Grałem kiedyś w zespołach
fot. Simon Parfrement

8 minut czytania

/ Muzyka

Grałem kiedyś w zespołach

Kazimierz Rajnerowicz

Sleaford Mods są tak bardzo przywiązani do etosu robotniczego i pubowych manier, że ociera się to momentami o karykaturę. Wydzieranie się do mikrofonu o pracy w zakładzie przetwórstwa drobiowego chyba jeszcze nigdy nie było równie porywające

Jeszcze 2 minuty czytania

Bluzgi jako znaki przestankowe? Prowokowanie publiczności? Pomijając rodzimą scenę hiphopową, nonszalancja tego typu raczej nie leży w tradycji polskiej muzyki rozrywkowej. Swego czasu Krzysztof Ostrowski z Cool Kids of Death był jednym z niewielu polskich wokalistów, którzy mieli odwagę częstować publiczność tekstami w stylu: „Jest tu ktoś z Łodzi? Jak tak, to fajnie – całej reszcie chuj w dupę”. Jason Williamson ze Sleaford Mods odzywający się w podobnym tonie w stronę brytyjskiej publiczności, uchodzi obecnie za najbardziej autentyczny głos sfrustrowanej klasy robotniczej i bożyszcze krytyków muzycznych (Williamson: „Dobrze się bawicie?”, tłum: „Tak!”, Williamson: „Wcześniej zawsze mi to zwisało, ale teraz, cwele, spłacacie moje kredyty, więc muszę pilnować, żeby wam się podobało”). „The Guardian” pod koniec ubiegłego roku pisał, że Sleaford Mods daje najlepsze występy na żywo, jeśli chodzi o całą aktualną scenę muzyczną w UK. Formuła jest taka, że nie należy podbijać serc fanów – lepiej podbić im oko.

Sława i tłumy walące na koncerty pojawiły się dość niespodziewanie. Jeszcze nie tak dawno, przy recenzjach „Austerity Dogs” wspominano o kameralnej naturze występów i tym, że trudno wyobrazić sobie występ grupy np. na festiwalach, a jednak udało się im kupić publiczność Glastonbury, a już w te wakacje wystąpią w Polsce na OFF Festival w Katowicach. Do Sleaford Mods idealnie pasowałoby określenie late bloomers – bardzo długo zajęło im, by w pełni „rozkwitnąć”. Florystyczne metafory są tu jednak nie na miejscu, gdyż twórczość duetu z Nottingham jest jednym wielkim wyrzygiem frustracji i poetyki rodem z robotniczego pubu w najgorszej dzielnicy, albo raczej jego toalety. Żeby było zabawniej, jest to komplement, gdyż dawno nie mieliśmy okazji słuchać czegoś tak świeżego i pełnego energii.

Williamson i Fearn poznali się, gdy wkrótce miała im stuknąć czterdziestka. Pierwszy grał dorywczo w kilku zespołach i próbował sił we własnym projekcie muzycznym, ledwo wiążąc koniec z końcem. Drugi był pracownikiem call center za dnia i didżejem nocą. Williamson miał już wtedy na koncie kilka płyt i singli wydanych pod nazwą Sleaford Mods wspólnie z Simonem Parfrementem. Ten wczesny, podziemny okres działalności, można najprościej określić jako wulgarny, skatologiczny i konfesyjny rap bazujący na podkładach z klasyki brytyjskiego, gitarowego grania. Posługując się nomenklaturą obowiązującą w polskim środowisku hiphopowym, na „nielegalach” Sleaford Mods mamy całe mnóstwo sampli podkradniętych od The Who, The Jam czy Sex Pistols. Zdecydowanie nie są to typowe źródła dla producentów hiphopowych. Tego, co wokalista Sleaford Mods wyczynia za mikrofonem, również nie da się z czystym sumieniem określić mianem rapu. Mike Skinner z The Streets jest przy Williamsonie mistrzem flow. Trafniejszym porównaniem może tu być Jędrzej Kodymowski z Apteki („Chop Chop Chop” to takie „Chłopcy i Dziewczynymade in UK). Takim samym problemem jest również tematyka utworów Sleaford Mods – nabijanie się z fanów Sonic Youth i My Bloody Valentine nie wydaje się oczywistym kandydatem na wersy pisane pod bity.

Sleaford Mods na OFF Festivalu

OFF Festival odbędzie się w Katowicach w dniach 5–7 sierpnia. Inne zespoły, które zagrają w Dolinie Trzech Stawów to m.in. Napalm Death, Devendra Banhart, Brodka, DJ Koze, ANOHNI, Yung Lean, Lightning Bolt. Pełny line-up oraz rozpiskę czasową koncertów poznamy w czerwcu. www.off-festival.pl


Kiedy na miejsce poprzedniego didżeja/producenta wskoczył na stałe Fearn, muzyka Sleaford Mods przestała opierać się na cudzych nagraniach, wciąż jednak obecny był w niej element „zapętlenia”. Stała się jeszcze bardziej surowa i minimalistyczna, idąca bardziej w postpunkową, wściekłą motorykę w stylu Joy Division i The Fall, niż cokolwiek, co mogłoby „bujać” i przywodziłoby na myśl kulturę hiphopową. Podstawą jest gitara basowa, automat perkusyjny i pojawiający się tu i ówdzie syntezator – przez całą piosenkę leci w kółko to samo, ale w niczym to nie przeszkadza.

Muzyka odarta jest ze wszystkiego co zbędne. Zabieg ten miał sporo sensu i pozwolił stworzyć odpowiedni kontekst dla odbioru melorecytacji Williamsona, które stały się czymś w rodzaju agresywnego performansu poetyckiego z monotonnym i szczątkowym, ale nadającym odpowiednią dynamikę, podkładem muzycznym. Wszystko to jest bardzo świadomym działaniem i wynika w dużej mierze z rozczarowania rockowym etosem. Williamson przez dekady próbował związać swoją życie zawodowe z muzyką, jednak „granie w zespole” nie było najwyraźniej odpowiednią receptą na sukces. Na profilu zespołu w portalu Bandcamp możemy przeczytać hasło przewodnie i jego nadrzędną filozofię stanowiącą punkt wyjścia: „Grałem kiedyś w zespołach. Było do dupy”. Do nieudanej kariery muzycznej i zakłamania branży Williamson odwołuje się bardzo chętnie. Każda kolejna płyta jest programowym regresem.

Sleaford Mods są tak bardzo cool w swoim robolstwie i pubowych manierach, że ociera się to o karykaturę – wyobraźmy sobie coś w rodzaju brytyjskiego Die Antwoord, które jednak nie jest przestylizowaną kreacją, lecz autentycznymi lokalsami, przedstawiającymi „własny” świat, fascynująco egzotyczny w swej patologii. Wydzieranie się do mikrofonu o pracy w zakładzie przetwórstwa drobiowego jeszcze nigdy nie było tak porywające. Podczas koncertów Fearn puszcza muzykę z laptopa, po czym już tylko luzacko kiwa się, popijając piwo i paląc e-papierosa, natomiast Williamson staje się kimś w rodzaju lekko upośledzonego (a zarazem niezwykle błyskotliwego i ujmującego w swej wulgarności) dresiarza ze setką nerwowych tików, słowotokiem i kokainowym gilem w nosie.

fot. Simon Parfrementfot. Simon Parfrement

Zaletą Sleaford Mods jest bezkompromisowość i szczerość, z jaką dokumentują codzienne życie. Nie ma tu kuglarskich zabaw językowych, nie ma silenia się na zgrabne metafory – tylko konkret i gniew. Co najważniejsze, nie ma recept ani refleksji, jedynie rzetelne kroniki wydarzeń dotyczące bezpośrednich doświadczeń – zła praca, brak pieniędzy, żenujące sytuacje, imprezowanie, narkotyki, popkultura, wkurzający celebryci, wkurzający establishment. Nie ma tu tekstów wykraczających poza motywy autobiograficzne. Sleaford Mods to muzyczny odpowiednik Irvine'a Welsha, a słowa fuck (które pełni w piosenkach funkcję znaku przestankowego) i cunt (używane, gdy podmiot liryczny zwraca się do odbiorcy) brzmią na płytach wyjątkowo soczyście. Gorycz, frustracja, rozczarowanie i uczucie porażki (jednocześnie, jak to bywa z kompleksami, połączone z ogromnym samozadowoleniem i arogancją) to kluczowe wątki pojawiające się w twórczości zespołu. Bardzo łatwo jest się identyfikować z takim ładunkiem tematycznym i emocjonalnym, nawet jeśli nie jest się białym prolem z UK.

Sleaford Mods z modsami mają wspólnego niewiele, chociaż z pewnością więcej niż Lady Pank z punkami (albo Homo Twist z twistem). Z drugiej strony, jest to kategoria bardzo pojemna (coś jak hipster) i czasami Williamson mówi, że w duszy czuje się modsem, a czasami się od tego odcina. W kawałku „The Mekon” w rytm zapętlonego riffu z „Holidays In the Sun” Sex Pistols wykrzykiwana jest linia „I’m not a mod”, lecz podobnie jak modsi byli esencjonalnie brytyjską subkulturą, tak samo esencjonalnie brytyjski jest duet Sleaford Mods. Trudno wykluczyć wszystkie elementy wspólne: „Wyglądam jak Paul Weller? Spierdalaj”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.