Piosenkarz niepokorny
fot. Man Alive!, flickr, CC BY 2.0

8 minut czytania

/ Muzyka

Piosenkarz niepokorny

Kazimierz Rajnerowicz

Próżność Morrisseya zdaje się nie mieć granic. Wydaną dwa lata temu autobiografię muzyk opublikował w serii Penguin Classics, przeznaczonej dla żelaznego kanonu literatury. Debiutancka powieść „List of the Lost” to z kolei doskonały przykład powierzchownej erudycji

Jeszcze 2 minuty czytania

W lesie. Przypadkowo spotkany siedemdziesięciopięcioletni kloszard wygłasza przemówienie na temat bezsensowności instytucji małżeństwa – pełne gier słownych i aliteracji – po czym sięga gwałtownie (a lubieżnie) w stronę krocza słuchającego go dwudziestoletniego chłopaka. W ułamku sekundy, powalony pięścią starzec nadziewa się na ostry konar, tak niefortunnie, że jego mózg wypływa na ziemię. Jeden ze świadków zdarzenia podchodzi bliżej, sprawdza puls nieszczęśnika i obwieszcza: „Chyba chce nam zakomunikować, że umarł”. Tego typu scenami raczy nas w swojej debiutanckiej powieści „List of the Lost” brytyjski wokalista Steven Patrick Morrissey (znany z zespołu indierockowego The Smiths oraz solowej twórczości).

Po tym jak czytelnicy i krytyka nad wyraz ciepło przyjęli autobiografię Morrisseya (wydaną w roku 2013), niepokorny piosenkarz, by nie powiedzieć „pieśniarz”, odgrażał się, że pracuje nad powieścią. Właściwie już poprzednia książka na wielu poziomach siliła się na „literackość” oraz przesiąknięta była stylistycznymi obsesjami autora, który – było nie było – jest w takim samym stopniu osobowością i osobliwością. Co ciekawe, autobiografia została wydana (dosłownie) jako „klasyk literatury”, w serii wydawnictwa Penguin specjalizującej się w publikowaniu żelaznego kanonu, wywołując tym samym liczne kontrowersje. Wydawnictwo, nieco nonszalancko, argumentowało, że mamy tu do czynienia z zasłużoną postacią kultury, jednym z najlepszych tekściarzy muzyki pop i bez wątpienia kimś, kto ma zadatki na klasyka, a nabranie impetu przez jego literacką karierę to tylko kwestia czasu. Niestety, opublikowana niedawno pierwsza powieść właściwa, czyli „List of the Lost” (już nie pod szyldem „klasyki”) zdaje się potwierdzać, że zostaliśmy nabici w butelkę, a Morrissey w najlepszym razie przejdzie do historii literatury jako ekscentryczny dandys i błazen.

Beletrystyczny debiut piosenkarza rozczarowuje na bardzo wielu polach. Gdy wziąłem książkę do ręki, w pierwszej kolejności ubolewałem nad tym, że jest taka krótka, ale po skończonej lekturze odetchnąłem z ulgą, że to już koniec. Technicznie rzecz biorąc, mamy do czynienia raczej z rozciągniętym do granic absurdu pseudoopowiadaniem niż powieścią, a treść można bez problemu sprowadzić do jednego akapitu albo i zdania – uniwersytecka drużyna sztafetowa przypadkowo zabija włóczęgę, po czym jej członkowie sukcesywnie umierają w dziwnych okolicznościach. Co gorsza, z fabuły nic nie wynika, albo raczej nie wynika ona z działań postaci – bohaterom po prostu raz na trzydzieści stron przytrafiają się nieoczekiwane, nieprawdopodobne i nieuzasadnione rzeczy i w ten oto sposób ta – pożal się Boże – „narracja” z wielkim bólem popychana jest do przodu. Powieści nie brakuje jednak pretensji: „Sam Edgar Allan Poe by tego nie wymyślił!”, komentuje wydarzenia główny bohater, o imieniu… Ezra Pound. „List of the Lost” to doskonały przykład nadużywania zarówno deus ex machina, jak i powierzchownej erudycji.

Tak naprawdę w „powieści” wszystko i tak toczy się mozolnie gdzieś w tle, a na pierwszy plan tych 118 ciężkostrawnych stron wysuwają się dywagacje Morrisseya na temat policji, starzenia się, moralności, wegetarianizmu i seksualności. Absolutnie wszystkie występujące w książce postacie, bez względu na płeć, wiek czy pochodzenie społeczne mówią jego językiem i podzielają jego poglądy. Bardzo szybko robi się to męczące i zdecydowanie korzystniej wypadało w narcystycznej autobiografii, gdzie można było przymknąć na to oko i naturalnie wpisywało się to w konwencję.

Morrissey drugoplanowym, epizodycznym postaciom wkłada bez słowa ostrzeżenia w usta kilkustronicowe (!) tyrady na tematy takie jak władza, kontrola, stygmatyzacja homoseksualizmu, pożądanie, konstrukcja maskulinizmu w serialu „Bonanza” itd. Uświadamiamy sobie, że raczej mamy tu do czynienia ze zbiorem średniej jakości felietonów, zszytym bardzo grubymi nićmi i prowizorycznie ustylizowanym na powieść. Wszystkie te osobiste wynurzenia, w zamyśle błyskotliwe i prowokacyjne, w rzeczywistości zieją jadem, zgorzknieniem i mizoginizmem – miał być Oscar Wilde, a na poziomie estetyczno-ideologicznym wyszedł Henry de Montherlant, a raczej jego wyjątkowo blady cień.

Morrissey w latach szkolnych był podobno niezłym biegaczem – wątek sportowy tak naprawdę również ma więc charakter autobiograficzny, choć może lepszym określeniem byłoby autoerotyczny. Jeśli w „List of the Lost” jest coś uderzającego, to właśnie ciągłe epatowanie seksualnością – biorąc pod uwagę przestylizowany język, jakim napisana jest książka otrzymujemy coś w rodzaju na wpół świadomej parodii dziewiętnastowiecznych uranistów takich jak Walter Pater czy Gerard Manley Hopkins, którzy drżącymi rękami opisywali antyczne ideały męskiego piękna, najlepiej oczywiście uzewnętrznionego w sporcie. U Morrisseya rozwlekłe opisy sportowego braterstwa oraz młodzieńczych ciał w ruchu również kipią homoerotyzmem. Nie zabrakło też karkołomnych „momentów” jako takich – w Internecie bardzo szybko pojawiły się rankingi najbardziej wprawiających czytelnika w zażenowanie cytatów.

Niektóre fragmenty są mocnym kandydatem do Bad Sex in Fiction Award – wyróżnienia (w stylu Złotych Malin) przyznawanego przez magazyn „Literary Review” najgorszym opisom seksu w mainstreamowej literaturze. Proszę przekonać się samemu:

W tym momencie Eliza i Ezra przetoczyli się niczym chichocząca kula śnieżna pełnowymiarowej kopulacji – wśród pisków i okrzyków zalotnie kąsali się i szarpali w gromkim i niebezpiecznym pędzie kolejki górskiej, jaką był pełen przemocy seksualny tumult ich ciał. Piersi Elizy toczyły się niczym beczki wprost do skowyczących ust Ezry, a zbolałe szaleństwo jego szczodrego „witacza” rozgrzeszało pełen uniesienia szturm przeszywający każdy mięsień ciała Elizy, z wyjątkiem jego epicentrum. Oboje niezgrabnie zsunęli się z łóżka, każde z nich zaabsorbowane własnym cierpieniem.

Morrissey, List of the Lost, Penguin 2015Morrissey, „List of the Lost”,
Penguin 2015, 128 stron
Tłumaczenie nie oddaje wszystkich smaczków, gdyż całość jest pełna fonetyczno-stylistycznych gier słownych. „List of the Lost” napisane jest językiem tak pompatycznym i karykaturalnym, że właściwie tak czy siak oddala on czytelnika od toczących się w książce wydarzeń niczym wzorzysta kurtyna, hipnotyzująca swoimi egzotycznymi ornamentami. Niektórzy krytycy dziewiętnastowieczni wierzyli, że dobry styl naturalnie wynika ze słusznego przesłania i dobrego tematu – treść sama dobiera sobie odpowiednią formę. Morrissey zdaje się odwracać tę formułę i na poważnie utożsamia dobry styl z dobrym pisarstwem, tak jakby dobra fabuła i mądre przesłanie naturalnie wynikały z posługiwania się wyszukanym językiem.

Przez pierwsze dziesięć stron styl, w jakim napisana jest powieść tak bardzo przykuwa uwagę czytelnika (czy raczej go dezorientuje), że można przez chwilę nie zauważyć, jak słaba jest jej treść. Kampusowa bieżnia, duchy, dewianci i Ronald Reagan – wszystko pasuje do siebie jak wół do karocy. Sztafeta w „List of the Lost” staje się centralną metaforą życia – czymś zbyt gwałtownym i krótkotrwałym, by człowiek w pełni mógł zrozumieć, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi lub odczuć w pędzie przyjemność. Są też godni pożałowania trenerzy, fajtłapy i zazdrosna publiczność. „Szukamy w życiu tego jednego wyścigu, który zaważy na wszystkim. No cóż, powodzenia. Gdy zimne truchło będzie spuszczane do piachu, poszukiwania te wciąż nie będą zakończone. A przecież jest na świecie tyle ciekawszych zajęć, jak na przykład robienie na drutach”. Z pewnością jest to zajęcie bardziej interesujące niż obcowanie z tą książką.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.