Janusz Majewski ze słonecznej strony ulicy

11 minut czytania

/ Film

Janusz Majewski ze słonecznej strony ulicy

Katarzyna Wajda

Srebrne Lwy w Gdyni dla „Excentryków” Janusza Majewskiego, choć zasłużone, traktuję też trochę jako nagrodę zadośćuczynienia, choćby za pominięte przed laty „Zaklęte rewiry”

Jeszcze 3 minuty czytania

„Przez chwilę wydawało mi się, że jestem człowiekiem” – wyznaje w „Docencie H.” (1964) robot Traumer (Andrzej Rausz) i dodaje, że to poczucie przyszło wraz ze słuchaniem sonat Bacha. „Moją ojczyzną jest muzyka” – deklaruje w filmie „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy” puzonista Fabian (Maciej Stuhr), który grając jazz w Polsce lat 50., czuje się wolnym człowiekiem. Reżyser obu tych obrazów, Janusz Majewski, z perspektywy dzielącego je półwiecza wie, że bycie obywatelem kultury pozwala zachować człowieczeństwo, bo „żaden totalitaryzm nie zabije piękna muzyki, nie pokona sztuki”.

„Excentrycy…” są summą dotychczasowej twórczości reżysera, jego – budowanego przez ponad 50 lat – filmowego świata. Adaptacja powieści Włodzimierza Kowalewskiego to Majewski w pigułce. Jest tu bowiem – jakże stylowy – powrót do przeszłości za pomocą mniej znanej literatury, w gustownym, dobrze skrojonym kostiumie gatunkowym i w znakomitym aktorskim towarzystwie. Ta nostalgiczna podróż do czasów, gdzie jazz nie tylko był, ale i odgrywał istotną, kontrkulturową rolę, niesie uniwersalne przesłanie o wolności, jaką daje – niezależnie od politycznych ograniczeń – sztuka. Byłoby ono banalne, gdyby nie stało za nim doświadczenie niemal 85-letniego reżysera, realizującego swoje najlepsze filmy w PRL-u.

Janusz Majewski

Reżyser i scenarzysta. Jeden z najbardziej wszechstronnych polskich filmowców, świetny stylista. Absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi. W latach 1983–1990 przez dwie kadencje był prezesem Zarządu Głównego Stowarzyszenia Filmowców Polskich, od roku 2006 jest Honorowym Prezesem Stowarzyszenia. W latach 1987–1991 był członkiem Komitetu Kinematografii. W latach 1969–1991 wykładał w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej w Łodzi. Autor takich filmów jak: „Zaklęte rewiry”, „Lokis”, „C.K. Dezerterzy”, „Sprawa Gorgonowej”.

Nastolatek, którego historia wyrzuciła z lwowskiej małej ojczyzny i któremu ideologia narzuciła obce kulturowo wzorce, obserwując na krakowskiej ulicy ekipę Polskiej Kroniki Filmowej, dostrzegł, że filmowcy stoją po jej słonecznej stronie. Bo kino to nisza, w której można się ukryć. W dorosłym życiu, jako artysta, będzie starał się jej konsekwentnie trzymać, uciekając przed brzydotą i polityką oraz godząc się w konsekwencji na status outsidera.

Tak, Majewski to filmowy outsider. Rocznikowo najbliższy jest tzw. „trzeciemu kinu”, ale artystycznie nic go z jego przedstawicielami nie łączy. Opuścił Filmówkę, będąc – podobnie jak inni „genialni” absolwenci szkoły w Łodzi: Roman Polański czy Witold Leszczyński – autorem głośnych etiud studenckich: „Ronda” (1958) i „Mostu” (1960). Wyznaczyły one kierunek jego dalszych poszukiwań. Majewski oddawał się im od początku na własną rękę, bo – wbrew praktyce większości absolwentów – odrzucał propozycje asystentury. Chciał uczyć się zawodu, robiąc krótkie formy filmowe. Wśród nich znalazły się zarówno „Opus jazz ”(1962), zapis próby kwintetu Andrzeja Kurylewicza, jak impresyjna „Róża” (1962), podróż, via kirkuty, do nieistniejącego już żydowskiego świata. I najgłośniejszy: „Album Fleischera” (1962), historia II wojny światowej opowiedziana fotografiami zrobionymi przez tytułowego bohatera, oficera Wehrmachtu. 


Majewski to jeden z pierwszych reżyserów, którzy mocniej związali się z – ciągle początkującą – telewizją. Współtworzył m.in. Teatr Sensacji „Kobra”, i to nie tylko od strony kamery, ale również piórem. Dwukrotnie przezeń inscenizowana sztuka „Upiór w kuchni”, napisana pod pseudonimem Patrick G. Clarke, to już klasyka programu. Twórczość telewizyjna Majewskiego zapowiadała jego kinową ucieczkę w gatunki, która jednocześnie wyznaczała nowe trendy. Reżyser zainicjował „serię fantastycznonaukową” wspomnianym „Docentem H.” i „Pierwszym pawilonem”. Oba filmy, z oryginalnym scenariuszem, pod gatunkowym kostiumem, przemycały – choć nieco naiwny – antytotalitarny przekaz.

Przede wszystkim jednak uciekał w literaturę. Jako adaptator dokonywał konsekwentnie niekoniunkturalnych wyborów, sięgając po utwory zapomniane czy wręcz nieznane. Czynił to z doskonałymi efektami, czego dowodem są oparte na XIX-wiecznej klasyce „filmy z dreszczykiem”, m.in. „Awatar, czyli zamiana dusz ”(1965) czy „Wenus z Ille” (1967). A przede wszystkim „Ja gorę ”(1967), który stanowi część znakomitego cyklu „Opowieści niezwykłych” oraz przykład na to, jak w rękach zdolnego adaptatora, przy pomocy równie utalentowanych aktorów (Jerzy Wasowski jako biskup!), literacka ramotka (szlachecka gawęda Rzewuskiego) zmienia się w telewizyjne cacko.


I choć pozostał wierny literaturze, zadebiutował na dużym ekranie fabułą według własnego scenariusza: jego „Sublokator ”(1966), wyrafinowana czarna komedia, był wówczas zjawiskiem osobnym. Doświadczony debiutant pokazał się w niej jako wielbiciel kina Wildera i anglosaskiego humoru. Udowodnił, że potrafi bawić się formą, ma zmysł pastiszu i rękę do aktorów. Trafna obsada stała się znakiem rozpoznawczym jego kina: Majewski wielokrotnie pozwalał aktorom wykazać się, przełamać emploi, zwłaszcza mistrzom drugiego planu, np. Włodzimierzowi Boruńskiemu, który w jego „Mrzonce ”(1985), adaptacji groteski Słonimskiego o powtórnym przyjściu Chrystusa, zagrał jedyną główną rolę w karierze. 

Sam czarno-biały „Sublokator” przez lata się nie zestarzał, może dlatego, że od początku pomyślany był jako film – w dobrym tego słowa znaczeniu – staroświecki, trochę kino vintage. Majewski (mam nadzieję, że nikogo to porównanie nie obrazi) mógłby chyba za Viscontim powtórzyć, że (jako artysta) zawsze był stary, tyle że autor „Lamparta” (jako artysta przynajmniej) nie miał poczucia humoru, którego polskiemu reżyserowi nie brakuje.

Formalnie przemyślany (zdjęcia – nie po raz pierwszy, nie ostatni – Kurta Webera) „Sublokator” był jego manifestem. Główny bohater, trzydziestoparoletni naukowiec (Jan Machulski), próbujący – bez skutku – porozumieć się z przedstawicielkami trzech różnych generacji, reprezentuje pokolenie reżysera, który po błyskotliwym debiucie postanowił uprawiać twórczy płodozmian. Zazwyczaj ze znakomitym efektem, bo „Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię ”(1969), paradokumentalna, wyrafinowana formalnie adaptacja apokryficznej powieści Krzysztofa Kąkolewskiego, to dziś klasyka rodzimego kryminału, a „Lokis ”(1970) według opowieści Prospera Mériméego – horroru.

Majewski szybko odnalazł swoją epokę: pierwsze dekady XX wieku, zwłaszcza międzywojnie. Wracał do niej dzięki kolejnym adaptacjom „książek zapomnianych”: melodramatycznej „Zazdrości i medycynie” (1973) według Michała Choromańskiego i „Zaklętym rewirom” (1975) według Henryka Worcella. W ten nurt wpisuje się też zrealizowana na podstawie oryginalnego scenariusza (którego współautorem był Bolesław Michałek) „Sprawa Gorgonowej ” (1977), dramat sądowy rekonstruujący jeden z najgłośniejszych procesów II RP. We wszystkich tych filmach Majewski nie tylko potwierdzał swój artystyczny status mistrza gatunkowej stylizacji, ale też – przywołując jego własne porównanie – producenta… cukierków z trucizną. Każdy z nich to bowiem nie tylko respektująca konwencje gatunku ciekawa historia, podróż do rekonstruowanego innego świata. „Zbrodniarz…” ze swoją niebanalną intrygą i jednym z najciekawszych ekranowych milicjantów, kapitanem Siwym (Zygmunt Hübner dał mu naprawdę ludzką twarz), jest też opowieścią o samotności, ciężarze odpowiedzialności i cenie, jaką płaci się za dążenie do prawdy. Ten ostatni wątek przewija się również w „Sprawie Gorgonowej”, której scenarzyści oparli się detektywistycznej pokusie i nie rozwiązali zagadki śmierci Lusi Zarembianki, w zamian rekonstruując atmosferę towarzyszącą sprawie i podkreślając – co, mimo historycznego kostiumu, w latach 70. miało swój wydźwięk – prawo każdego obywatela do uczciwego procesu. W „Lokisie” pojawia się natomiast dylemat racjonalisty, który styka się z czymś, czego nie potrafi wytłumaczyć racjonalnie. „Zaklęte rewiry” zaś – ulubiony, obok „Lekcji martwego języka” (1979), film reżysera i jeden z jego największych międzynarodowych sukcesów – to opowieść inicjacyjna, rzecz o dojrzewaniu i kształtowaniu tożsamości. 

Niektóre z jego podróży do przeszłości nie trafiły w swój czas. Tak się stało z „Lekcją martwego języka” – wyrafinowaną adaptacją powieści Andrzeja Kuśniewicza, której bohater, umierający na gruźlicę C.K. porucznik Kiekieritz (Olgierd Łukaszewicz), próbuje w chaosie I wojny światowej szukać sensu poprzez ratowanie dzieł sztuki. Choć pewnie bliski reżyserowi, ówczesnym widzom, identyfikującym się raczej z protagonistami kina moralnego niepokoju, wydał się zbyt odległy. Jednak niektóre filmy trafiały – trochę ku zaskoczeniu samego twórcy – idealnie. To kazus „C.K. Dezerterów ”(1985) – adaptacji szwejkowskiej powieści Kazimierza Sejdy, która tuż po stanie wojennym zadziałała terapeutycznie: poprawiała nie tylko humory widzom, ale i – jako jeden z największych sukcesów frekwencyjnych dekady – bilans polskich kin.

„Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy” „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”

W swój czas trafiają też, jak sądzę, „Excentrycy… ”. Srebrne Lwy w Gdyni, choć zasłużone, traktuję również jako nagrodę zadośćuczynienia, choćby za pominięte przed laty „Zaklęte…”. Tym, którzy uważają, że to film staroświecki, przytaknę, dodając, że dobrego filmowego rzemiosła zawsze nam brakowało, a dobrego jazzu nigdy za wiele. Zapowiedzią czy przedsmakiem „Excentryków…” była „Mała matura 1947” (2010), pierwszy tak otwarcie autobiograficzny film Majewskiego (oryginalny scenariusz rozwinął się potem w książkę), powracającego nim – w swoim eleganckim stylu i w towarzystwie ulubionych aktorów – do czasów wczesnej, krakowskiej młodości. Sięgnięcie po rozgrywającą się dekadę później powieść Kowalewskiego wydaje się logicznym – i zresztą zapowiadanym przez reżysera – pożegnaniem z kinem, pożegnaniem przez powrót do momentu, w którym ta przygoda się na dobre zaczęła. I pożegnaniem godnym starego mistrza, który ostatnio napisał kryminał osadzony we Lwowie i Warszawie w 1942 roku. I już myśli o scenariuszu.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.