Ten temat od dawna czekał na powieściopisarza. Oto pewnego wrześniowego dnia 1845 roku do Paryża przybywa niemłoda kobieta z listami polecającymi od ważnych osobistości z Poznania. Podaje się za przełożoną skasowanego przez carat klasztoru bazylianek w Mińsku i uwodzi emigrantów zmyśloną opowieścią o męczeństwie za wiarę – swoim i swoich równie zmyślonych współsióstr.
Nie tylko zresztą emigrantów. O matce Makrynie Mieczysławskiej pisze europejska prasa, biskupi francuscy odwołują się do niej w listach pasterskich, przyjmuje ją papież Grzegorz XVI, a jego następca Pius IX odwiedza ją w klasztorze sióstr Sacré Coeur na Trinità dei Monti. Słowacki i Norwid traktują ją jak świętą i prorokinię. „Strach, strach, jaka to mniszka” – mówi o niej Mickiewicz, który za sprawą Makryny zdecydował się po długiej przerwie na spowiedź, i to u swojego wroga ks. Aleksandra Jełowickiego („tytan w więzach u karła” – zżyma się Krasiński). Sam Krasiński szybko wprawdzie zauważa, że opowieści Makryny o jej pochodzeniu „z familii Jagiellońskiej” są niewiarygodne, mimo to w dobie rewolucji 1848 prosi ją o modły w intencji ojca. Zmartwychwstańcy chcą przy jej pomocy zwalczyć herezję towianizmu. Księżna Zofia z Branickich Odescalchi pomaga Makrynie założyć własny klasztorek. Ci, którzy wątpią w prawdziwość jej relacji, milczą. Protesty władz rosyjskich nie zdadzą się na nic – przecież brutalna likwidacja Kościoła unickiego na „ziemiach zabranych” jest faktem powszechnie znanym.
Jacek Dehnel, „Matka Makryna”. W.A.B.,
400 stron, w księgarniach od października 2014Usunięta w następnych latach w cień, dożywa jednak Makryna swoich dni w spokoju. Umiera w 1869 r. i dopiero 54 lata później w Krakowie ukazuje się demaskatorska praca historyka, jezuity ks. Jana Urbana, „Makryna Mieczysławska w świetle prawdy”. Jej lektura do dziś budzi podziw rzeczowością i zarazem bezwzględnością w burzeniu narodowego mitu. Znajdziemy w niej zarys prawdziwej biografii rzekomej bazylianki, która nazywała się inaczej i nie była w ogóle zakonnicą.
Jacek Dehnel skrupulatnie wykorzystał zarówno źródła z epoki, jak i książkę ks. Urbana oraz to, co o Makrynie i jej epoce pisali badacze polskiego romantyzmu. Nie zmarnował żadnego smakowitego szczegółu spośród tych, które znalazły się w zeznaniach Makryny, listach Krasińskiego, pismach pierwszych zmartwychwstańców czy poemacie Słowackiego „Rozmowa z Matką Makryną Mieczysławską”. I na tych fundamentach (dorzućmy koniecznie tom „Słownictwo polszczyzny gwarowej na Litwie”!) zbudował rzecz nową. Podjął próbę ryzykowną, ale uwieńczoną sukcesem: wskrzesił niejako z martwych Makrynę we wszystkich jej wcieleniach, tworząc postać, która nie jest zagadkowym cieniem, ale pełnokrwistym człowiekiem. Co więcej – oddał głos swojej bohaterce i to jej monologu cały czas słuchamy.
Monologu, a raczej przeplatających się dwóch monologów, wyróżnionych odrębnymi czcionkami. Przedśmiertna spowiedź z całego życia, którą Makryna/Iryna/Julka/Jutka przed nami, czytelnikami, teraz odbywa (bo kiedyś przed księdzem, jak się zdaje, odbyć jej nie chciała), przerywana jest zmyśloną historią męczeństwa mińskich bazylianek. Odmawiając przejścia na prawosławie, znoszą przez kilka lat najwymyślniejsze tortury, a głównym zleceniodawcą tych mąk ma być Józef Siemaszko, biskup-odstępca, niegdyś unita. Opisów kaźni, różnych rodzajów chłosty czy pławienia w jeziorze – opisów wykorzystanych przez Dehnela, ale obecnych już w zeznaniach Mieczysławskiej i u Słowackiego („oczy jak maliny w cukrze”) – nie powstydziłby się markiz de Sade. Przebieg zdarzeń w monologu-zmyśleniu jest tak skomplikowany, że – o czym dowiadujemy się z monologu-spowiedzi – nocami Makryna musi przepowiadać sobie listę zamęczonych współtowarzyszek i rodzajów ich śmierci, a i tak kolejne wersje jej relacji nie zawsze się zgadzają.
Skąd jednak pomysł takiej mistyfikacji? Alina Witkowska, znakomita znawczyni romantyzmu, sugerowała, by sprawie Makryny przyjrzeli się znawcy „techniki prowokacji i walki wywiadów”. Jacek Dehnel idzie zupełnie innym tropem: u niego to sama Makryna wymyśla swoje nowe „ja”. Skleja je z fragmentów rozmaitego pochodzenia: z obserwacji życia klasztornego u wileńskich bernardynek, gdzie najpierw korzystała z kuchni dla biedoty, a potem sama została świecką szafarką. Z opowieści prawdziwych bazylianek, spotkanych w Wilnie i w Miadziole. Ze strzępów wiedzy o przeszłości – stąd matka z Jagiełłów.
Co jednak najważniejsze – męczeństwo zmyślone okazuje się w przypadku Makryny figurą najprawdziwszego cierpienia, tyle że takiego, które nie przysporzyłoby jej wtedy chwały ani nawet nie wzbudziłoby współczucia. Figurą życia w wieloletnim poniżeniu i wstydzie. Etap pierwszy pominę, by nie psuć efektu zaskoczenia. Potem jest nieudane małżeństwo z rosyjskim oficerem, alkoholikiem i sadystą, który katuje bezpłodną żonę. Po jego śmierci: skrajna nędza, praca u bernardynek na najniższym szczeblu klasztornej hierarchii, więzienie, tułaczka. Dehnelowa Makryna jest naprawdę jak bohaterka de Sade’a, karana nieustannie za winy niepopełnione, albo niewspółmiernie do win rzeczywistych. Nic jej nie zostanie oszczędzone – ani przemoc, ani gwałt, ani skrajne poniżenie. I z tego dna wydobędzie się sama – na szczyty.
Dlatego ta oszustka i mitomanka budzi w powieści współczucie, a nawet sympatię. Więcej – umie nas rozbawić. Oddanie głosu samej Makrynie powoduje bowiem odwrócenie perspektywy. Teraz to nie zmartwychwstańcy, Mickiewicz, Słowacki, Krasiński czy Norwid opisują z zadziwieniem „Pańską męczennicę”, „usymbolizowaną Polskę”, „Paska przeanielonego”. Teraz oczami mniemanej mniszki oglądamy najważniejsze postacie emigracji.
„Weszłam jak twardy, zahartowany klucz w werk ogromnego zegara, gdzie nieustępliwie obracają się zębate koła: musiałam tak ich wszystkich nakręcić, żeby ani sprężyna nie pękła, ani mnie koła na miazgę nie rozdusiły”. To oczywiście napisał Dehnel; Makryna, sądząc po zachowanych listach do Mickiewicza ledwie co piśmienna, takiego zdania by nie ułożyła. Działała jednak zgodnie ze sformułowaną w nim zasadą. Z „księciem z Otelambertu”, czyli Czartoryskim, wolała nie wchodzić w bliższe stosunki. W sporze między Towiańskim a zmartwychwstańcami wzięła stronę „ojczyńki” Jełowickiego przeciw „prorokowi szatańskiemu”. Zręcznie włączyła się w intrygę przeciw ks. Piotrowi Semenence, który nie wierzył w jej opowieść. Mickiewicz, „Litwin kudłaty, z lwią grzywą”, kolejny dla Makryny emigracyjny dziwak, budził w niej jednak respekt. I żałowała, że to nie on o niej wiersze w Paryżu składał, a fircyk Słowikowski/ Słowicki/ Sławacki/ Sławuski...
„I kiedy potym kłamałam, to przecie po wierzchu jeno. W środku zaś mówiłam najszczerszą prawdę, tylko w inne słowa owiniętą; bo nie siedm lat w moskiewskiej niedoli, ale dwadzieścia z okładem w niewoli Wińcza, jak pies pod kijem kantowanym skuczący, bita, poniewierana, wyzywana od najgorszych; i każdy kawalątek bólu, który opowiedziałam, cierpienie każdej z tych siostrzyczek to cierpienie moje”... Zygmunt Krasiński pisał o Makrynie: „Wielka mieszanina jest prawdy i pewnego obłąkania, świętości i chorobliwości, natchnienia i gorączki w tej istocie”. Dehnel zdaje się iść tym tropem, choć autor „Irydiona” pewnie nie zgodziłby się z wielu jego konstatacjami.
Jacek Dehnel napisał kiedyś (a ściślej – 2 kwietnia 2009) wiersz „Hotel Rzeszów”. Wydrukowany w tomie „Ekran kontrolny”, był ów wiersz otwartą polemiką ze Zbigniewem Herbertem. Herbert w wierszu „Dlaczego klasycy”, dając za wzór Tukidydesa i jego powściągliwą relację z nieudanej wyprawy w „Wojnie peloponeskiej”, puentował: „jeśli tematem sztuki/ będzie dzbanek rozbity/ mała rozbita dusza/ z wielkim żalem nad sobą// to co po nas zostanie/ będzie jak płacz kochanków/ w małym brudnym hotelu/ kiedy świtają tapety”. Dehnel replikował: „Oto temat dla sztuki (niech się Tukidydes/ przed nim schowa, wraz z flotą, w skalistej zatoczce) –/ płacz kochanków w hotelu...”. Mniejsza o ciąg dalszy, mam jednak wrażenie, że w „Matce Makrynie” Dehnel znów bierze stronę jednostki przeciw zbiorowości, indywidualnego doświadczenia przeciw społecznym fantazmatom. I czyni to bardzo przekonująco.