Dyskoteka zagłady
Fot. Karol Grygoruk, mat. promocyjne zespołu

Dyskoteka zagłady

Kazimierz Rajnerowicz

Cool Kids of Death miesiąc temu ogłosili koniec działalności. Największym problemem w karierze zespołu okazał się fakt, że tworzyli muzykę dla pokolenia, które istniało tylko w ich wyobraźni

Jeszcze 6 minut czytania

Obserwując zespół schodzący ze sceny, uświadamiamy sobie, że wciąż tak naprawdę nie wiemy, kim byli członkowie CKOD, którzy tak umiejętnie zmieniali wizerunek z płyty na płytę. Byli groupe fatale polskiego rynku fonograficznego, byli prawdopodobnie najważniejszym i najbardziej niedocenionym polskim zespołem gitarowym pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku, z całą pewnością byli zespołem najbardziej znienawidzonym przez publiczność. Jak głosi żart, CKOD nie lubią nawet fani CKOD. Zespół pojawił się zbyt późno, by jego członkowie mogli zostać pełnoetatowymi rzecznikami generacji X, a później byli za starzy, by generacja Y mogła w pełni im uwierzyć i identyfikować się z ich muzyką.  

Krew na discmanie

Nazwa Cool Kids of Death została pożyczona od tytułu piosenki Saint Etienne i jest to fakt powszechnie znany. Istotny jest jednak nie sam fakt, ale to co z niego wynika. Nawiązanie do Saint Etienne nie jest bowiem przypadkowe — to była muzyka dance, ale z britpopową duszą i na takiej samej zasadzie CKOD było nowofalowe i postpunkowe w formie, ale britpopowe w treści. Muzyka britpop narodziła się z frustracji ludzi, którzy nie załapali się na to, by skorzystać z dobrodziejstw lat osiemdziesiątych — boomu ekonomicznego ery Margaret Thatcher — i nie mogli znaleźć dla siebie miejsca w następnej dekadzie. Piosenki wykonawców takich jak Pulp stały się hymnami pokolenia młodych Brytyjczyków rozczarowanych postthatcheryzmem. W Polsce analogiczny boom gospodarczy, z oczywistych przyczyn, nastąpił dopiero w latach dziewięćdziesiątych. Należało się więc spodziewać, że wykształceni i rozgniewani młodzi Polacy chwycą za gitary gdzieś na początku XXI wieku. Chwycili. Pierwsza płyta CKOD to był spóźniony bunt dwudziestoparolatków, którzy dopiero po skończeniu studiów musieli zmierzyć się z dorosłym życiem i nagle ze zdziwieniem uświadomili sobie, że świat ich absolutnie do niczego nie potrzebuje. W tym sensie Myslovitz było jedynie pseudobritpopem, zapożyczającym elementy stylistyczne, jednak bez bagażu ideologicznego, natomiast CKOD – najbardziej britpopowym zespołem w historii polskiej muzyki rozrywkowej.

Pierwsze nagrania zespołu przywodziły na myśl skojarzenia z narracyjnością Pulp, wrażliwością The Smiths, drapieżnością Suede, arogancją Sex Pistols, hipnotyzującą motoryką Joy Division, nonszalancją The Jam i chłodnym syntetyzmem New Order. W piosenkach CKOD słychać było echo 25 lat muzyki dla zagubionych outsiderów i popkulturowych maniaków, dla których archetypem scenicznych ekscesów był Morrissey a nie Morrison, natomiast najlepszym piosenkarzem David Bowie, a nie Freddie Mercury. Słowem, CKOD inspirowali się wszystkim, co miało choć trochę klasy i świadomości własnego stylu, całym gitarowym graniem, które zostało przegapione — czy też było ignorowane — przez wąsatych miłośników rocka progresywnego.

Piosenki CKOD miały ogromny potencjał, a przynajmniej tak się wydawało członkom zespołu i ludziom z Sissy Records. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy Pawłem Jóźwickim, stojącym na balkonie z discmanem w ręku, palącym papierosa i słuchającym polskiego ekwiwalentu „Different Class” i „Nevermind The Bollocks” (w jednym) na CD-R od nieznanego zespołu — nieznanego, ale wokół którego już tworzy się legenda. Trudno o lepsze warunki do słuchania takiego materiału. Za chwilę puszczono w ruch machinę medialną. W roku 2002 zespołem słusznie zachwycali się dziennikarze, klipy leciały na Vivie i MTV, zapraszano zespół do programów telewizyjnych i audycji radiowych, Wandachowicz publikował w „Gazecie Wyborczej” manifesty pokoleniowe, a w międzyczasie zespół grał wprost tragiczne koncerty, na których ludzie świetnie się bawili. Wszystko to było niezwykle tandetne, sentymentalne, wulgarne, pretensjonalne, szczeniackie, kiczowate, agresywne, beznadziejnie romantyczne i absolutnie zachwycające. Niektórzy zdołali Cool Kids of Death pokochać, miłością nieco patologiczną, dokładnie za to, za co inni ich znienawidzili.

Pewien interesujący incydent, który miał miejsce podczas prac nad debiutem, dobrze opisuje skomplikowaną naturę pierwszej płyty CKOD. Kiedy poproszono Andrzeja Smolika, wówczas również tworzącego dla Sissy Records, o podratowanie nagrań CKOD od strony produkcji dźwiękowej to załamał ręce i powiedział, że nic się z tym nie da zrobić – ta płyta nie miała prawa działać i przy jakiejkolwiek ingerencji cała konstrukcja brzmieniowa ulegała rozpadowi. Zupełnie tak jakby CKOD przypadkiem odkryli sekretną recepturę na generowanie ciarek na plecach przy pomocy dźwięków, a później gdzieś ją zgubili. Zdaje się to potwierdzać teorię jakoby byli muzycznymi szarlatanami, którym płyta wyszła trochę przypadkiem.

Również od strony tekstowej, pomimo rozczulającego grafomaństwa, idealnie wpasowali się w przestrzeń, w której mogli sobie pozwolić na brutalną szczerość, jednocześnie uchodząc za ludzi błyskotliwych. Kiedy śpiewali o związkach i rozstaniach (tematyczny przewodnik znajduje się na końcu artykułu) to nie było w tym wyświechtanych frazesów, ale naturalizm przyprawiony dopuszczalną szczyptą „lansiarstwa” – było to coś pomiędzy serialem HBO „Dziewczyny” a miłością perwersyjną i niebezpieczną, rodem z dystopicznych powieści Ballarda i Orwella. Podmiotem lirycznym najbardziej znanej piosenki o „miłości” w wykonaniu CKOD, czyli „Uważaj”, jest osoba uprawiająca, jakbyśmy to dziś nazwali, stalking, która w refrenie grozi śmiercią obiektowi swojego pożądania. Co ciekawe, energia piosenki nie bierze się wcale z szokujących deklaracji, ale z wewnętrznego napięcia i dramatyzmu budowanego umiejętnie przez cały utwór. Właśnie na poziomie interakcji pomiędzy słowami a muzyką CKOD mieli do zaoferowania najwięcej. Nawet opisywanie poszczególnych utworów mija się z celem, ponieważ jest to materiał, którego najlepiej słucha się jako spójną całość. Debiut CKOD jest pod wieloma względami czymś w rodzaju ścieżki dźwiękowej wyjątkowo jazgotliwego musicalu, którego nikt nie miał odwagi nakręcić. 

Wściekłość, brud i kasety

Pierwsza płyta CKOD była barwnym komentarzem, błyskotliwą obserwacją, sejsmografem emocjonalnym sfrustrowanych młodych, ale raczej urodzonych jeszcze przed katastrofą w Czarnobylu, idealistów. Swoistym dokumentem epoki, która za pięć minut miała się skończyć, bo młodzi ludzie depczący po piętach modelowym słuchaczom debiutu CKOD, przehandlowali romantyczną miejską melancholię, kolekcję płyt i naiwną wiarę w rewolucję na stałe łącza, markowe ubrania, empetrójki i gry wideo. Ich debiut mógł więc sobie być ulubioną płytą Doroty Masłowskiej, na upartego moją, kilku studentek kulturoznawstwa i kilku dziennikarzy muzycznych, ale tak naprawdę szeroka publika nigdy nie polubiła CKOD, biorąc ich za pozerskich pseudobuntowników dla bananowców. Wszyscy ludzie, którzy mieli tę płytę kupić, kupiliby ją i bez nagonki medialnej, a reszta, mimo nagonki, i tak nie dała się przekonać. Debiut sprzedał się słabo. Utrzymując się na Oficjalnej Liście Sprzedaży ZPAV przez cztery tygodnie, dotarł jedynie do 26. miejsca, wypadając o wiele gorzej od Acid Drinkers lub Vadera, którzy wydali płyty w podobnym okresie. Myslovitz i Łzy były daleko poza zasięgiem CKOD.

Zespół znalazł się w kłopotliwej sytuacji, ponieważ okazało się, że szum medialny nie przełożył się na popularność muzyczną, a właśnie zdobycie stabilnej pozycji w mediach, było podstawą dalszych działań. CKOD obiecywali przecież na płycie, że zdobędą sławę oraz zniszczą system od środka i wcale nie żartowali — Wandachowicz  widział się w roli intelektualisty-celebryty, który korzystając ze statusu gwiazdy muzyki pop, próbowałby wynieść poziom debaty publicznej w mediach do poziomu dyskursu akademickiego. 

Problem Cool Kids of Death polegał na tym, że doskonale podsumowali swoją generację (a przynajmniej jej wycinek, w zgodzie z naturalnymi mechanizmami psychologii społecznej przypisując własne cechy wszystkim rówieśnikom), jednak na tym ich rola ideologicznych rzeczników pokolenia się zakończyła. Wciąż tworzyli za to inteligentną, jazgotliwą muzykę podobającą się garstce słuchaczy, którzy wiedzieli, co to britpop i shoegaze oraz garstce słuchaczy, którzy tego nie wiedzieli, ale zinterpretowali zespół po swojemu, wciskając ich w paradygmat punkowy albo nawet industrialny.

CKOD na etapie drugiego, wydanego wczesną jesienią 2003 roku, albumu mogło popracować nad melodyjnością i zamiast „britpopu na amfetaminie” grać „britpop właściwy”. Niestety, postawiono na agresję, energię i „czadowe” piosenki,  przy których miały szaleć tłumy na koncertach. Rozpoczął się okres zabaw turpizmem, ikonografią rewolucjonizmu i czaszkami. Na drugiej płycie miłość stała się tematem tabu i wkurzeni magistrowie (i projektanci mody) poddali się mentalnej regresji do poziomu wrzeszczącego nastolatka, który chce podłożyć bombę pod liceum. Padały wersy tak karykaturalnie brutalne jak „Najpierw każdy kościół zmienię/W obóz śmierci lub więzienie/Na ulicę wojsko poślę/Każę strzelać im na oślep” (podmiot liryczny jest dyktatorem) albo  „Wynalazek stulecia testowany na dzieciach, który sieje zniszczenie i strach” (podmiot liryczny zostaje zamieniony w cyborga-mordercę). To wciąż bawiło i fascynowało, ale jako muzyczny odpowiednik kina klasy B. Tego albumu powinno się słuchać na kasecie i starym jamniku, żeby poczuć odpowiednio partyzancką aurę, ale wciąż jest to najsłabszy album w dyskografii grupy.

Z ubranych na czarno romantyków CKOD przekształcili się w emanujących militaryzmem terrorystów, zapominając, że utrzymana w tego typu klimacie „Generacja Nic” z poprzedniej płyty, była akurat jednym ze słabszych utworów. Jeśli w 1977 roku normalni ludzie bali się fanów Sex Pistols, a fani Sex Pistols bali się fanów Throbbing Gristle, to w 2003 CKOD również zachowywali się tak, jakby chcieli być zespołem, którego boją się inne zespoły, którego wizerunek, muzyka i fani budzą niepokój. Trudno jednak tak naprawdę powiedzieć, o co chodziło CKOD i co próbowali udowodnić na drugiej płycie. Od strony czysto dźwiękowej wyglądało to tak, jakby nagle chcieli pokazać, że wciąż są najbardziej osłuchanym i trzymającym rękę na indie-rockowym pulsie zespołem w kraju i w związku z tym postanowili zająć się przeszczepianiem New Rock Revolution na polski grunt. W praktyce oznaczało to jednak, że zamiast rywalizować z Nosowską i Myslovitz, będą stawiani w jednym szeregu z Pidżamą Porno i Farben Lehre. Nie było w Polsce kontekstu dla muzyki, jaką chcieli grać CKOD, w wyniku czego w 2003 roku pojawiali się w rankingach na muzyczny obciach roku, starzy fani odchodzili, nowych nie przybywało.     

Odtwarzacz mp3 i rurki

Można złośliwie powiedzieć, że za umowne narodziny kultury hipsterskiej w polskiej przestrzeni publicznej, należałoby uznać moment, w którym Krzysztof Ostrowski z Cool Kids of Death założył „zerówki” do programu Muzyka Łączy Pokolenia, a potem na Vivie opowiadał, że jeździ na różowych deskorolkach (rok 2004). W tym samym roku emitowany był teledysk Alicji „Alex” Janosz „I’m Still Alive”, w którym w pokoju zbuntowanej emo-nastolatki wisi plakat CKOD. Pomimo tego hołdu w mainstreamie, przyszłość zespołu jest niepewna i nie wiadomo, czy trzecia płyta w ogóle powstanie.

W roku 2005 umiera papież Jan Paweł II, a Mariusz Pudzianowski w programie „Ciao Darwin” rzuca pomidorem w ścianę i robi w niej dziurę. Zespół Cool Kids of Death wypuszcza anglojęzyczną wersję płyty z największymi przebojami na rynek zagraniczny. Znajduje się na niej tylko jeden utwór z drugiego albumu oraz dwa utwory z nadchodzącej płyty, tyle że po angielsku i nagrane w taki sposób, żeby nie odstawały od utworów z płyty debiutanckiej. „It Never Happens to Us”, brzmiące jak zabłąkana piosenka z debiutu, budzi nadzieję. Przypominający kawałki Motörhead odrzut z tego albumu „Fashion Magazines”, wywołuje niepokój.

Z okazji zorganizowanego przez Radio Bis narodowego dyktanda w języku angielskim na finałową imprezę zaproszony zostaje pierwszy lepszy zespół, który wydał ostatnio anglojęzyczną płytę – pada na Cool Kids of Death. Sytuacja przywodzi na myśl scenę z kultowego filmu „This is Spinal Tap”, w której hair-metalowy zespół gra koncert na dancingu dla emerytów w bazie wojskowej. Po koncercie CKOD wyłonieni zostają laureaci. Gdy jedna z wywołanych uczestniczek dyktanda nie pojawia się na scenie, prowadzący ją zachęca: „Olu! Możesz już wyjść! Nie bój się, Cool Kids of Death już sobie poszli”.

Zespół wraca w 2006 roku z trzecią płytą. Muzyka jest ascetyczna, wyważona, zespół nie używa wulgaryzmów. Wszystkie — poza jednym — przekleństwa obecne we wczesnych wersjach koncertowych zostają wyeliminowane. Album ewidentnie adresowany jest do nieco młodszych niż wcześniej słuchaczy – pojawiają się wątki gier wideo i komputerów (a w podziękowaniach wymieniony zostaje Burnout). By wysłać jednoznaczny komunikat, że członkowie CKOD mają do siebie dystans i nie mają problemów z tym, że docelowy odbiorca trzeciej płyty jest od nich dwa razy młodszy, w książeczce dołączonej do albumu znajduje się sesja zdjęciowa przedstawiająca muzyków CKOD wygłupiających się w opuszczonym przedszkolu.

„Hej Chłopcze” staje się hitem wśród młodzieży w rurkach i vansach i pierwszym przebojem grupy od lat. Ponownie nie przekłada się to na sukces komercyjny. Wokół zespołu krążą za to w cyberprzestrzeni cyfrowe widma bladych nastolatek z gotyckim makijażem. Choć mroczna młodzież różnej proweniencji zaczyna lubić CKOD, to wciąż w oczy rzuca się wyłom w szeregach fanów grupy. Dopiero w 2010 nastolatka z „Na dobre i na złe” ma z dumą obwieścić cioci, że jest emo, a z ust Ojca Mateusza pada określenie „indie-rock”.  W roku 2006 prezenterzy telewizyjni prześcigają się jeszcze w opowiadaniu dowcipów o Chucku Norrisie.

Oczywiście zespół grał po swojemu, bardziej neutralnie, czysto i minimalistycznie niż kiedykolwiek, ale właśnie z tego typu kontekstem i konotacjami musieli borykać się CKOD w okolicach trzeciej płyty. Byli postrzegani jako zespół dla obrażonych nastolatek, traktowani protekcjonalnie przez przaśne media i zmuszani do brania udziału w niedorzecznych sytuacjach i występach.          

Dyskoteka zagłady

„Afterparty” wydane w roku 2008 było najlepszą płytą CKOD od czasów debiutu i kolejną zmarnowaną szansą. Zawiódł singiel i teledysk, dziwaczna forma dystrybucji (płyta była dostępna w kioskach), zawiódł nawet internet, który w międzyczasie tak się zdecentralizował, że fora dyskusyjne i dawne miejsca spotkań miłośników tych czy innych gatunków muzyki zupełnie opustoszały. Już wcześniej użytkownicy przełączyli się z trybu odbiorcy/komentatora na tryb producenta treści. W efekcie doszło do stopniowego rozpadu internetowych społeczności skupiających się wobec fenomenów kulturalnych takich jak zespoły rockowe.

Młody konsument muzyki w czasie rozwoju serwisów Youtube i Myspace aktywnie szukał muzyki dla siebie, był bardzo dobrze osłuchany i świadomy tego, co i z jakich powodów mu się podoba, ale w konsekwencji był również mniej lojalny niż standardowy słuchacz poprzednich dekad, który słuchał ulubionych zespołów z większym zaangażowaniem. Bycie fanem jednego zespołu jest już w drugiej połowie pierwszej dekady XXI wieku obciachem. Model interakcji pomiędzy artystami oraz użytkownikami muzyki został zmieniony do tego stopnia, że przestano mówić o zespołach, a zaczęto o twórcach i projektach. CKOD nie miało szans na poprawę swojej sytuacji, mimo względnie nowoczesnego brzmienia było zespołem anachronicznym, opartym na staroświeckich założeniach i na przestarzałym, bardzo nieekonomicznym trybie tworzenia piosenek oraz modelu relacji zespół-fan zamiast twórca-projekt-odbiorca.

„Afterparty” nie było płytą z muzyką, tylko niespójną kolekcją eksperymentów spełniających quasi erotyczne fantazje fanów CKOD. W rytmie klubowego bitu kontynuowano wątki digitalnych koszmarów („Mamo, mój komputer jest zepsuty”, „Biec”) i tramwajowej melancholii („Bezstronny obserwator”), a w głowie słuchacza ponownie wyświetlały się nieistniejące filmy Davida Cronenberga z Jamesem Deanem w roli głównej. Było to znów zbyt komiksowe, zbyt groteskowe, zbyt awangardowe, żeby zjednać sobie miłość nowych fanów, a „techniawka” odstraszyła część ortodoksyjnych punkowców, którzy jakimś cudem dojechali aż do tego przystanku.      

Radio odrzuconych

W roku 2011 wyszła ostatnia płyta zespołu pod jakże wymownym tytułem „Plan Ewakuacji”. Żeby poznać nowe piosenki CKOD zanim płyta trafiła do sklepów, musiałem słuchać radia jak jakiś jaskiniowiec. Wyczekiwanie, aż w audycji pojawią się obiecane piosenki, było doświadczeniem dziwacznym, od którego zupełnie się odzwyczaiłem, ale też ekscytującym. Słysząc po raz pierwszy singlowy „Plan Ewakuacji”, byłem tak rozczulony wokalem Ostrowskiego, że nie mogłem przestać się uśmiechać — czułem się, jakbym oglądał końcówkę filmu „Pinokio”.

„Plan Ewakuacji” to nie była dobra płyta, jeśli słuchało się jej bez kontekstu, bo na tym albumie CKOD próbowali rozliczyć się z własną przeszłością i podomykać wszystkie wątki w pięcioaktowej, za przeproszeniem, operze, którą tworzy ich dyskografia. Nie jest to bynajmniej szczęśliwe zakończenie — wszystkie postacie umierają; ale udzielone im zostaje rozgrzeszenie. Cool Kids of Death wreszcie mieli odwagę pokazać, co by było, gdyby po pierwszej płycie wybrali inną ścieżkę. Znów beznadziejnie romantyczny i ujmujący gest: nagrać w 2011 roku płytę, którą się powinno nagrać w roku 2003. Płytę, która nie ma już racji bytu i w związku z tym, by tradycji stało się zadość, zostaje niezrozumiana.

Jest to pierwsza płyta na której zespół nie próbuje niczym szokować ani straszyć. W zamian dostajemy całą paletę wrażeń do wyboru. „Pas”, „Wiemy wszystko” i „Nie Mam Nic” to najsmutniejsze piosenki w historii zespołu. Do tej pory CKOD malowali swoje soniczne obrazy poprzez mocne kontrasty i wyraźnie zarysowane kontury, jak w komiksie czy graffiti. Tu pokazują, że umieją też tworzyć piosenki podobne do delikatnych akwareli.

Aby zrozumieć fenomen CKOD należy podejść do ich piosenek tak jak powinno się podchodzić do piosenek zespołu R.E.M. — nie traktować ich jako muzyki, tylko uruchomić wyobraźnię literacką i czytać je jako tekst kultury. Nie tylko identyfikować się z autorem komunikatu, ale pozwolić na odwróconą projekcję. Słuchając niektórych piosenek, nie myślimy „ta piosenka jest o mnie”, ale właśnie „ta piosenka jest częścią mnie i pozwala mi przeżywać stany emocjonalne, których nie potrafię przeżywać w inny sposób, niż właśnie poprzez jej słuchanie i na tej płaszczyźnie piosenka do mnie przemawia”. Bez względu na to, jak bardzo obciachowym zespołem są CKOD, ich płyty są prawdziwą skarbnicą piosenek, które mają potencjał, by przemawiać.

Największym problemem w karierze zespołu okazał się fakt, że tworzyli muzykę dla pokolenia, które istniało tylko i wyłącznie w ich wyobraźni — tworzyli świetne piosenki trafiające w próżnie. Nie było kontekstu, w którym mogliby funkcjonować i, w efekcie, ciągle próbowali wymyślić na nowo swoją tożsamość. Komunikowali się z publicznością w dwóch językach, z których jeden wychodził z użycia, a drugi jeszcze nie wszedł do obiegu. Zaczynali jako bezczelni postbritpopowcy, a skończyli jako grupa podtatusiałych hipsterów, którzy kolejnymi innowacjami stylistycznymi zdołali sukcesywnie odstraszyć od siebie słuchaczy. Jednocześnie byli zupełnie bezprecedensowym zjawiskiem w polskiej popkulturze. Zmieniające się realia słuchania muzyki, nie sprzyjają powstawaniu ani trwaniu zespołów tak paradoksalnych i wewnętrznie rozdartych, o tak skomplikowanej karierze i jednocześnie grających tak interesująco jak Cool Kids of Death. Zauważyliście jakieś ostatnio?

Koncert CKOD w Czwórce, 2012 rok:

***

Taksonomia piosenek CKOD

 Łódzka melancholia:„Piosenki bez refrenów”, „Kręcimy się w kółko”, „Uciekaj”, „Error”, „Bezstronny obserwator”, „Matka noc”, „Wiemy wszystko”, „Nie mam nic”

Piosenki o miłości i rozstaniach: „Do widzenia skurwysynu”, „Zdelegalizować szczęście”, „Piosenki o miłości”, „Znam cię na pamięć”, „Uważaj”

 Hymny pokoleń X i Y: „Spotkam cię”, „Dwadzieściakilka lat”, „Poezja jest nie dla mnie”, „Megapixel”, „Disco dla wrażliwej młodzieży”, „Hej chłopcze”, „Mężczyźni bez amunicji”, „Ciągle jestem sam”, „Karaibski”, „Pas”

 Dystopia: „Nielegalny”, „PunkRockClassic”, „Ministerstwo Propagandy”, „Skandal”, „Jedz sól”, „Leżeć”, „Joy”, „Biała flaga”

 Do przepychanek na koncertach (lub kiwania głową): „Niewarto ”, „Na wszystkie cztery strony”, „100 lat”, „Afterparty”, „Chrystus”

Przeboje rewolucji: „Butelki z benzyną i kamienie”, „Generacja Nic”, „Armia Zbawienia”, „Czekając aż skończy się wszystko”, „Akcja promocyjna”

Czas apokalipsy: „Martwe disco”, „TV Panika”

Znalezione na odtwarzaczu MP3 zamachowca-socjopaty po masakrze: „Specjalnie dla TV”, „Niech wszystko spłonie”, „Wyliczanka”, „Nie będzie żadnej rewolucji”

Senny koszmar: „Krajobraz”, „Człowiek mucha”, „Ruin gruz”, „Na kredyt”

Tetsuo zostaje gwiazdą rocka: „Maszyna śmierci”, „Spaliny”, „Niebieskie światło”, „Mamo, mój komputer jest zepsuty”, „Biec”

Autokomentarz, czyli CKOD śpiewają o CKOD: „Cool Kids of Death”, „Kurwa na telefon”, „To nie zdarza się nam”, „Kulą w płot”, „Bal sobowtórów”, „Plan ewakuacji”, „Dalej pójdę sam”

Zabawy konwencją i gatunkiem: „Radio Miłość”, „Hardkor”, „A może tak”, „Nagle zapomnieć wszystko”, „Intro (Chrystus)”, „Złe rzeczy”


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.