Łazarzu, wstań!
kadr z teledysku „Lazarus”

7 minut czytania

/ Muzyka

Łazarzu, wstań!

Kazimierz Rajnerowicz

Kariera Davida Bowiego, zwłaszcza w kontekście ostatnich lat, doskonale ilustruje znaną mądrość: czasami, by posunąć się do przodu, trzeba wykonać krok wstecz

Jeszcze 2 minuty czytania

Ostatnio w świecie kina modne są określenia soft remakesoft reboot – ich przykładami są chociażby „Jurassic World” oraz „Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy”. Zabieg, w gruncie rzeczy balansujący na granicy autoplagiatu, polega na tym, że nowa część serii jest bardzo luźną adaptacją najlepszej ze starych części.

Z ostatnimi płytami Bowiego jest bardzo podobnie. Wydany w 2013 roku album „The Next Day” to swoisty soft remake płyty „Heroes” z drugiej połowy lat 70., co zresztą jest zasugerowane już samą okładką. Jeśli poprzednio mieliśmy do czynienia z podróżą do etapu „trylogii berlińskiej”, uznawanej za jeden ze złotych okresów w twórczości artysty, to trafiająca właśnie do sklepów płyta „Blackstar” sięga jeszcze dalej, do „Diamond Dogs” oraz „The Rise and Fall of Ziggy Stardust”, i jest rodzajem rozliczenia się z własną przeszłością.

Nowemu albumowi – podobnie jak miało to miejsce za starych, dobrych czasów, gdy Bowie do każdej płyty wymyślał sobie inną osobowość sceniczną – towarzyszy cały spektakl medialny. Najpierw pojawił się dziesięciominutowy teledysk do utworu tytułowego, podzielonego na części jak „Station to Station”. Bowie powraca jednak nie jako Thin White Duke („I'm not a whitestar/ I'm a blackstar”), lecz w roli kosmicznego mesjasza, tym razem głoszącego ewangelię Czarnej Gwiazdy. Widzimy szkielet astronauty udekorowany szlachetnymi kamieniami, co jednoznacznie komunikuje nam, że glam rock umarł. Zamiast tego otrzymujemy transową ścieżkę dźwiękową religijnych rytuałów nieznanej, kosmicznej cywilizacji, która brzmi jak krautrock wymieszany z eksperymentalnym jazzem!

 

Poza wokalem (Bowie ma już 69 lat, przeszedł poważne kryzysy związane z niedyspozycją głosową i nie koncertuje) dwa elementy, które w największym stopniu budują charakter tego albumu, to instrumenty dęte i perkusja. Utwory na płycie w dużym stopniu opierają się na zapętlonych, nawarstwiających się kilkusekundowych motywach, dookoła których tańczą na dziko saksofon i perkusja. Mamy kontrasty i przejścia od jazgotu w stylu Zorna po długie, powolne, niskie nuty, które malują przestrzenne, soniczne krajobrazy. Elektroniczna perkusja w „I Can't Give Everything Away” przywodzi na myśl „Sound and Vision” i tworzy atmosferę retro dancingu na Marsie. Wizjonerstwo „Blackstar” polega na sprawnym połączeniu postapokaliptycznej rzeczywistości „Diamond Dogs” z estetyką noir z koncept albumu „Outside” („Girl Loves Me”, „Dollar Day”).

David Bowie, Blackstar, Sony 2016David Bowie, „Blackstar”,
Sony 2016
Zrozumienie nowego albumu teoretycznie wymaga dobrego zaznajomienia z całą mitologią, jaką artysta stworzył na swoich poprzednich nagraniach. W rzeczywistości muzyka jednak jest tak świeża, a oprawa wizualna (bo tak naprawdę zawsze chodziło o przedstawienie, o show, a nie tylko piosenki) tak atrakcyjna, że i bez rozumienia fascynuje swoją oniryczną dziwacznością. Cieszy przede wszystkim powrót do narracyjności i inteligentna zabawa pod tytułem „Kim jest David Bowie?”.

Jednym z ciekawych zabiegów – z braku lepszego określenia powiedzmy, że „promocyjnych” – był występ aktora Michaela C. Halla (znanego z podobno pretensjonalnego serialu „Sześć stóp pod ziemią” i zdecydowanie nieroszczącego sobie żadnych pretensji „Dextera”) w talk-show Stephena Colberta. Podczas programu wykonał on utwór „Lazarus”, przedstawiając się jako nowe wcielenie Bowiego. Początkowo może się to wydawać niewinnym żartem, jednak w przypadku muzyka, który ciągle testuje granice swojej tożsamości, takie rozszerzenie repertuaru osobowości byłoby całkiem logiczne. Skoro żyjemy w czasach, w których Arnold Schwarzenegger grany jest przez swojego komputerowego klona, to czemu aktor Michael C. Hall nie może być nowym Bowiem? Oczywiście chodzi bardziej o promocję płyty „Blackstar” i niezależnego spektaklu broadwayowskiego „Lazarus”, w którym Michael gra Davida. Myśl o zastępstwie jest jednak całkiem intrygująca.

Świat seriali łaczy się z nowym albumem Bowiego jeszcze w inny sposób. Właściwy teledysk do utworu „Lazarus” (z prawdziwym Davidem) został zrealizowany przez jednego z reżyserów „Breaking Bad”. Trzeba go zobaczyć na własne oczy, bo to właśnie tu pojawiają się kolejne elementy układanki, które pomagają zrozumieć tę płytę.

„The Next Day” było albumem doskonale imitującym brzmienie „Heroes” i stanowiło postmodernistyczną autoparodię – wydawało się dzięki temu powiewem świeżości, gdyż „Low” i „Heroes” do tej pory brzmią bardzo nowocześnie. Najnowsze dzieło „Blackstar” również nawiązuje do przeszłości, jednak posiada o wiele więcej autonomicznego potencjału. Oryginalność – jak wiemy – bierze się, paradoksalnie, ze świadomego przetwarzania tradycji. W przypadku Bowiego z tradycji przez niego samego stworzonej, a teraz ponownie pchniętej do przodu. Po średnio udanych dwóch dekadach, podczas których Bowie zaczął popadać w muzyczny banał i piździmpalstwo, udało mu się „zrebootować” własną karierę w znakomitym stylu.

Komentarz

Kazimierz Rajnerowicz

Kazimierz Rajnerowicz

 

Granica między sztuką a śmiercią

Ton powyższej recenzji z pewnością może być nieco rażący w kontekście zaistniałych okoliczności. David Bowie zmarł zaledwie dwa dni po premierze płyty „Blackstar” i swoich 69. urodzinach. Jest to jednak najlepszy dowód na to, że śmierć tego artysty była dla nas wszystkich wydarzeniem zupełnie niespodziewanym. Bowie nie był przecież zwykłym „śmiertelnikiem”. Wszystkie jego kreacje („łącznie z Iggy Popem” – jakby powiedzieli złośliwcy) są przecież nieśmiertelne.

Jak ktoś słusznie zwrócił uwagę, nawet „słabsze” momenty jego muzycznej drogi wciąż są na poziomie nieosiągalnym dla zwykłych wykonawców. Była to jedna z najbardziej ikonicznych figur muzyki pop. Warto jednak pamiętać, że polscy słuchacze nigdy nie odrobili lekcji z Bowiego. Artysta nie zagrał w Polsce ani jednego koncertu, a gdy już takowy miał się odbyć w Gdańsku, to liczba sprzedanych biletów okazała się… trzycyfrowa. To przykre, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę fakt, że Bowie na płycie „Low” z 1977 roku (ocenianej przez krytyków całego świata jako jeden z najlepszych albumów w historii muzyki pop) umieścił przepiękny utwór „Warszawa”, inspirowany nagraniami zespołu „Śląsk”. To właśnie od tej piosenki, a nie od miasta, wziął nazwę zespół Warsaw (znany później jako Joy Division).

Śmierć artysty z pewnością drastycznie zmienia wydźwięk ostatniej płyty, a teledysk do utworu „Lazarus” wywołuje na plecach jeszcze większe ciarki. Bowie już wcześniej, choćby podczas quasi-schizofrenicznych zmagań ze swoim alter ego Ziggym Stardustem, dał się poznać jako twórca, dla którego zacierają się granice między życiem a sztuką. Okazało się, że teraz udało mu się zlikwidować także granice między sztuką a śmiercią, czyniąc ze swoich ostatnich dni niezwykły spektakl i odchodząc w iście królewskim stylu. Nie ulega wątpliwości, że mamy do czynienia z końcem pewnej epoki. Artystów tej klasy już po prostu nie będzie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.