serca włożone w odremontowanie przedwojennej kamienicy, w której mieszka, zbieranie pieniędzy na renowację nagrobków na warszawskich cmentarzach, systematyczne wizyty na Kole.
Szczepan Twardoch, „Wieloryby i ćmy”. Wydawnictwo Literackie, 276 stron, w księgarniach od października 2015Twardoch i Dehnel są ludźmi w ciągłym ruchu. Często bywają w rozjazdach – zarówno służbowych, jak i tych przedsiębranych dla przyjemności, zagranicznych i krajowych. Różnica tkwi w jakości literackiego ekwiwalentu tych podróży. Twardoch stawia na konkret, zwięzłość, budowanie narracji z wyrazistych, dopracowanych obrazów o sensualnej urodzie, za pomocą których ukazuje inne strony i siebie w tych innych stronach, Dehnel – niestety – wybiera drobiazgową relację, mozolnie odtwarza marszruty, atrakcje, rozczarowania, grafik dnia, pokój w hotelu, posiłki. Dehnelowe itineraria z Anglii, Islandii czy Włoch to prawdziwe wyzwanie dla uwagi i cierpliwości odbiorcy. Medal należy się temu, kto przeczyta bite sześćdziesiąt stron z jego pobytu w Indiach bez jednego choćby ziewnięcia.
Są obaj przede wszystkim – literatami. „Dziennik roku chrystusowego” i „Wieloryby i ćmy” to świadectwa wziętych pisarzy z Europy Środkowej w drugiej dekadzie XXI wieku. A bycie pisarzem wziętym oznacza spotkania autorskie, targi książek, wywiady, stypendia twórcze na zachód od Odry, funkcjonowanie w artystowskim środowisku, rozpoznawalność, uczciwy dochód i życie syte, zorientowane na mniejsze i większe rozkosze. Ale i stres – ale i frustrację i zmęczenie obracaniem w kółko tej samej materii. Dehnelowi nie idzie praca nad „Matką Makryną”, Twardocha przenicowało ślęczenie nad „Wiecznym Grunwaldem” i „Morfiną”. Raz jesteś więc galernikiem, raz Jepem Gambardellą; bywa.
Zasadniczą rozbieżność znać również w taktyce oferowania czytelnikowi własnej prywatności. Twardoch jest powściągliwszy, lubi operować uogólnieniem, postacią, a nie personaliami, Dehnel – na granicy ekshibicjonizmu, szeroko otwiera drzwi do swojego mieszkania, związku z Pietią, kuchni, rodziny i grona przyjaciół. Nie oznacza to jednak kolekcji pikantnych szczegółów, tajemnic i wrażeń – raczej pornografię codzienności i banału. Po prostu Dehnel nader wylewnie pisze o wszystkim. Zawsze.
„Dziennik roku chrystusowego” to książka obciążona licznymi słabościami. Obfita ponad miarę, wypełniona po brzegi absolutnie zbędnymi opisami najbardziej trywialnych czynności i przeżyć, niekończących się spotkań, ekskursji, uczt, bolączek, gaf, psikusów, wizyt i rewizyt, minoderyjna, ciężkostrawna i nużąca. To pół tysiąca stron o byciu Jackiem Dehnelem napisane przez Jacka Dehnela. Dla porównania – dwadzieścia sześć lat bycia Gombrowiczem zabrało Gombrowiczowi stron około tysiąca. Gdzieniegdzie trafia się wprawdzie błyskotliwa analiza dzieła lub zjawiska, udana scenka rodzajowa czy przeszywające wspomnienie – jak wtedy, gdy Dehnel wraca pamięcią i piórem do śmierci obu swoich babć i dziadków – ale to rzadkie oazy na tej pustyni blisko miliona znaków o sobie samym do potomności. Najdziwniejsze w tym jest to, że autor sam umie zdiagnozować główną przypadłość, na jaką cierpi jego dziennik.
Nie mam miary w rejestrowaniu własnego świata. Bohaterów mogę zamknąć we właściwie, powiedzmy, skrojonym świecie: dostają tyle wolności, ile trzeba, i tyle precyzji w opisach, ile to konieczne; nie przekazuję całego ich dnia, od rana do wieczora, lecz jedynie węzły życia, które prowadzą ich przez fabułę. Co innego ze sobą: nie wiem, co mnie prowadzi przez fabułę życia, które nieistotne spotkanie okaże się kiedyś – choćby i w krótkiej, 365-dniowej perspektywie tych planowanych zapisów roku chrystusowego – jednak istotne, ba, ważące na całym życiu, a które z pozoru ważne – zupełnie niewarte odnotowania.
Ale co z tego, skoro nie ustaje w logorei i nadaje opowieści o swoim życiu nienaturalny epicki rozmach? Jakby uparcie wypierał prostą prawdę: sprawy błahe są błahe. I nie jest tak, że w istocie kryje się za nimi coś znaczącego, poprzez nie oświetlone zostają ważkie obszary egzystencji, tworzą więcej ponad wierną kopię jakiegoś 26 września czy 10 listopada. Mnóstwo z „Dziennika roku chrystusowego” może być interesujące wyłącznie dla person biorących udział w tej fabule – dla samego autora, Pieti i tej gromady szałaputów i lampartów, z którą się przyjaźnią. Dziczek, Gaba, Koconek, Gniewek, Pchła i Włóczykijek są pewnie zachwyceni, że ich przygody i wypowiedzi znalazły tak szeroką reprezentację w druku – czytelnicy niestety mają w tym przypadku mniejszą satysfakcję. „Wieloryby i ćmy” czyta się o niebo lepiej – dziennik Twardocha jest atrakcyjniejszy, objętościowo skromniejszy niemal o połowę, ma płynniejszą narrację, poszczególne wpisy to wartkie kawałki podróżne, miniatury literackie, konstatacje nadające się na lajkobiorący cytat, historie śląskie czy efektowne dumania na tematy ogólne. Twardoch profesjonalnie zasępia się nad losem jednostki i planety, zręcznie aranżuje melancholijno-podniosłą aurę, która spowija jego pisanie. Nie wynika z tego właściwie nic wstrząsającego i nowatorskiego, ale lektura może sprawić przyjemność. A przynajmniej – nie sprawia kłopotu. Docenią to zwłaszcza ci, którzy obcowali z jego wagnerowską prozą. Bo „Wieloryby i ćmy” to produkt wydawniczy idealny – poniekąd taki sam, jak i jego autor – gładki, ładny, elegancki, modny i pasujący różnym grupom społecznym. Taki sam w swoim dzienniku jest Twardoch – ma parę wcieleń, którymi może obsługiwać rozmaitą klientelę. Niby mizantrop i sukcesor Sándora Máraiego, tego zgorzkniałego mędrca-odludka, a jednak lubi wesołą kompanię, wypady na miasto i określa siebie jako ekstrawertycznego gadułę, wyniosły, ale i kumpelski, zadziorny, lecz krew się nie leje, delikatny w oddawaniu skrajnych stanów uczuciowych i ostentacyjnie szorstki, roztkliwia się nad dziećmi i zarazem uprawia machismo w duchu Hemingwaya i typów męskich z wczesnej twórczości filmowej Władysława Pasikowskiego, konsekwencją czego jest afekt do broni palnej, turystyka polarna, brutalne dawki alkoholu, sztama z chłopakami i mówienie o bliskich kobietach, że to „nasze kobiety”. Na substancję „Wielorybów i ciem” złożyło się również wiele żywiołów narracyjnych i inkarnacji pisarskich Twardocha – znalazły tam swój adres i przeszczepy z jego felietonistyki, co zgrabniejsze statusy fejsbukowe, starannie oczyszczony z wypowiedzi kontrowersyjnych i pochopnych blog z lat 2007-2010, sfabularyzowane sny, a nawet recenzja „Fugi” Wita Szostaka z „Tygodnika Powszechnego”. Cokolwiek by mówić o Dehnelu, to jednak on ze swoim konceptem zapisu na bieżąco roku chrystusowego rzucił się na głębsze wody niż wytrawny (auto)kreator-asekurant Twardoch, który zestawił the best of z blisko dziesięciu lat.
Diariuszowe projekty trzydziestokilkulatków się nie powiodły. W zestawieniu z wybitnymi dziennikami ich starszych kolegów i koleżanek – Gombrowicza, Bobkowskiego, Herlinga-Grudzińskiego, Nałkowskiej, Dąbrowskiej etc. – dzienniki Twardocha i Dehnela wypadają blado. Zatem – że posłużę się uniwersalnym pytaniem Dariusza Szpakowskiego, znawcy goryczy i klęsk – czego zabrakło? Zaważyć mógł młody wiek autorów, skrócony proces fermentacji myśli, i nie ten kaliber talentu. Może i motywacje. Okazywałoby się, że pycha, wyrachowanie, narcyzm i plan wydawniczy to nie są wcale muzy hojne i łaskawe. W przeciwieństwie do swoich wielkich poprzedników, Dehnel i Twardoch nie żyją też w epoce naznaczonej wojną, przemocą, okupacją, cenzurą, biedowaniem na obczyźnie i koniecznością dokonywania trudnych wyborów ideowo-towarzyskich. Gdzieś tam u Dehnela błąka się dalekie echo aneksji Krymu, Twardoch psioczy na zbyt restrykcyjne służby celne w Norwegii, Dehnel obsobacza wrocławski Port Literacki i dyskretnie wyklina Myśliwskiego, którego ostatnia książka jest sucharem, Twardoch ma trudności z kupnem skręta na Kreuzbergu, ale to tyle. Widać schyłkowa Unia Europejska to nie są ciekawe czasy.