Prol artystą

15 minut czytania

/ Muzyka

Prol artystą

Dariusz Dudziński

Zbliżający się koncert w Łodzi będzie drugim polskim występem The Fall, jednak wszyscy, którzy widzieli ich pięć lat temu na OFF Festivalu, zapytani o tamten koncert, nie wiedzieć czemu nabierają wody w usta albo zmieniają temat rozmowy

Jeszcze 4 minuty czytania

Za kilka dni w Polsce zagra The Fall z Manchesteru: ostatni z działających nieprzerwanie do dziś zespołów punkowej fali '77, żelazną ręką prowadzony przez 58-letniego wokalistę Marka E. Smitha. Od początku wierni formule artystycznego punka, wściekle niezależni w kwestiach muzycznych i organizacyjnych, i wciąż uczciwi wobec słuchacza, któremu nigdy (z rozmysłem) nie wcisnęli kitu, którego nie wciągnęli w stylistyczne igraszki ani polityczne debaty. Na tle dziwnie swojsko brzmiącej muzyki, w której pobrzmiewać mogą równie dobrze echa Johnny'ego Casha, jak i grupy Faust, Mark śpiewa – „śpiew” to bardzo przychylne określenie jego odgłosów paszczą – niewyraźnym głosem surrealistyczne opowieści, najczęściej bez puenty, których tematem może być zarówno zima w Aspen, nagła śmierć papieża Jana Pawła I czy pozimnowojenny nowy porządek Europy. Oto subiektywny i wybiórczy katalog tematów, wokół których samotna planeta Fall czasami, bliżej lub dalej, krąży.


Manchester

Najbardziej znane style muzycznego Manchesteru to – chronologicznie – posępna zimna fala Joy Division, neurotyczne piosenkarstwo Morrisseya/The Smiths, taneczny rock The Stone Roses i triumfalny brit-pop Oasis. Nasi bohaterowie nie są częścią żadnego z tych nurtów, ale też nie stawają do nich w opozycji. Wszystkich tych wykonawców Mark E. Smith mniej lub bardziej lubi (choć tych ostatnich ledwo-ledwo, i tylko za to, że też kibicują klubowi Manchester City). The Fall po prostu nie pasowali do flagowej manchesterskiej wytwórni Factory Records. Jak wspomina Mark E. Smith w wydanej w 2009 roku autobiografii „Renegade”, w Factory „wszyscy musieli ubierać się tak samo, w takie same spodnie, mieć takie same fryzury, taki sam ponury wyraz twarzy, i wszystkim płacono tyle samo. I tak Joy Division dostawali tyle samo kasy co The Stockholm Monsters i inni”. A szef Factory, Tony Wilson, „socjalista z klasy średniej”, doił do cna swoje zespoły, podobnie jak „Fryderyk Engels, który posiadał fabrykę w Manchesterze, chyba nawet w tych samych budynkach, gdzie potem był klub Hacienda. Pracowały dla niego nawet dwunastoletnie dziewczynki, a on je obserwował i pisał o ich wyzysku”.

Smitha nie ciągnęło do braci studenckiej („college to trzy lata palenia trawy, farbowania włosów i kolczykowania”), zwłaszcza po tym, jak szesnastoletni Mark nie został wpuszczony na koncert „tylko dla studentów” niemieckiego awangardowego zespołu Can. Smith trzymał się raczej z podobnymi sobie outsiderami, takimi jak John The Postman, freak-punkowiec, na którego płycie młodziutki Mark zadebiutował przed mikrofonem, czy patronujący zespołowi punkowy poeta John Cooper Clarke. Niezależność od wszelkich konwencji oznaczała także niezależność od niezależności: „W dużej wytwórni dostajesz 20 procent od płyty, w niezależnej – 14 procent. 6 procent idzie na niezależnych koleżków, którzy się bujają i udają, że są niezależni. Taka jest prawda”.

„Extricate”

Dyskografia The Fall liczy 30 studyjnych albumów, 30 koncertówek oraz 35 kompilacji. Wyjątkowym albumem w ich dorobku, od którego warto zacząć poznawanie nieco przytłaczającego dla nowicjusza katalogu The Fall, jest „Extricate” z 1990 roku.

„Jestem bardzo dumny z tej płyty. Nie ma na niej ani jednego słabego numeru” – przyznaje Smith. Album, wydany we własnej wytwórni zespołu, powstawał w czasie, gdy Manchesterem rządziły taneczne imprezy rave, najważniejszymi kapelami były Happy Mondays i The Stone Roses, a Mark E. Smith świeżo po rozwodzie wyprowadził się na rok ze swojego rodzinnego miasta aż do Edynburga. Z lekkością, jakiej nie osiągnęli chyba ani wcześniej, ani później, na swojej czternastej płycie The Fall odegrali jeden po drugim dziesięć melodyjnych i zadziornych kawałków, wśród których trafiły się i dwa znaczące covery utworów z połowy lat 60.: „Popcorn Double Feature” The Searchers („wszyscy się rozwodzą nad Beatlesami, ale ja uważam, że to The Searchers byli najlepszą kapelą Merseybeat. Bardzo niedocenieni”) iI Hate You” The Monks, genialnego protopunkowego zespołu, wówczas znanego tylko garstce najbardziej zapalonych koneserów. Obie piosenki nie do odróżnienia od kompozycji własnych. Być może to najlepsza płyta The Fall, na pewno – najlepsza do pierwszego kontaktu z ich światem dźwiękowym.

 

Styl

Smith, wieczny mizantrop, chętnie wypowiada swoje niechętne opinie na każdy temat, jednak nie poprzestaje na czczym wylewaniu żółci i każdy ze swoich sądów potrafi rzeczowo uzasadnić. Ta umiejętność precyzyjnego skupiania swojej krytyki przydała się już wtedy, gdy nastoletni Mark z kilkorgiem przyjaciół zastanawiał się, cóż ich przyszły zespół miałby właściwie grać. „Wszyscy słuchali wtedy Weather Report, jazz-rocka. Mówię – nie, tak grać nie można! Jednym z najlepszych koncertów, jakie widziałem w latach 70. był Gary Glitter And The Glitterband. Brzmienie ciężkie jak czołg, dwóch perkusistów. Nieustanny, głęboki rytm, coś jak Can. Inna świetna rzecz z tamtych czasów to Stevie Wonder, «Superstition». W przeciwieństwie do Weather Report, tu nie ma fałszu, ta muzyka nie musi siłą udowadniać swojej wartości. To płyta świadoma swoich mocnych stron”. Smith, którego Bob Dylan ze swoim rozwlekłym stylem pisania przyprawia o mdłości, zachwycił się także tekstami Wondera: „tam jest świetna, bezpośrednia poezja i oszczędność słów”. No i oczywiście liczyło się wszystko, co w muzyce tamtych lat było wywrotowe: Captain Beefheart, Patti Smith, Ramones, niemiecki awangardowy rock (dopiero później ochrzczony terminem „krautrock”), The Velvet Underground i ukochany Iggy Pop z The Stooges.

A zatem radykalna treść muzyczna i tekstowa, ale ubrana w zdyscyplinowaną formę. Awangarda, która twardo stoi na ziemi – prole art. Co prawda przez 38 lat istnienia zdarzało się zespołowi przesuwać środek ciężkości swojej muzyki czy to w stronę garażu, czy to elektroniki, bardziej czy mniej przystępnej, ale napędzająca całość opozycja się nie zmieniła ani nie wyczerpała potencjału. Konsekwencją tego faktu jest to, że The Fall właściwie się nie rozwijają i gdyby nie konkretne detale brzmieniowe, to każdą z piosenek można by równie dobrze datować czy to na rok 1985, czy 2015. Upiorna płyta „Dragnet”, którą notabene zachwycał się nawet słynny pisarz SF Philip K. Dick, dzisiaj straszy tak samo jak w 1979 roku; a wydana kilka miesięcy temu „Sub-Lingual Tablet” spodobałaby się w czasach new wave, gdyby tylko usunąć z niej piosenki o Facebooku i iPhonie.

Alkohol

Jeden z dziennikarzy przeprowadzających wywiad ze Smithem wspomina, że spotkanie miało miejsce w restauracji. Mark od razu zamówił dwie butelki piwa Corona – obie dla siebie. Upodobanie Smitha do alkoholu byłoby jego prywatną sprawą („No co? Piję tyle, ile powinien wypić mężczyzna. Pochodzę z klasy pracującej”), gdyby nie to, że zdarza mu się występować na scenie w stanach mniejszego czy większego niedysponowania. Zbliżający się koncert w Łodzi będzie drugim polskim występem The Fall, jednak wszyscy, którzy widzieli ich pięć lat temu na OFF Festivalu, zapytani o tamten koncert, nie wiedzieć czemu nabierają wody w usta albo zmieniają temat rozmowy. Błędem jest jednak myślenie, że Smith po prostu odpuścił sobie koncercik w jakimś peryferyjnym państewku – niedawny występ na festiwalu w Glastonbury też pozostawiał wiele do życzenia. Brytyjska prasa donosiła, że termin live streaming (dosłownie strumieniowanie na żywo), oznaczający transmisję w internecie, zyskał nowe znaczenie: Mark E. Smith przed występem zsikał się bowiem w spodnie.


Trasy
koncertowe

„Trasy bywają naprawdę trudne. Bywa, że wracasz do domu, a trasa wciąż ci tkwi w głowie, dwa, trzy tygodnie”. The Fall, kapela pracująca, żadnego koncertu się nie boi i gra wszędzie, gdzie zaproszą (oczywiście poza imprezami „tylko dla studentów”). Już w pierwszych latach swojego istnienia, na początku lat 80., zespół odwiedził miejsca tak dalekie jak Islandia i Nowa Zelandia. I to chyba nie przypadek, że w obu tych zakątkach świata rozwinęły się później bardzo żywe i twórcze sceny niezależnego rocka („Poczuwam się do winy, jeśli idzie o pojawienie się The Sugarcubes i Björk”deklaruje w swoim prowokacyjnym stylu Smith). Natomiast jeden z największych islandzkich fanów The Fall niedawno został rektorem uniwersytetu w Reykjaviku.

Najwięcej jednak i najciekawiej działo się podczas tras po USA. W 1983 roku zespół rozstał się tam ze swoją menedżerką, a Mark znalazł sobie (pierwszą) żonę, gitarzystkę Brix; i te dwa wydarzenia nie były ponoć bez związku. W roku 1998 podczas koncertu w Nowym Jorku nietrzeźwy Smith, perkusista Karl Burns i basista Steve Hanley po dwudziestu latach wspólnego grania pobili się na scenie. Lider trafił zaraz potem do więzienia. Trzy lata później amerykańskie koncerty The Fall odbywały się zaraz po atakach z 11 września: „mieszkaliśmy w jakimś pokręconym ormiańskim hotelu z bezpośrednim widokiem na Strefę Zero. Smród był taki, ze nie można było otworzyć okien”. Same koncerty wypadły jednak bardzo dobrze i przy rekordowej frekwencji, bo wszystkie inne imprezy były odwołane. „Nigdy przedtem ani potem nie mieliśmy w kieszeniach tyle pieniędzy. Dosłownie tysiące dolarów”.

Jednak jeszcze później, w 2006 roku, powietrze z drugiej strony Atlantyku znów źle podziałało na brytyjskie głowy: po kilku dniach spędzonych w jednym aucie z Markiem, który tym razem miał w repertuarze między innymi opróżnianie popielniczki na głowie kierowcy, trzej muzycy pewnego wieczoru zdecydowali, że pakują już walizki i wracają najbliższym samolotem do domu. „Obudziłem się rano i naprawdę nie wiedziałem, co mam zrobić”. Amerykański wydawca The Fall pomógł znaleźć w Los Angeles w ciągu kilku godzin perkusistę, basistę i gitarzystę. Trzej panowie z łapanki przez ponad rok byli regularnymi członkami zespołu, Smith w wywiadach nie mógł się ich nachwalić, rozstali się w przyjaźni, a okazjonalnie współpracują z The Fall jeszcze do dziś...

FC The Fall

Mark E. Smith porównał kiedyś swój zespół do drużyny piłkarskiej, w której co dwa, trzy sezony trzeba wymienić napastnika lub skrzydłowego. Sam lider The Fall w tej analogii jest oczywiście menedżerem w stylu angielskim, odpowiedzialnym nie tylko za formę sportową, ale też za transfery: „Staram się nie bratać się za bardzo z resztą składu, a gdy jesteśmy w trasie, siedzę sam z tyłu autobusu. (...) Dobrze mieć też silną ławkę rezerwowych, ludzi, którzy od razu mogą wejść do gry”. Ten cytat wyjaśnia, dlaczego od 1977 roku przez skład The Fall przewinęło się już kilkadziesiąt osób.

Tylko w trzech wspomnianych przed chwilą przypadkach pożegnania z członkami zespołu przebiegły w dobrej atmosferze. Za każdym razem jest kłótnia i wzajemne publiczne wylewanie żali. Już współzałożyciel zespołu, basista Tony Friel (odpowiedzialny za wymyślenie nazwy The Fall, zaczerpniętej z powieści „Upadek” Alberta Camusa), został rychło z kapeli wyrzucony, bo nie mogło być w niej miejsca dla dwóch liderów. Wszystkie te rozstania, frondy i wyrwy w szeregach działały na kondycję artystyczną The Fall w sposób paradoksalny. Im gorzej się działo w zespole, tym lepsze nagrywał płyty. Już w 1982 roku, podczas nagrywania piątego albumu „Hex Enduction Hour”, wyczerpany nerwowo Mark był przekonany, że to ich ostatnia płyta. Kryzys zażegnano, pozbywając się gitarzysty Marca Rileya – „zaczął świrować, piosenkę «Container Drivers» grał w kowbojskim kapeluszu”a sam album pozostaje do dziś chyba szczytowym osiagnięciem The Fall.


Nie inaczej było w latach 90. Doskonałe płyty „Levitate” i „The Marshall Suite” zostały nagrane przez grupę, która właściwie nie istniała. Wydarzenia z trasy po USA w 2006 roku, opisane w poprzednim punkcie, też zaowocowały później świetną muzyką (psychodeliczny album „Reformation Post TLC”).

Wyjaśnienie tej prawidłowości jest dosyć łatwe. Smith ma doskonały gust i instynkt muzyczny, ale brakuje mu umiejętności, i kiedy chce urzeczywistnić swój pomysł, samych muzyków traktuje tak, jakby byli instrumentami. „Przestań improwizować, na litość boską!” – krzyknął na gitarzystę i basistę w trakcie nagrywania tytułowego utworu z płyty „Slates” (1981), kiedy zachciało im się grać coś więcej niż dwa dźwięki stanowiące główny riff. Ćwierć wieku później ci trzej wspomniani wyżej dżentelmeni, którzy bez słowa pożegnania przerwali trasę po Stanach, powiedzieli sobie: „Jesteśmy chyba najgorzej traktowaną kapelą na świecie”. Podczas koncertów Mark kręci według własnego widzimisię gałkami wzmacniaczy, gra przypadkowe nuty na klawiszach albo dekompletuje zestaw perkusyjny – właśnie to było bezpośrednim powodem wspomnianego scenicznego mordobicia w 1998 roku.

Czy istnieje życie po The Fall? Doświadczenie wielu byłych muzyków wskazuje, że nie. Owszem, niektórzy nadal tworzyli wartościową muzę, jak The Blue Orchids założone przez dwoje muzyków pierwszego składu, ale nikomu tak naprawdę nie udało się wypłynąć na szerokie wody. Najlepiej chyba poradził sobie wspomniany przed chwilą Marc Riley, który w latach 80. prowadził z pewnymi sukcesami własną grupę The Creepers, a potem został prezenterem muzycznym w BBC.

Eksczłonkowie The Fall potrzebują na ogół trochę czasu, żeby wrócić do równowagi umysłowej – ekstremalny przypadek to perkusista Burns, ten od nowojorskiej bijatyki, który przepadł bez wieści na ponad 10 lat.


Prorok

Jedna z postaci z piosenki „Jawbone And The Air-Rifle” chciała sobie postrzelać, bo „nie było już wojny od czterdziestu lat”. Kiedy ukazała się płyta z tym nagraniem, wybuchła wojna o Falklandy. Kilka lat później zespół koncertował w Jugosławii. Członkowie kapeli byli zachwyceni miejscem, atmosferą, dziewczynami; Mark miał wrażenia zgoła odmienne: „tu jest coś zdrowo pojebane, tu będzie wojna”.

The Fall na festiwalu Domoffon w Łodzi

W najbliższą sobotę w Łodzi, na jednodniowym festiwalu muzyki alternatywnej DOMOFFON oprócz The Fall wystąpią: Helena Hauff, Syny, Taco Hemingway, Wojciech Bąkowski, Psychocukier, Ukryte Zalety Systemu, Wild Books, Nagrobki, Alles i inni.

29 sierpnia, od godz. 14, Łódź, Piotrkowska 138/140.
Wydarzenie na Facebooku

Smith, od młodych lat eksperymentujący z narkotykami, stawiający tarota, przyznaje się do doświadczania czegoś w rodzaju prekognicji: „Zawsze mam to w głowie, przy wszystkich życiowych sprawach – po prostu docierają do mnie pewne rzeczy szybciej niż do innych. Mówię im, jak będzie, a oni «Eee, co ty pieprzysz». Mijają dwa lata i przyznają mi rację”. Było tak wiele razyczy to z muzykami, których trzeba już się było pozbyć z zespołu, czy to z wydarzeniami politycznymi, bardziej i mniej spektakularnymi. Ta zdolność wcale nie jest dla Marka powodem do dumy – „każdy ma swoje talenty, ja nie umiem posługiwać się komputerem”ani do zadowolenia. „Mogłem zostać czymś w rodzaju medium, ale dzięki alkoholowi wydostałem się z tej drogi”. Teraz już nie wiem, czy faktycznie lepiej będzie widzieć na łódzkim koncercie Marka trzeźwego jak świnia.  Tak czy siak, bezpośrednia transmisja z planety Fall to rzecz nie do przegapienia.

Wszystkie cytaty pochodzą z autobiografii Marka E. Smitha „Renagade” (Penguin 2009, tłumaczenie własne autora).


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.