„Wzgórza piaszczyste sięgają tu w dół aż do morza i kończą się dwoma skalistymi cyplami... Między tymi cyplami, przesuwając się o pewnych porach roku naprzód i w tył, leżą najokropniejsze ruchome piaski na wybrzeżu yorkshirskim. Podczas przypływu i odpływu w niezbadanych głębinach podziemnych dzieje się coś, co sprawia, że cała powierzchnia zaczyna drgać i falować w sposób niesamowity...”.
Wspominałem tu już o uczuciu, jakim od młodości darzę „Kamień księżycowy” Williama Wilkie Collinsa, wiktoriańskie dzieło stanowiące jeden z kamieni milowych nowoczesnej powieści kryminalnej. Stamtąd właśnie pochodzi zacytowany wyżej opis Drżących Piasków, w których znajduje śmierć nieszczęśliwa Rosanna Spearman, ułomna służąca z kryminalną przeszłością, w imię beznadziejnej miłości ściągająca na siebie podejrzenie o kradzież bezcennego diamentu. Gdy prowadzący śledztwo sierżant Cuff pyta miejscowego rybaka, czy istnieje możliwość, że podczas odpływu znajdą ciało samobójczyni, słyszy w odpowiedzi: „Piaski nigdy nic nie oddają”...
Prawdziwe uczucia nie wietrzeją, więc znalazłszy to złowieszcze zdanie umieszczone jako motto „Szlaku kości” Elly Griffiths, natychmiast rzuciłem się na lekturę. Pierwsza powieść kryminalna urodzonej w 1963 roku Angielki ukazała się dwa lata temu i ma już ciągi dalsze, a polski wydawca zapowiada wkrótce ich tłumaczenie. Motto z Collinsa nie jest przypadkowe, bo choć akcja książki toczy się współcześnie, autorka wyraźnie nawiązuje do tradycji wiktoriańskiej powieści grozy. Nawet scenerię wybrała podobną, tyle że zamiast yorkshirskiego wybrzeża mamy położone bardziej na południe hrabstwo Norfolk, a zamiast Drżących Piasków – Słone Błota (Saltmarsh), zdradliwe mokradła zalewane podczas przypływu.
Ten debiut, wcale udany, to w ogóle jedna wielka gra z przeszłością, i to znacznie odleglejszą niż epoka królowej Wiktorii. Bohaterka „Szlaku kości” i dalszych ogniw cyklu, Ruth Galloway, jest archeolożką. Mieszka samotnie w domku położonym na skraju wymyślonych przez autorkę Słonych Błot i wykłada na wymyślonym również Uniwersytecie Północnego Norfolku – uczelni znajdującej na obrzeżach istniejącego naprawdę miasta King’s Lynn. Jest specjalistką od badania szczątków ludzkich, dlatego właśnie do niej zwraca się miejscowy policjant, inspektor Harry Nelson, by obejrzała znalezione na terenie Błot kości dziecka.
Nelson podejrzewa, że może to być zaginiona przed dziesięciu laty Lucy Downey. Okazuje się jednak, że chodzi o celtycki pochówek z epoki żelaza, dziewczynkę złożoną w ofierze, ze związanymi rękami i nogami. Ale dlaczego inspektor Nelson otrzymywał wcześnie w związku ze sprawą Lucy anonimowe listy naszpikowane literackimi aluzjami i pełne odwołań do pogańskich obrzędów? I dlaczego Scarlet Henderson, kolejna zaginiona dziewczynka, pochowana została przez mordercę na Błotach w pobliżu starożytnego kręgu rytualnego, a wokół jej przegubów owinięto pędy kapryfolium i gałązki jemioły?
„Szlak kości”, którego oryginalny tytuł brzmi zresztą „The Crossing Places” (polski wydawca chciał chyba zdyskontować powodzenie serialu „Kości” nakręconego według pomysłu Kathy Reichs), to kolejny przykład, jak autorzy kryminałów z większym lub mniejszym powodzeniem starają się uwolnić z pewnej pułapki. Im więcej takich powieści się ukazuje, tym większa powtarzalność schematów akcji, motywów zbrodni, typów policjanta czy detektywa. Można od tego uciec, kładąc większy nacisk na tło społeczne przestępstwa albo psychologię postaci, maksymalnie komplikując intrygę albo zwiększając dawkę okrucieństwa, dokładając wątek polityczny albo cofając się w przeszłość.
Elly Griffiths próbuje rozmaitych sposobów równocześnie. Co do psychologii, trudno mówić o szczególnej odkrywczości. Bohaterka, nieco zakompleksiona singielka w wieku średnim, skonfliktowana z rodzicami, którzy przystąpili do wspólnoty „nowo narodzonych chrześcijan”, zostaje detektywem z przypadku, podobnie jak pisarka Erika Falck u Camilli Läckberg. Podobnie jak Erika wspiera policjanta-mężczyznę i podobnie jak ona idzie z nim do łóżka – tyle że, inaczej niż u Szwedki, jest to tylko (na razie?) incydent. Nelson, gbur o wrażliwym sercu, ma zresztą żonę. Jest jeszcze Erik, Norweg o urodzie postarzałego wikinga, i Peter, były partner Ruth, który daje do zrozumienia, że chętnie by do niej wrócił.
Ciekawiej wypada gra intertekstualnymi motywami i aluzjami. Wskazanie na Collinsa jest oczywiste i nie ogranicza się do motta: Erik, również archeolog i kiedyś nauczyciel Ruth, opisem Drżących Piasków otwiera swoją książkę o odkryciu rytualnego kręgu na Słonych Błotach. Wśród lektur bohaterów pojawia się Ian Rankin, nie przypadkiem Nelson trochę (ale tylko trochę) przypomina inspektora Rebusa. Autor anonimowych listów cytuje Biblię, Szekspira i T.S. Eliota, wykazuje się też znajomością mitów celtyckich i skandynawskich oraz terminologii archeologicznej.
I znów wracamy do krajobrazu. „Zbliżał się czas przypływu i właśnie kiedy tam stałem, szeroka brunatna powierzchnia piasków zaczęła falować i drżeć” – pisze zacny pan Betteredge, jeden z narratorów „Kamienia księżycowego”. „Ten krajobraz ma charakter symboliczny – tłumaczy Ruth Nelsonowi archeologiczne znaczenie Słonych Błot. – Sądzimy, że był ważny, bo stanowi rodzaj pomostu, łącznika między ziemią a morzem albo życiem i śmiercią. Trzęsawiska to takie specjalne miejsca, ani suchy ląd, ani morze. To forma pośrednia”. Powieść kryminalna też jest w pewnym sensie formą pośrednią. I miejscem granicznym, gdzie bezpiecznie odprawiamy nasze nieco złowrogie rytuały.