„Ma masę forsy. Czy widział pan jego samochód? Jest oczywiście Żydem, ale bardzo porządnym chłopakiem”. Te znajomo brzmiące słowa wypowiada bohaterka „Samotnego domu” Agathy Christie, Nick Buckley, w rozmowie z Herkulesem Poirot. Dotyczą Jima Lazarusa, adoratora przyjaciółki Nick, syna zamożnego antykwariusza z Bond Street.
Czytam powieści kryminalne nie tylko z perwersyjnego zamiłowania do makabry. Interesują mnie odbite w nich szczegóły obyczajowe i stereotypowe sądy obowiązujące w danym czasie. „Samotny dom” ukazał się w roku 1932, antysemickie klisze były wówczas żywe także na Wyspach Brytyjskich. Sama Christie nie żywiła zresztą sympatii nie tylko wobec Żydów, ale i wobec Innych Obcych – wyłączając oczywiście Belga Poirota...
Skąd jednak ten temat? Nie, nie chciałem się włączyć w kolejną polską debatę o antysemityzmie, wywołaną tym razem „Złotymi żniwami”. A do „Samotnego domu” wróciłem za sprawą innej lektury, także kryminału, autorstwa pewnej Szkotki.
Josephine Tey, a właściwie Elizabeth Mackintosh (1896-1952), młodsza o sześć lat od boskiej Agathy, żyła od niej o ćwierć wieku krócej. Na polski przełożono dotąd kilka jej książek, w tym debiutanckie „Morderstwo przed teatrem” (1929), intrygującego „Bartłomieja Farrara” oraz „Córkę czasu”, w której unieruchomiony w szpitalu inspektor Alan Grant z nudów zabiera się za historię króla Ryszarda III, by dojść do wniosku, że ów szekspirowski potwór ani nie zabił książątek w Tower, ani nawet nie był garbaty...
„A Shilling for Candles” to drugi kryminał Tey z Alanem Grantem, wydany w roku 1936. Polski wydawca zdecydował, nie wiem czemu, by użyć tytułu ekranizacji dokonanej dwa lata później przez Hitchcocka: „Młody i niewinny”. Ofiarą jest Christine Clay, gwiazda filmowa, Angielka, która odniosła sukces w Hollywood. Poszlaki obciążają pewnego młodego bankruta, którego Clay przygarnęła, ale rozwiązanie będzie inne, oczywiście. Pomińmy jednak nieźle wymyśloną intrygę i zatrzymajmy się na chwilę przy jednej z postaci.
W kręgu teatralno-filmowych przyjaciół Christine, a więc i w kręgu podejrzanych, pojawia się mianowicie Jason Harmer, przybyły z Ameryki kompozytor, odrzucony adorator zmarłej. Pochodzi z rodziny żydowskich imigrantów. I od razu mamy cały przegląd stereotypowych sądów, czasem wzajemnie sprzecznych. „To jeden z tych Żydów z kłębiącymi się pod powierzchnią emocjami – aż kipi, sama namiętność” – twierdzi jedna z aktorek. Inna oponuje: Jason jest „zbyt powierzchowny”. Inspektorowi Grantowi Harmer wydaje się „zwykłym amerykańskim Żydem, przybyłym do Stanów z jakiegoś biednego zakątka Europy; nie dokształconym, emocjonalnym i gwałtownym jak wielu z jego nacji... niezbyt przystojnym, wszakże dla kobiet bez wątpienia atrakcyjnym”. Atrakcyjnym nie tylko dlatego, że musi się golić dwa razy dziennie. „Najwyraźniej – rozmyśla Grant – posiadał zdolność właściwą ludziom tej narodowości [podkreślenie TF] stawania się wszystkim dla wszystkich”. Harmer to po prostu Allenowski Zelig!
Gdy jednak sam Harmer zabierze głos, jego filipika zaskoczy inspektora. „Znam to na pamięć. Anglia jest krajem całkowitej tolerancji. Nie dyskryminuje ras. Dla Anglika nie ma znaczenia religia ani kolor skóry – energicznie wydmuchał powietrze przez szparę między zębami. – Czy kiedykolwiek przyszło panu do głowy, że jesteście jedynym narodem, który nas od siebie całkowicie odciął? Trzymał nas na dystans, tam gdzie nasze miejsce. To wasze ulubione wyrażenie i doskonale określa tę sytuację. Żadnego bratania się. Żadnych mieszanych małżeństw. Kto poniżyłby się poślubieniem Żyda posiadającego mniej niż sto tysięcy?”.
Harmer nie zabił Christine Clay, nie zrobił też tego jej mąż, sir Edward Champneis. Ściągnęli na siebie podejrzenia, ponieważ akurat wtedy, gdy Clay zginęła, zajmowali się wspólnie szlachetną akcją przemycania do Anglii bojownika o wolność z pewnego wschodnioeuropejskiego kraju. No, mała poprawka: pobudki sir Edwarda były całkowicie bezinteresowne. A Harmera? Powodowała nim – sugeruje autorka – solidarność narodowa czy wręcz rasowa, bowiem wspomniany bojownik też był Żydem. „W nich – sentencjonalnie stwierdza Champneis – nieczęsto można znaleźć tę obojętność na własny los, która czyni z człowieka zbawcę”. Można by wprawdzie zapytać: a Machabeusze? A Jezus z Nazaretu? Lepiej jednak nie pytajmy...
I jeszcze raz Agatha Christie, finał „Samotnego domu”. Zagadka została rozwiązana, Jim Lazarus, Żyd, nie jest mordercą. Poirota intryguje tylko jedno: dlaczego w pewnej chwili on, zawodowy handlarz dziełami sztuki, chciał dwukrotnie przepłacić za podły obraz? „Obraz ten nie wart jest więcej niż dwadzieścia funtów – odpowiada spokojnie Lazarus. – Wiedziałem, że jeżeli ofiaruję Nick pięćdziesiąt, ona natychmiast wezwie ekspertów, każe go ocenić i dowie się oczywiście jaka jest jego prawdziwa wartość. Gdy następnym razem zaproponuję jej kupno obrazu, nie będzie już wzywała ekspertów. Rozumie pan?”. „Dobrze, i co dalej?” – pyta Poirot. „Obraz wiszący na przeciwległej ścianie wart jest co najmniej pięć tysięcy funtów”.
Poirot oddycha z ulgą – teraz wie już wszystko. No i stereotypy zostały potwierdzone. My dzisiaj czujemy się mniej pewnie – okazuje się, że w starych powieściach kryminalnych nie tylko zbrodnia bywa cokolwiek straszna.