Po słynnych ekscesach księdza Piotra „Wiedz-że-coś-się-dzieje” Natanka, który przestrzegał wiernych przed Harrym Potterem i Pokemonami, pojawia się godny następca. Ksiądz Sławomir Kostrzewa, poniekąd za sprawą szumu medialnego wywołanego premierą filmu „LEGO: Przygoda”, na przełomie marca i kwietnia zdobywa zainteresowanie prasy i telewizji swoimi teoriami na temat szkodliwego wpływu zabawek na dzieci. Producenci zabawek, rzekomo wspierani przez lobby satanistyczne, sekty i masonerię, próbują osłabić wolę dziecka oraz jego umiejętność odróżniania dobra od zła, między innymi poprzez wprowadzanie nowych serii klocków Lego (np. Monster Fighters), w których pojawiają się ludziki rodem z horrorów. Fascynacja światem mroku ma być w opinii księdza pierwszym z etapów drogi do powszechnej demoralizacji, satanizmu i szeroko pojętego „postmodernizmu”. Pozornie niewinne zabawki w ostatecznym rozrachunku stają się więc narzędziem zniewolenia w rękach szatana, jego wyznawców oraz wszelkiej maści ludzi złej woli. Co ciekawe, księdzu udało się zdobyć międzynarodową sławę, bowiem temat demonicznych klocków podchwyciły anglojęzyczne media. Najpierw o sprawie pisały brukowce, później także poważniejsza prasa, korzystająca z okołoprimaaprilisowej atmosfery. Dla nas z kolei jest to idealna okazja do przyjrzenia się kontrowersyjnej stronie zabawek, które nie są wcale tak niewinne, jak by się mogło wydawać. I nie powinny! Zabawki i zabawa od zawsze służyły przecież do eksploracji i transgresji, a nie tylko do bezmyślnej rozrywki.
Pęknięcie mydlanej bańki
Do popularnych XVII-wiecznych zabaw należało puszczanie baniek mydlanych oraz latawców. Nie były to zajęcia typowo dziecięce, gdyż dzieci zasadniczo nie istniały i dopiero w drugiej połowie wieku niejaki Jean-Jacques Rousseau zauważył, że pęta się to to i trzeba coś z tym zrobić. Bańki i latawce były więc zajęciami w najlepszym razie familijnymi, którym oddawali się ludzie dysponujący coraz większą ilością wolnego czasu. W ogóle bańki mydlane to czysta dekadencja i ennui, co doskonale widać na załączonym obrazku. Alternatywa dla papierosa.
Jean Chardin, „Bańki mydlane” (1730)
Jeśli chodzi o witalny i energetyczny aspekt zabawy, to latawce wydają się wygrywać z kontemplacyjną naturą baniek mydlanych. Słów „witalny” i „energetyczny”, choć brzmi to może nieco nieporadnie, użyłem celowo. To właśnie latawiec został użyty przez Benjamina Franklina do eksperymentów z elektrycznością i prób okiełznania piorunów. Kant mianował Franklina „nowym Prometeuszem”, natomiast Mary Shelley, zainspirowana jego badaniami, napisała gotycką powieść „Frankenstein” (której pełny tytuł brzmi zresztą „Frankenstein, or The Modern Prometheus”). Zabawy z latawcami służą więc jako źródło poznania, ale równocześnie zawierają w sobie pierwiastek obrazoburczej pychy, nawet jeśli sam akt ma służyć ludzkości.
Dopiero XIX wiek przynosi bezprecedensowe zainteresowanie dziećmi i ich światem. Pojawia się pełnoprawna literatura dziecięca, która pomaga w propagowaniu wyidealizowanego wizerunku dzieciństwa, postrzeganego jako wiek niewinności oraz specjalnych przywilejów. Nie tylko prawem, ale i obowiązkiem dzieci jest się bawić, pod warunkiem że są to zabawy moralne i kształcące. Wcześni ewolucjoniści widzieli w niektórych zabawach inscenizowanie zachowań naszych zwierzęcych przodków oraz adresowanie tych instynktów, które „ludziom właściwym” nie przystoją. Zabawa miała być wentylem bezpieczeństwa, który pomaga dziecku dać upust najbardziej pierwotnym i atawistycznym instynktom, jako taka była jednak czymś mocno kontrowersyjnym, ponieważ świat zabawy znajdował się zawsze poza nawiasem obowiązującego porządku społeczno-kulturalnego. Postanowiono odwrócić tę tendencję i poprzez instytucjonalizację praktyk społecznych wykorzystać zabawę do celów dydaktycznych. W drugiej połowie XIX wieku dziewczynki bawią się więc domkami dla lalek, natomiast chłopcy szkolą na przyszłych żołnierzy oraz inżynierów.
Na przełomie wieków, wykorzystując możliwości, jakie daje masowa produkcja, Frank Hornby tworzy swoje zabawkowe imperium – powstają takie archetypiczne produkty jak pierwszy zestaw konstrukcyjny Meccano, czyli wczesny ekwiwalent klocków lego (niektórzy mogą kojarzyć podróbki Meccano ze szkoły z lekcji techniki) oraz zabawkowa kolejka, która na stałe zadomawia się w popkulturze i zostaje stereotypowym obiektem marzeń każdego małego (i dużego) chłopca. Zminiaturyzowane samochodziki i domki dla lalek nie stwarzają zbyt wielkiego pola do siania kontrowersji. Dominuje trend edukacyjny, mający przygotowywać dzieci do przyszłych ról, z wyraźnie zarysowanymi podziałami płciowymi. Do czasu...
Żegnaj, laleczko
Lalki są właściwie najstarszym typem zabawek i prawdopodobnie to od nich powinniśmy byli zacząć. Pierwotnie wykonywano je z gliny, drewna, wosku, czy też kawałków sznurka. W cywilizacjach antyku dorastające dzieci, a w szczególności młode dziewczęta wychodzące za mąż, miały w zwyczaju składać swoje zabawki w świątyni jako podarunek dla bogów. Tym symbolicznym gestem sygnalizowały światu wkroczenie w dorosłość. Również lalki późniejszych epok miały być odrzucane, gdy młoda dziewczyna gotowa była do zamążpójścia i mogła mieć prawdziwe dzieci, zamiast porcelanowych.
Jak w tym kontekście wytłumaczyć fenomen lalki Barbie? Jej historia jest dosyć nietypowa. Pierwotnie zaprojektowano ją w Niemczech jako obiekt „kolekcjonerski” – podobiznę tak zwanej Bild Lilli, bohaterki pasków ukazujących się w latach 50. w „Bild Zeitung”. Komiksowa Lilli była notoryczną flirciarą, by nie użyć dosadniejszych określeń, i ulubienicą wszystkich męskich czytelników. Taką oldschoolową Jessicą Rabbit. Zabawka wiernie odzwierciedlała anatomiczną stylizację komiksowej bohaterki, co tłumaczy nieco karykaturalne kształty. Zdecydowanie nie był to produkt przeznaczony dla dzieci, nie był zresztą jako takowy reklamowany. Lalkę można było zakupić w barach i sklepach tytoniowych w dystryktach czerwonych latarni. Stała się hitem wśród dorosłych mężczyzn, zwłaszcza przysłowiowych żołnierzy i marynarzy. Do czego jej używali? No cóż... Dwa słowa: Hans Bellmer. Erotyczny, czy może raczej pornograficzny, charakter zabawki był ewidentny. No, może nie dla wszystkich — Ruth Handler z firmy Mattel natknęła się na Bild Lilli przypadkowo podczas podróży po Europie i rzekomo nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest to gadżet dla fetyszystów tudzież pieprzny prezent na wieczory kawalerskie. Postanowiła ją lekko zmodyfikować i przeszczepić na rynek amerykański, promując jako produkt dla małych dziewczynek. Amerykańscy chłopcy muszą się bawić Barbie po kryjomu.
Bild Lilli z lat 50. / fot. GeekChickLoLo, Wikimedia CommonsBarbie często krytykowana jest za promowanie nierealistycznego modelu piękna, jednak warto zwrócić uwagę, w jaki sposób ta lalka zmienia reguły dziecięcej zabawy. Barbie nie jest dzieckiem wymagającym opieki, lecz kimś w rodzaju starszej siostry. Funkcja dydaktyczna zostaje zastąpiona relacją o wiele bardziej symetryczną i złożoną – dziewczynka nie jest postawiona w roli opiekunki i matki. Poprzez interakcję z lalką i jej akcesoriami uczy się stylu życia białej klasy średniej. Są to wciąż role ograniczone i prawdopodobnie zbyt wysoki nacisk kładziony jest na aspekt wizualny, jednak zabawa lalką Barbie jest pewną formą kreatywnej ekspresji, która stanowi rozszerzenie i awans w stosunku do tradycyjnych lalek, wobec których dziewczynka stawiana jest tylko i wyłącznie w roli przyszłej matki. Co ciekawe, naukowcy, którzy nie mieli nic lepszego do roboty, odkryli, że proporcje ciała lalki Barbie (oraz wynikający z nich stosunek ilości tłuszczu do ogólnej masy ciała) uniemożliwiają prawidłowy przebieg cyklu menstruacyjnego oraz ciąży, w związku z czym kobieta o takiej sylwetce byłaby bezpłodna.
Barbie (w którejkolwiek z reinkarnacji anatomicznych, które miały miejsce w ciągu dekad) i tak wydaje się korpulentna w porównaniu do Skelity Calaveras z bijącej ostatnio rekordy popularności, oraz naturalnie krytykowanej przez księdza Kostrzewę, serii Monster High. To już nic innego jak celebracja anoreksji w czystej postaci. To skandal, żeby lalka, na którą idzie tak mało plastiku, była taka droga! Co prawda naszemu specjaliście od zagadnień okultystycznych i demonicznych bardziej przeszkadza posługiwanie się „nekroestetyką” niż cielesność, czy też raczej bezcielesność figurki. Dobrze wiedzieć, bo twórcom zabawki prawie się udało nas omamić, że chodzi o nawiązanie do Meksykańskiego Dnia Zmarłych. Księdzu Kostrzewie szczególnie zapadły w pamięć symbole czaszki w kolorowej kokardce, które pojawiają się na opakowaniach serii i mają rzekomo być znakiem identyfikacyjnym satanistów (a jakiego podgatunku są to sataniści, to już w ogóle lepiej nie mówić, ale kokardka zapewne powinna być dla nas wskazówką).
Najpiękniejsze jednak w tym wszystkim jest to, że ludzie wyrastają z lalek (przynajmniej dziewczynki) i posiadanie ich jest pewnym elementem dorastania, który prawdopodobnie w którymś momencie sam odpadnie, jednocześnie pozostawiając wszystkie unikatowe umiejętności oraz wiedzę wynikającą z doświadczenia. Zagadnieniu szczególną uwagę poświęciła profesor Agnes Nairn, która opisywała konflikt pomiędzy dziewczynkami oraz ich lalkami jako swoisty rytuał inicjacyjny, w wyniku którego „młodsza siostra” w ostatecznym rozrachunku przerasta „starszą”. W końcu lalki mają to do siebie, że nie dojrzewają.
Piekielne place zabaw
Urządzenia i rozmaite konstrukcje znajdujące się na placach zabaw trudno nazwać zabawkami w sensie ścisłym. Bardziej stosownym określeniem byłyby „narzędzia tortur”, jednak tym razem interesuje nas szerszy kontekst społeczny zinstytucjonalizowanej zabawy.
Place zabaw to wynalazek niemiecki, wynikający z obsesyjnej potrzeby kontroli rodzicielskiej. Mają one w założeniu służyć do higienicznej oraz odpowiednio zorganizowanej zabawy pod okiem opiekunów. Początki placów zabaw to również XIX wiek, a więc kluczowe mają być walory dydaktyczne oraz promowanie aktywnych form spędzania czasu wolnego. Na pewno istnieje na to jakieś długie niemieckie słowo, będące semantycznie czymś pomiędzy kinderbalem a kindersztubą. Z Niemiec idea rozniosła się po całej Europie, a później dotarła do Ameryki. Prezydent Theodore Roosevelt był wielkim orędownikiem (choć niekoniecznie entuzjastą) placów zabaw i podkreślał, że istotne jest, by dzieci nie bawiły się na ulicy, ponieważ w ich wykonaniu „dobra zabawa zwykle polega na zakłócaniu porządku”. Zapamiętajmy sobie jego słowa.
Projektanci tego typu miejsc muszą mieć stale na uwadze względy bezpieczeństwa. Paradoksalnie, im bezpieczniejsze są urządzenia na placach zabaw, tym więcej złamań, rozcięć, przekłuć, obrzęków, okaleczeń i wypadków śmiertelnych. Najlepiej tłumaczy to zjawisko fragment z książki „Wierność w stereo” (pozycja kultowa w moich kręgach ze względu na tematykę muzyczną, tym razem Nick Hornby, nie Frank, a swoją drogą interesująca zbieżność nazwisk):
Mieliśmy po dwanaście czy trzynaście lat i odkryliśmy właśnie ironię [...]. Pozwalaliśmy sobie na zabawę na zardzewiałych karuzelach, huśtawkach i pozostałym sprzęcie dla dzieci, tylko jeśli robiliśmy to w sposób świadomie ironiczny i zdystansowany. Polegało to na nonszalancji (zwykle wystarczało gwizdanie, gadanie, bawienie się niedopałkami lub zapałkami) lub flircie z niebezpieczeństwem – zaskakiwaliśmy z huśtawek, gdy znajdowały się w najwyższym możliwym położeniu i wskakiwaliśmy na maksymalnie rozpędzone karuzele [...]. Jeśli potrafiło się udowodnić, że podczas tych niewinnych, dziecięcych zabaw można skręcić sobie kark, to stawały się dopuszczalne.
Istota zagadnienia, bardzo życiowy i zarazem koronny przykład tego, do czego prowadzi preskryptywizm w świecie zabaw i zabawek. Pozorne bezpieczeństwo i ugrzecznione wersje zawsze prowokują do tego, by działać na przekór wszelkim instrukcjom obsługi. Mówiąc wprost, place zabaw służą do prowokowania względnie dopuszczalnych wypadków w kontrolowanych warunkach. Rodzice używają ich do „znęcania się” nad dziećmi, żeby się zahartowały, jednocześnie siejąc moralną panikę na temat satanistycznych zabawek i gier wideo, czyli tych przestrzeni, gdzie nie sięga ich jurysdykcja.
Nachalny protektorat rodzicielsko-opiekuńczy zawsze doprowadza do sytuacji skrajnych. Polecam wszystkim odświeżenie sobie pierwszych kilku stron memuaru Christine F. „My, dzieci z dworca Zoo”, gdzie opisany jest sposób funkcjonowania młodzieży, która nie potrafi dla siebie znaleźć miejsca w przestrzennym reżimie zaprojektowanym przez dorosłych. Znowu Niemcy. Blokowiska, tereny zielone, szkoły i place zabaw! Kontrola i relacje władzy! O tym jest ta książka. Narkotyki to wątek poboczny i nieistotny – liczy się nie forma eskapizmu, ale przyczyny, które do niego prowadzą. U mnie pod oknem też boisko kompletnie opustoszało, odkąd je odremontowano za unijne pieniądze, „udostępniono” trzymany pod kluczem sprzęt, wstawiono kraty, siatki, zamki, opiekunów w budce i postanowiono wprowadzić bardziej zorganizowany tryb jego użytkowania skoordynowany ze szkołą. Wycięto drzewa nad ławkami, na których piło się pierwszy alkohol i teraz wszystko widać jak na dłoni. Odkąd boisko i plac zabaw stały się bezpieczne, młodzież musi sobie szukać bardziej interesujących zajęć.
Opętanie?
Zabawa i zabawki służą do poznawania granic i oswajania się z nieznanymi sytuacjami. Często w sposób wywrotowy i przyprawiający tak zwane autorytety moralne o ból głowy. Urzekające opowieści ludzi pokroju księdza Kostrzewy dostarczają sporo rozrywki, ale seria lalek i klocków lego inspirowana klasycznymi postaciami, które funkcjonują w popkulturze od czasów, kiedy nie było jeszcze popkultury (wampiry, wilkołaki, zombie wszelkiej maści i żywe kościotrupy), nie ma na celu trywializacji śmierci, a jedynie przedstawienie jej w sposób, który satysfakcjonuje dziecięcą ciekawość i adekwatną do wieku fascynację makabrą. Jednocześnie nawet w tym wieku dzieci są w stanie odróżnić rzeczywistość umowną i fikcyjną, stosującą pewne konwencje, od prawdziwego świata. Ten pierwszy bywa jednak pomocny w dekodowaniu tego drugiego i tłumaczeniu go sobie w możliwy do przetrawienia sposób. Zabawa oferuje punkty odniesienia, które można zachować lub odrzucić. Im więcej, tym lepiej.
Ksiądz Kostrzewa ubolewa nad utraconą niewinnością zabawek oraz brakiem walorów edukacyjnych. Jest to dosyć zabawne w kontekście tego, że studenci i pracownicy naukowi na politechnikach całego świata przeprowadzają eksperymenty, używając zestawów Lego Mastermind. Możliwe, że wspominając o walorach edukacyjnych, ksiądz miał na myśli projekt The Brick Bible.