Nie wiem, czy sięgnąłbym po tę książkę, gdyby nie trwająca od dzieciństwa miłość do Sherlocka Holmesa. Opowiadania Conan Doyle’a były dla mnie pierwszym wtajemniczeniem w świat literackiej zbrodni. Bardziej wtedy fascynowała mnie ich ponura sceneria – rezydencje na odludziu, moczary i wrzosowiska, żółta mgła spowijająca ulice Londynu – i mniej lub bardziej krwawe detale przestępstw, aniżeli metoda dedukcyjna sławnego detektywa. Niektóre szczegóły, jak kciuk inżyniera zmiażdżony przez prasę hydrauliczną czy maczuga z ołowianą głowicą, w którą wtopiono stalowe gwoździe udające lwie pazury, na zawsze wbiły mi się w pamięć, podsycając wrodzone zamiłowanie do makabry.
Na okładce „Domu Jedwabnego” Anthony’ego Horowitza widnieje znaczek, zaświadczający, że powieść pięćdziesięciopięcioletniego dziś angielskiego pisarza uzyskała aprobatę Conan Doyle Estate. Prawa autorskie do książek autora „Psa Baskerville’ów” już wprawdzie wygasły, nadal jednak ochronie podlegają wykreowane przez niego postacie, w tym Holmes i Watson, a także ich służąca, pani Hudson. Jest to więc Holmes pośmiertny, ale autoryzowany. Drugim powodem, który zachęcił mnie do lektury, było nazwisko autora. Nie czytałem wprawdzie żadnej z jego licznych książek, bardzo lubię natomiast serial „Morderstwa w Midsomer”, a Horowitz był scenarzystą kilku odcinków pierwszej serii, był też pomysłodawcą innego serialu – „Detektywa Foyle’a”.
Narratorem „Domu...” jest, jak należy, doktor Watson. Opowieść swoją spisuje u schyłku życia, po śmierci przyjaciela, i nie przeznacza jej do druku. Historie „Człowieka w kaszkiecie” i „Jedwabnego Domu”, choć stanowią „najbardziej bodaj sensacyjne epizody w karierze Sherlocka Holmesa”, są bowiem nadal (na kontynencie toczy się właśnie „straszliwa i bezrozumna” Wielka Wojna) „zbyt potworne, zbyt szokujące”. Rękopis trafi więc do skarbca w Cox and Co., z zastrzeżeniem, by nie otwierano go przez następne sto lat. Jak z tego widać, Horowitz nieco się pospieszył, a powieść – wydana u nas równocześnie z oryginałem! – ukazuje się na kilka lat przed przewidzianym przez Watsona terminem, ale nie bądźmy drobiazgowi...
Co jest tak potwornego i szokującego w tych dwóch splatających się przypadkach, że Watson długo zwlekał z ich opisaniem, a i teraz nie chce poddać swego dzieła pod osąd czytelników? Dlaczego zagadka „Jedwabnego Domu”, choć rozwikłana, nie została jednak nigdy ujawniona publicznie? Wyjaśniać tego oczywiście nie będę, powiem tylko, że autor, podejmując grę z wykreowanym przez Conan Doyle’a modelem wczesnego kryminału, i przyjmując jego warunki, wykracza równocześnie poza ramy wyznaczone przez wiktoriańskie konwencje, choć pozostaje w granicach prawdopodobieństwa – zważywszy to, co dziś wiemy o obyczajowości tamtej epoki.
Elementem gry są dodatkowe rysy przydane bohaterom powołanym przez Conan Doyle’a do literackiego życia. Oto inspektor Lestrade, gorliwy, ale pochopny w sądach i nieco tępawy policjant rywalizujący z Holmesem, staje się teraz szczerym obrońcą prawdy i sojusznikiem detektywa w jego walce ze złem, które sięgnęło najwyższych kręgów, a może i rodziny królewskiej. Oto Mycroft Holmes, równie jak Sherlock genialny, lecz uchylający się od działania, pod naciskiem wysoko postawionych osób usiłuje odwieść brata od zajmowania się sprawą „Jedwabnego Domu”. Oto profesor Moriarty... ale już dosyć tego odsłaniania tajemnic. Dodam tylko, że niewinny motyw bandy uliczników, którzy za skromnym wynagrodzeniem zbierają dla Holmesa informacje, także nabiera zupełnie innego znaczenia w chwili, gdy jeden z chłopców zostaje okrutnie zamordowany.
Conan Doyle napisał, jak wiemy, kilkadziesiąt opowiadań i cztery powieści z Holmesem. Czy „Dom Jedwabny” można traktować jak powieść piątą, po „Studium w szkarłacie”, „Znaku czterech”, „Psie Baskerville’ów” i „Dolinie trwogi”? Oczywiście nie, choć Anthony Horowitz całkiem nieźle wywiązał się z postawionego sobie zadania (pomysł zresztą, jak sam przyznaje, podsunął mu jego agent literacki). Nie żałuję czasu poświęconego tej lekturze, choć mówi ona tyleż o epoce wiktoriańskiej, co o czasach nam współczesnych. Nie żałuję także dlatego, że dzięki niej zdjąłem z półki gruby tom „The Penguin Complete Sherlock Holmes” oraz kilka polskich wyborów i wróciłem znów do oryginału. A powrót, choćby polegał tylko na kartkowaniu znanych już tekstów i zaglądaniu tu i tam, zawsze przynosi jakieś pytania.
Ot, choćby takie. W jednym z opowiadań zagłodzony grecki więzień ma twarz zalepioną plastrem, w innym bohater widzi w oknie twarz „nienaturalnego koloru, dziwnie nieruchomą i zmartwiałą”, i dopiero w finale dowiemy się, że chodzi o maskę. Chorobliwie blade oblicze Godfreya Emswortha napiętnowane jest nieuleczalną chorobą, a gdy okaleczona przez lwa Eugenia Ronder odsłania woalkę, ukazuje się „twarz, która właściwie nie istnieje” – piękne czarne oczy wśród strzępów ciała. Skąd u Conan Doyle’a taka obsesja okaleczonej twarzy, twarzy-znaku? No, to byłby temat.
Anthony Horowitz, „Dom Jedwabny”. Przeł. Maciej Szymański, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań, 304 strony, w księgarniach od listopada 2011