Daleko od Baker Street:  „Sherlock Holmes”

Daleko od Baker Street:
„Sherlock Holmes”

Katarzyna Wajda

„Sherlock Holmes” Ritchiego to lepsze technicznie, trochę dojrzalsze i poważniejsze Kino Nowej Przygody, połączenie Harry’ego Pottera i Dana Browna, kina akcji i komedii, z echem milenijnych lęków w tle

Jeszcze 2 minuty czytania

Potrafi rozróżnić 75 rodzajów perfum i określić wiek starych dokumentów – z dokładnością do 10 lat. Gra na skrzypcach, dobrze boksuje, a znajomość japońskich zapasów nieraz uratowała mu życie. Dzięki grudce ziemi na bucie wie, gdzie jego właściciel bywał ostatnio, ale nie ma pojęcia, że Ziemia obraca się wokół Słońca. I ta wiedza nie jest mu do niczego potrzebna, bo bez niej trafnie dedukuje, wnikliwie obserwuje i – prawie zawsze – wyciąga właściwe wnioski. Jest pierwszym – i w opinii wyznawców jedynym – prawdziwym detektywem. Nazywa się Sherlock Holmes. I po dłuższej przerwie wraca na duży ekran w filmie Guya Ritchiego, by uratować Londyn, Amerykę i cały świat przed niecnym Lordem Blackwoodem. Powrót spektakularny, ale czy udany?

Z punktu widzenia holmesowskich ortodoksów z pewnością nie, ba – mogą nawet pojawić się oskarżenia o herezję, bo historia filmowego Sherlocka Holmesa, próbującego udaremnić spisek ulokowanego w kręgach władzy tajemnego stowarzyszenia, z prozą sir Arthura Conan Doyle’a niewiele ma wspólnego. Co, skądinąd, dla Ritchiego stanowi znakomite alibi: „Sherlock Holmes” nie jest bowiem adaptacją żadnej z powieści ani opowiadań Doyle’a, wykorzystuje tylko wymyślone przez niego postaci. Mamy zatem – obok znanych również u nas „Prywatnego życia Sherlocka Holmesa” (1970) Billy’ego Wildera, „Obsesji Sherlocka Holmesa” (1976) Herberta Rossa, „Morderstwa na zlecenie” (1979) Boba Clarka czy „Po nitce do kłębka” (1988) Thoma Eberhardta – kolejny filmowy apokryf o wielkim detektywie. Nie pierwszy, zapewne nie ostatni i – co trzeba podkreślić – z pewnością nie najgorszy.

„Sherlock Holmes”, reż. Guy Ritchie.
USA 2009, w kinach od 15 stycznia 2010
Zanim więc wysuniemy wobec niego szereg zarzutów, warto – bo stanowi to okoliczność łagodzącą – pamiętać, że i wcześniej kino traktowało słynnego bohatera w sposób dosyć instrumentalny, by wspomnieć choćby pierwszy holmesowski filmik „Sherlock Holmes Buffled” (1900), gdzie znane nazwisko zostało przywołane po to, by zademonstrować nie tyle dedukcyjny kunszt detektywa, co ówczesne możliwości medium, czyli zniknięcie złodzieja à la Méliès. Wczesne kino miało też dosyć swobodne podejście do praw autorskich, stąd w tych pierwszych filmach Holmes walczył nie tylko ze swoim odwiecznym wrogiem profesorem Moriartym, ale też ze słynnymi złodziejami-dżentelmenami – Arsenem Lupinem i Rafflesem, nie mówiąc o różnych kobiecych czy dziecięcych wcieleniach Sherlocka. Potem ścigał Kubę Rozpruwacza, demaskował nazistowskich szpiegów, dlaczego więc nie miałby się zmierzyć z Lordem Blackwoodem, czarnym – nomen omen – charakterem, przypominającym innego znanego czarnoksiężnika, Lorda Voldemorta? Skojarzenie może na pozór odległe, zdaje się jednak trafne, bo pierwszy kinowy Sherlock Holmes XXI wieku wywodzi się nie tyle ze świata Conan Doyle’a, co ze współczesnej popkultury. Film Ritchiego to lepsze technicznie, trochę dojrzalsze i bardziej poważne Kino Nowej Przygody, połączenie Harry’ego Pottera i Dana Browna, kina akcji i komedii, z echem milenijnych lęków w tle.

Im bardziej nabożny stosunek widza do prozy Conan Doyle’a – tym większa zapewne irytacja podczas oglądania filmu, choć – co może stanowić jakiś rodzaj przyjemności – wytrawni czytelnicy bez trudu odnajdą poszlaki wskazujące na to, że jego twórcy jednak ją czytali. Pojawia się bowiem wzmianka o skłonności Watsona do hazardu, zostaje również wyjaśniona zagadka szczeniaka buldoga, który pojawił się w „Studium w szkarłacie”, pierwszym utworze o Holmesie, a potem słuch o nim zaginął: na ekranie jest dorosły, wabi się Gladstone i służy detektywowi głównie jako królik doświadczalny. Wtajemniczeni odszyfrują też, że detektyw zwraca się do Ireny Adler per „kobieto”, bo dla niego ona zawsze była kobietą, t ą
k o b i e t ą. I rozpoznają holmesowskie cytaty, chociażby ten, że zbrodnia jest pospolita, a logika – rzadka. Charakterystyczne dla świata Conan Doyle’a i klasycznej powieści kryminalnej jest też połączenie aury niesamowitości ze zwycięstwem racjonalizmu.

Z ekranu nie pada za to najsłynniejsza, najczęściej trawestowana – i nigdy niewypowiedziana przez literackiego Holmesa – kwestia: „Elementary, My Dear Watson”. Nie pada, bo inna jest relacja między słynną parą, która ze swoimi pierwowzorami dzieli właściwie tylko adres Baker Street 221 B. I nie chodzi o to, że grający Sherlocka Holmesa Robert Downey jr. fizycznie nie przypomina postaci ze słynnych ilustracji Sidneya Pageta, nie nosi charakterystycznego płaszcza i czapki, a także (by nie stracić młodszej widowni?) nie jest uzależniony od kokainy (za to ma chyba kłopot z alkoholem). Twórcy filmu dosyć dosłownie potraktowali słowa Watsona o jego przyjacielu jako człowieku czynu, czyniąc z niego niemalże bohatera kina akcji, który skacze z dużych wysokości, walczy i strzela (nadspodziewanie często – w opowiadaniach to Watsonowi kazał zabierać ze sobą broń, bardziej by go dowartościować, niż ze względu na faktyczne niebezpieczeństwo). Legendarne bałaganiarstwo Holmesa (tytoń w perskim pantoflu, chemikalia w maselniczce, papiery wszędzie, etc.) tu urasta do rozmiarów monstrualnych, podkreślając nie tyle ekscentryczność, co niechlujstwo bohatera, oderwanego od normalnego życia. Umiejętności analityczne detektywa podziwiamy nie wtedy, gdy rozwiązuje zagadkę, ale kiedy planuje ruchy mające skutecznie zneutralizować przeciwnika na ringu – i nie jest to szlachetny boks, ale jakaś forma wolnej (choć zapewne nielegalnej) amerykanki. A kiedy wyjaśnia tajemnicę spisku, bardziej niż detektywa przypomina sztukmistrza, wyciągającego kolejne króliki z kapelusza – nic tu nie jest elementarne ani banalnie proste.

Role Downeya i Lawa są zdecydowanie największymi atutami filmu Richiego. Fabuła w gruncie rzeczy jest dosyć dziecinna, sceny akcji – mimo swojego rozmachu – bywają nużące, bo ile razy można oglądać superbohaterów, którzy podczas wymiany ciosów czy strzałów mają jeszcze czas na wymianę dowcipnych kwestii z przyjacielem. Ale akurat na każdy dialog tej pary się czeka. Tu nie ma bowiem poczciwego Watsona zachwycającego się geniuszem przyjaciela i tworzącego jego legendę, ani Holmesa pomniejszającego własne zasługi i z pobłażaniem traktującego swojego towarzysza. Lekarz jest inteligentny, a jego wyrozumiałość wobec uciążliwego współlokatora ma granice. Obaj, obdarzeni poczuciem humoru i ciętym językiem, nie szczędzą sobie złośliwości, ale tak naprawdę nie mogą bez siebie żyć, zupełnie jak – co słusznie zauważył jeden z amerykańskich krytyków – bohaterowie klasycznych komedii romantycznych, granych np. przez Katherine Hepburn i Spencera Tracy. Być może zwolennicy teorii o homoerotycznym charakterze związku Holmesa i Watsona odczytają ten film jako jej potwierdzenie, dla mnie „Sherlock Holmes” jest jednym z najlepszych filmów kumpelskich, historią szorstkiej męskiej przyjaźni, której kobieta zagraża tylko pozornie – w końcu literacki doktor nawet po ślubie więcej czasu spędzał z przyjacielem niż z ukochaną żoną.

Tej chemii nie ma w relacji Watsona z narzeczoną Mary czy Holmesa i Ireny, choć pojawienie się kobiecych bohaterek było konieczne. Literacki detektyw, jak wiadomo, kobietom nie ufał i właściwie stykał się z nimi wyłącznie na gruncie zawodowym. Apokryficzne opowieści o Holmesie musiały zatem wypełnić tę lukę, stąd chociażby w znanej i wielokrotnie ekranizowanej sztuce Williama Gillette’a bohater zakochuje się i z pozytywnym efektem oświadcza niejakiej Alice Faulkner. Pojawiająca się na ekranie Irena Adler ze swoim literackim pierwowzorem (opowiadanie „Skandal w Czechach”) niewiele ma wspólnego poza nazwiskiem i faktem, że jako jedyna przedstawicielka swojej płci zdołała Sherlocka pokonać – za to zdaje się przypominać filmową femme fatale, używającą swego seksapilu jako broni, czy też, zwłaszcza w finale, jedną z dziewczyn Bonda. I tym samym utwierdza bohatera w przekonaniu, że rzeczywiście kobietom nie można ufać, nawet – a może zwłaszcza – tym, z którymi się sypia.

Fenomen literackiego Sherlocka Holmesa polegał nie tylko na tym, że wiktoriańscy czytelnicy uwierzyli w jego istnienie, ale że był lekarstwem na ich lęki, stąd też bezprecedensowa reakcja na jego śmierć i presja, pod którą ugiął się pisarz, wskrzeszając swojego bohatera. Do tej koncepcji detektywa jako współczesnego rycerza bezinteresownie walczącego ze złem podczas II wojny światowej nawiązali twórcy serii Universalu z Basilem Rathbonem jako Holmesem, który – dzięki swoim umiejętnościom – broni Anglii przed nazistami. Uwspółcześniony, cytujący Churchilla i wygłaszający patriotyczne deklaracje detektyw niebawem zrezygnował z roli propagandzisty, wracając do dawnych zajęć, a jego kolejne przygody znowu stały się eskapistyczną rozrywką. I podobnie jest z najnowszym „Sherlockiem Holmesem”, który przede wszystkim bawi i nieco przestrasza, a pod historycznym kostiumem zdaje się przemycać współczesne lęki, obawy ludzi początku XXI wieku przed zagrożeniami, jakie niesie ze sobą rozwój nowoczesnych technologii.

Czy jednak ten Sherlock Holmes – niekanoniczny, daleki od moralizowania, obdarzony mnóstwem wad, ale może przez to bardziej ludzki – potrafi skutecznie je rozwiać czy uśmierzyć? Nie wiem, czy taka w ogóle jest jego rola, ale pewnie jest to Holmes na miarę naszych możliwości – oczekiwań i przyzwyczajeń masowej widowni oraz potencjału twórców. Wraz z nim odchodzimy dosyć daleko od Baker Street, ale, z drugiej strony, czy powrót tam jest możliwy? Czy ktokolwiek potrafi na bazie prozy Conan Doyle’a, przez lata eksploatowanej, zwłaszcza w telewizji – stworzyć wierny jej, a zarazem wybitny kinowy film? Ritchiemu się to nie udało, bo i nie takie były jego intencje. Zrobił sprawnie zrealizowane (świetne zdjęcia Philipa Rousselota) widowiskowe kino, które, sądząc po reakcjach w sali kinowej, podoba się – tylko tyle i aż tyle. I zapewne sprawił, że dla współczesnej widowni Sherlock Holmes będzie miał twarz nie Basila Ratbone’a, Petera Cushinga, Christophera Plummera czy Jeremy’ego Bretta, ale Roberta Downeya jr., który ma tu kilka naprawdę dobrych aktorsko momentów. A będzie ich więcej, bo skoro w finale pojawiło się nazwisko prof. Moriarty’ego, to musi on wyjść z cienia – już wkrótce, w zapowiedzianym na przyszły rok sequelu. A holmesowskich ortodoksów pocieszę, że na Baker Street 221 B bez zmian.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.