Christie to podwójny fenomen – z jednej strony literacka instytucja, najbardziej znana „kryminalistka”, autorka ponad dziewięćdziesięciu powieści, opowiadań i sztuk teatralnych, pisarka, którą pod względem nakładów wyprzedza tylko Szekspir i Biblia. Ta Christie to uśmiechnięta starsza pani, często fotografowana na tle stosu książek. Ale jest jeszcze inna, znacznie młodsza Agatha Christie – prawdziwa self-made-woman, kobieta bez formalnego wykształcenia i zawodu, która, jeszcze jako nastolatka, zaczęła pisać dla przyjemności, by z czasem stać się zawodową pisarką.
Tablica upamiętniająca Agathę Christie
na murze Torre Abbey w TorquayDebiutancką „Tajemniczą historię w Styles” napisała w czasie I wojny, wykorzystując zdobytą podczas praktyk w aptece wiedzę na temat trucizn (stosowanie tajemniczych substancji było jednym z głównych grzechów popełnianych przez ówczesnych „kryminalistów”). Tak wymyśliła pierwszą zbrodnię i wykreowała Herkulesa Poirot, który przez kolejne półwiecze będzie jej „znienawidzonym ulubieńcem”. Powieść opublikowano w 1920 roku. Zachwycona debiutantka dała się wykorzystać doświadczonemu wydawcy, który zapłacił jej niskie honorarium i związał niekorzystnym kontraktem. Pisanie, które dla młodej matki i mężatki było przyjemnością, zajęciem dodatkowym, choć dochodowym (za jedno z honorariów kupiła auto), kilka lat później dla niemal czterdziestoletniej rozwódki stało się sposobem na przeżycie. Rozwód uświadomił jej, że „takie rzeczy” przydarzają się nie tylko innym (niektórzy w często wykorzystywanym przez nią motywie trójkąta dopatrywali się podtekstów autobiograficznych), a kobieta w tej sytuacji zazwyczaj bywa pokrzywdzona podwójnie – materialnie i towarzysko. Jako rozwódka Christie nie będzie mogła przedstawić swojej córki-debiutantki królowej. Ale choć przez ponad pół wieku zarabiała piórem, nie była entuzjastką pracy kobiet i równouprawnienie na tym polu traktowała jako regres, a jej główną motywacją do pisania były pieniądze.
Odniosła sukces, bo potrafiła dostarczyć literackiego towaru, na który był popyt, czyli kryminalnej szarady z ograniczonym kręgiem podejrzanych i charyzmatycznym detektywem, mylnymi tropami, zaskakującą puentą i moralitetowym przesłaniem. Dysponowała przy tym ironią, poczuciem humoru i wyczuciem dialogu. Była bystrą obserwatorką i doskonałą gawędziarką. I to właśnie ów talent narracyjny pozwalał kamuflować pewne nieścisłości intrygi, bo – formułowane jeszcze za jej życia – zarzuty o schematyczność, powtarzalność czy nieprawdopodobieństwo po części się potwierdzają.
Zanim zaczęła pisać kryminały, była ich czytelniczką, a echo tych lektur stanowi „Śledztwo na cztery ręce” (1924), gdzie każde opowiadanie to pastisz stylu znanego autora (uczennica szybko przerosła mistrzów, bo, poza Chestertonem, nazwiska takie jak Freeman Wills Croft znane są dzis głównie wielbicielom gatunku). Literackie inspiracje widać już w debiucie, chociażby w postaci Hastingsa – narratora i pomocnika Poirota. Ale już sam detektyw stworzony jest w kontrze do Holmesa.
Prawdziwa Christie zaczyna się od „Zabójstwa Rogera Ackroyda” (1926), doskonałego przykładu kłamstwa narracyjnego i – z dzisiejszej perspektywy – kamienia milowego w historii gatunku, który osiemdziesiąt lat temu wywołał swoisty skandal (na recepcję książki nałożył się późniejszy rozgłos towarzyszący zniknięciu autorki w grudniu 1926 roku). Pisarka, należąca do zrzeszającego autorów powieści detektywistycznych Detection Club, sprzeniewierzyła się jego zasadom, czyli słynnemu Dekalogowi Knoksa, czyniąc mordercą swojego Watsona, a jednocześnie narratora powieści – doktora Shepparda. Oskarżana o oszustwo, słusznie się broniła tłumacząc, że jej bohater nie kłamie – zawsze mówi prawdę, tyle że nie całą. Perfidia Christie polegała na zerwaniu z przyzwyczajeniami ówczesnego czytelnika, przekonanego o absolutnej wiarygodności pierwszoosobowego narratora, w tym wypadku lekarza (o znaczącym nazwisku Pasterz), a więc – w społeczności wiejskiej – autorytetu. To modelowy przykład clue-puzzle a la Agatha Christie, pokazujący, na czym polegał fenomen jej twórczości. Akcja rozgrywa się na malowniczej angielskiej prowincji – zbyt pięknej, by ta idylla była prawdziwa. Owa sielskość to pozory, teatralna scena, za którą toczy się prawdziwe życie z jego namiętnościami, a zbrodnia to skutek tego wrzenia. I – jednocześnie – niezbędny element, impuls uruchamiający kryminalny schemat.
Autorzy „złotego wieku” powieści kryminalnej uczynili z morderstwa główne przestępstwo, ale Christie poszła krok dalej i zburzyła dobre samopoczucie czytelnika, zwłaszcza mieszczańskiego, pokazując, że zło nie przychodzi z zewnątrz w postaci przypadkowego włóczęgi, nie jest przesadnie demoniczne, bo zbrodniarzem może być szanowany wiejski lekarz albo członek najbliższej rodziny. W jej twórczości odbijają się społeczne lęki, wywołane po części I wojną światowej, która naruszyła dotychczasowy porządek. Nikomu nie można ufać – powieści Agathy udowadniają, że poczucie bezpieczeństwa, jakie daje przynależność do rodziny czy grupy społecznej, jest złudne, bo przestępcą, mordercą, może być każdy, nawet – jak w „Kurtynie” – Poirot. Stąd też stereotyp, że u Christie winnym okazuje się osoba najbardziej sympatyczna.
Pisarka stosowała jednak i inne warianty, najchętniej zgodne z jej definicją dobrego kryminału, którego istota polega na tym, że sprawcą musi być ktoś oczywisty, kto jednak, z pewnych powodów, nie mógł popełnić przestępstwa – a jednak je popełnił. Świetnym tego przykładem jest „I nie było już nikogo” (1939), przewrotny moralitet i jedna z najbardziej ponurych jej powieści. Historia tajemniczego pana Owena wymierzającego sprawiedliwość dziesięciu mordercom, to doskonały kryminał, ale też dowód na to, że taka wyłączająca działanie przypadku clue-puzzle to forma sztuczna i stricte literacka, stąd też wiele tracąca w procesie adaptacji. „I nie było już nikogo” to także jedna z najlepszych literacko powieści Christie, należąca do wąskiego grona tych, które sama ceniła.
W jej powieściach często istotniejsze od znalezienia winnych jest oczyszczenie z zarzutów niewinnego. Wskazanie zbrodniarza jest jednak koniecznie, choć nierównoznaczne z jego ukaraniem, bo niektórym przestępcom („Mężczyzna w brązowym garniturze”) udaje się uciec lub, często za cichym przyzwoleniem ścigającego („Niemy świadek”), popełnić samobójstwo, unikając – najczęściej dla dobra rodziny – publicznej infamii. Nie ma zakończeń otwartych, zło jest nazwane, choć nie usprawiedliwiane – Christie nie szuka przyczyn społecznych, nie tłumaczy zbrodni nieszczęśliwym dzieciństwem (wręcz kpi z psychoanalizy), choć skłania się do tezy o jakimś defekcie genetycznym, z jakim rodzi się zbrodniarz. Zły człowiek jest po prostu złym człowiekiem, niezależnie od przyczyn jego postępowania. Pod tym względem pisarka pozostała konserwatystką, opowiadającą – w różnych wariantach – tę samą historię zbrodni, która nigdy nie jest doskonała i kary różnie rozumianej, ale zawsze nieuniknionej.
Nad tym, by zbrodnia została ukarana, czuwa detektyw – i powieść kryminalna Christie zawdzięcza co najmniej parę znakomitych, acz niekonwencjonalnych przedstawicieli tej profesji. Pisarka postawiła bowiem na kobiecość – w przypadku panny Marple oczywistą, w przypadku Herkulesa Poirot rozumianą jako antymęskość.
Mały Belg to mężczyzna niestereotypowy, mało męski zarówno jeżeli chodzi o powierzchowność, jak i sposób myślenia i działania: kocha plotki (nieocenione źródło informacji), pomaga mu wiedza, którą na ogół mają tylko kobiety (np. że dobra praczka nie krochmali chusteczek), a w razie potrzeby kłamie jak z nut. Jako cudzoziemiec jest outsiderem, dzięki czemu okazuje się swoistym medium, za pośrednictwem którego Christie może wyrazić swoje opinie o rodakach. Racjonalny Poirot ze swoimi niezawodnymi szarymi komórkami wydaje się jednak nazbyt genialny i bardziej realistycznie wypada panna Marple – mało mówiąca, ale wiele dostrzegająca, myśląca analogiami potwierdzającymi jej przekonanie, że, niestety, po ludziach trzeba się spodziewać wszystkiego najgorszego. Starsza pani z St. Mary Mead, choć częściowo wzorowana na babkach Agathy, z biegiem lat coraz bardziej zdawała się przypominać samą pisarkę – razem się starzały i może dlatego powieści z panną Marple czyta się dziś najlepiej.
W latach 30. pojawiła się inna, ważna postać – Ariadna Oliver – która, jako autorka powieści kryminalnych z niecierpianym przez siebie, acz uwielbianym przez czytelników fińskim detektywem Svenem Hjersonem, stanowi ironiczny autoportret pisarki. I nieprzypadkowo właśnie w tej dekadzie, chyba najszczęśliwszej dla pisarki, gdy sukcesy zawodowe łączą się z udanym życiem osobistym (drugie małżeństwo z archeologiem Maksem Mallowanem). Christie, która właściwie do końca życia nie uważała siebie za pisarkę przez duże P i nawet jako autorka bestsellerów wpisywała w rubryce zawód „przy mężu”, wtedy właśnie jako autorka powieści kryminalnych zyskała mocne poczucie własnej wartości. To przekładało się na pisanie – w jej powieściach obok zręcznej intrygi pojawia się więcej humoru, ironii, celnych obserwacji społecznych i autotematyzmu, również za sprawą pani Oliver, której pani Christie użyczyła części biografii.
W Polsce w czasach stalinowskich Christie – zresztą w towarzystwie kolegów po fachu: Leblanca, Chestertona czy Wallace’a – trafiła na czarną listę autorów zakazanych, jako przedstawicielka klas posiadających i dostarczycielka szkodliwej, degenerującej lektury. Jej stosunkowo jeszcze nieliczne polskie tłumaczenia zostały wycofane z bibliotek, choć personel dopuszczał się dywersji ukradkiem pożyczając je czytelnikom. Gdyby jednak ówcześni cenzorzy bardziej się w niej wczytali w książki, mogliby znaleźć elementy krytyki warstw próżniaczych. Choć pisarka (skądinąd po ojcu pół Amerykanka) zachowała szacunek dla rodziny królewskiej, wobec arystokracji bywała złośliwa, pokazując jej reprezentantów jako krętaczy z tytułami, hazardzistów i próżniaków właśnie.
W „Śmierci lorda Edgware’a” (1933) jeden z bohaterów, przyjmując od kuzynki biżuterię, dzięki której spłaci swoje długi, obiecuje, że zrobi wszystko, by ją odzyskać – „nawet gdyby wymagało to ode mnie pójścia do pracy. Christie wyśmiewała też dyskretnie angielską megalomanię i, połączone z ignorancją, poczucie wyższości wobec innych nacji. Sama oskarżana była o antysemityzm. Żydzi mają u niej obowiązkowo żółte twarze, haczykowate nosy i talent do robienia pieniędzy, stąd cenzorskie działania jej amerykańskich wydawców. Pisarka antysemitką nie była (wstrząsnęło nią spotkanie z nazistą mówiącym o potrzebie eksterminacji Żydów), a w swoich książkach odzwierciedlała sposób myślenia przeciętnego Anglika ze swojej sfery, w dużej mierze ksenofoba. Ona sama, z czego zresztą zdawała sobie sprawę, nie była wolna od uprzedzeń wobec cudzoziemców i, przy całej swojej inteligencji i otwartości, pozostawała typową Brytyjką.
I potrafiła z tego kpić, czego dowodem przypominająca ją narratorka „Morderstwa w Mezopotamii”, siostra Leatheran, dla której spotkanie z Poirotem jest okazją do weryfikowania angielskich stereotypów na temat cudzoziemców. Ta wyspiarska perspektywa dała o sobie znać – w negatywnym znaczeniu – w przypadku powieści szpiegowskich, zwłaszcza powojennych, dosyć naiwnych, bo o tym, co dzieje się za żelazną kurtyną, wiele nie wiedziała (z podróży przez ZSRR w latach 30. wyniosła przekonanie, że Rosjanie uwielbiają stać w kolejkach), stąd jeden z nielicznych polskich bohaterów („Podróż w nieznane”) nazywa się Borys Andrzej Glydr.
Znacznie ciekawsze są ówczesne powieści „angielskie”, w których odbijają się zachodzące na Wyspach zmiany i powojenne problemy, jak trudne powroty zdemobilizowanych młodych ludzi czy reglamentacja żywności i będący jej efektem rozkwit czarnego rynku. Leitmotivem są znacznie podwyższone podatki – zmora pisarki, bo nie dość, że oddawała angielskiemu fiskusowi większą część dochodów, to wskutek absurdów podwójnego opodatkowania, musiała je płacić od jeszcze nieotrzymanych amerykańskich honorariów (nie zgadzała się na przeniesienie do rajów podatkowych). Z kolei pojawiająca się w „Paddington 4.5” (1957) postać Lucy Eyelesbarrow – która po ukończeniu z wyróżnieniem Oksfordu, zamiast robić niskopłatną karierę naukową, zostaje dobrze wynagradzaną zawodową służącą – to znak problemów ze znalezieniem profesjonalnej służby. Jej świat z typową dla siebie hierarchią i rytuałami, fascynował małą Agathę, a po roku 1945 właściwie przestał istnieć. Zmieniała się obyczajowość, moda – i nie wszystkie te zmiany starzejącej się pisarce przypadały do gustu: jej bohaterowie widząc hippiskę mają ochotę wrzucić ją do wanny i porządnie umyć, a nazwa Beatlesi w ich ustach brzmi niemal jak inwektywa.
„Skoro nie możesz prowadzić pociągu, zostań smarowaczem kół” – brzmiało motto Christie, podkreślające status autorki powieści kryminalnych jako pisarki przez małe p. Pisała dużo i ilość nie zawsze szła w parze z jakością. Gdyby pisała mniej, mogłaby zostać maszynistką, czego dowodem napisana pod pseudonimem Mary Westmacott „Samotna” czy „Lalka krawcowej”, opowiadanie z dreszczykiem, przywodzące na myśl „Czarnego kota” Poego. A przede wszystkim dwie jej osobiste książki: znakomita „Autobiografia” – napisana po to, by „innym usunąć grunt spod nóg” i „Opowiedzcie, jak tam żyjecie” (1944) – dowcipny zapis kilku sezonów wykopaliskowych w Syrii i Iraku lat 30. Obie potwierdzają literacki potencjał „smarowaczki kół”, jej poczucie humoru i dystans do siebie, a także niezwykły talent do prowokowania absurdalnych i zabawnych zdarzeń. Oto Agatha z Maksem opuszczają Bejrut statkiem, patrząc na piękne wybrzeże i przesłonięte mgiełką góry Libanu. Obok przepływa statek towarowy, żuraw upuszcza ładunek, skrzynia się rozpada i powierzchnia morza pokrywa się deskami sedesowymi. Kto, jak kto, ale Królowa Zbrodni wiedziała, że kicz bywa zabójczy.