DARIUSZ DUDZIŃSKI: Mam wrażenie, że Klan od samego początku chciał robić coś własnego. Nie byliście debiutantami i zamierzaliście pójść dalej niż to, co było obowiązującym kanonem w polskiej muzyce tego czasu. Na ile udawało się przez te wszystkie lata i kolejne wcielenia Klanu podążać panu własną, zupełnie swoją drogą artystyczną?
MAREK AŁASZEWSKI: Myślę, że udawało mi się dlatego, że nigdy nie szedłem na kompromisy i nie robiłem tego, co byłoby niezgodne z moim pojęciem o sztuce. Zawsze starałem się realizować swoje cele i nie ulegałem modom; przeżyłem sporo lat i czuję, że pod tym względem mam czyste sumienie. Z Klanem chcieliśmy pokazać coś nowego, tym bardziej, że czuliśmy, że mamy potencjał, że potrafimy myśleć, bo ja uważam, że w muzyce i ogólnie w sztuce po pierwsze, po drugie i po trzecie obowiązuje myślenie.
Wszelkie rzeczy, które robiliśmy, były dobrze przemyślane i służyły rozwojowi naszemu i w ogóle muzyki rockowej, która była w Polsce w owym czasie w powijakach. No, był Niemen, robił swoje rzeczy, my robiliśmy swoje, ale to było jeszcze przed na przykład Grechutą czy SBB.
À propos, z wkładki do płyty „Nerwy miast” można się dowiedzieć, że trzecim członkiem zespołu miał być Józef Skrzek (lider grupy SBB – przyp. red.).
Tak, ja poznałem Józka już w roku 1968, a może i '67, były rzeczywiście takie plany, ale szybko się rozwiały – Skrzek był ze Śląska, my z Warszawy i już choćby to mogło być poważną przeszkodą, żeby zrobić coś razem. No, ale potem na szczęście znaleźliśmy się, właściwie odnaleźliśmy się, i uważam, że byliśmy bardzo dobrze dobrani jako muzycy.
I jeszcze jedna rzecz, którą być może ciężko będzie dziś zrozumieć, mianowicie funkcja kierownika artystycznego, którą pełnił Marek Skolarski.
Marek Skolarski dołączył do nas już po założeniu Klanu, w 1969 roku, i ponieważ pisał teksty i chodził wokół naszych spraw, mianowaliśmy go „kierownikiem artystycznym”. Ale byliśmy na stopie koleżeńskiej, nie było tak, że to szef i my – tworzyliśmy po prostu paczkę kolegów.
Klan w 1971 roku, fot. Henryk Kotowski, CC BY-SA 3.0
Niemniej jednak muzyczną pieczę nad całością sprawował pan.
Zdecydowanie tak, wszystkie kompozycje były moje, czułem, jak to ma wyglądać i brzmieć, ale chłopcy też dużo od siebie dali. Nie sposób zrobić czegoś w stu procentach samemu w zespole, w którym jest czterech dobrych muzyków. Jeśli muzycy się rozumieją, wtedy każdy wnosi dużo swojego.
Jakby pan określił waszą ówczesną stylistykę?
Dzisiaj to się nazywa rock progresywny. Wtedy były różne określenia – underground, psychedelic, jakieś takie durne nazwy wtedy panowały, ale to jest po prostu rock progresywny, czyli taki, w którym myślenie wyprzedza cokolwiek innego, który jest nietypowy, niełatwy w odbiorze, ale jest ciekawy.
Czy mieliście zespoły, którymi się inspirowaliście? Pan powoływał się na Vanilla Fudge...
Vanilla Fudge, oczywiście, oni byli główną inspiracją, bo ukazali nam, jak można grać tę muzykę, że wszystko jest dozwolone. Myśmy się troszeczkę bali otworzyć, ale mieliśmy dużo możliwości i Vanilla Fudge pokazali nam, że można te możliwości wykorzystać. Poza tym oczywiście Beatlesi, nieco później Led Zeppelin. To były bardzo postępowe, jeśli chodzi o myślenie, zespoły.
A The Who? Pytam o nich, bo podobnie jak oni myśleliście większymi formami, ale jednocześnie nie zapominaliście po prostu o rocku – te wasze, jak to się dzisiaj mówi, hymny stadionowe typu „Na przekór”...
Tak, ja bardzo lubiłem zespół The Who. Myślę, że przy tej całej postępowości muzyki trzeba zachować formę tradycyjną, która jest sensem rock and rolla. Melodia łatwa do zapamiętania, w miarę rytmiczna, ale jednocześnie wszystko powinno być grane z dużą dozą swingu. Wbrew pozorom w rock and rollu jest dużo swingu i o tym należy pamiętać.
No i tworzycie „Mrowisko” – spektakl muzyczno-baletowy, który, o ile wiem, nigdy nie został zarejestrowany na taśmie filmowej.
Tak, ono nie zostało nigdy sfilmowane, był bowiem zakaz filmowania zespołu.
Dlaczego? Czy to panowie sobie tego nie życzyli?
Nie życzyła sobie tego władza. Był zakaz filmowania zespołu Klan i to do tego stopnia, że jak kiedyś przyjechała Kronika Filmowa, to jeszcze do dzisiaj pamiętam uwagę, jaka była rzucona: „tylko nie filmujcie zespołu – samych tancerzy filmować!”. Władza sobie wyobrażała, że filmowanie takich dziwaków, którzy mogliby siać ferment, jest jej nie na rękę, bo nie wiadomo, co z tego może wyniknąć. Tacy byli durnowaci, że się wszystkiego bali.
A czy już później, w wolnej Polsce, nie było prób wystawienia „Mrowiska” na nowo? Domyślam się, że były...
Ja w ogóle miałem kilka pomysłów na duże formy, nawet napisałem „Mrowisko” na orkiestrę symfoniczną, tak po prostu dla siebie, żeby było. I to wszystko gdzieś leży. Wbrew pozorom w wolnej Polsce wcale nie jest tak łatwo – bardzo dużą rolę odgrywały i odgrywają pieniądze, a jeszcze większą układy, a ja nie mam ani tego, ani tego.
Niedawno zespołowi SBB udało się odegrać album „Ze słowem biegnę do ciebie” z orkiestrą, tak jak to było planowane prawie 40 lat temu, więc może i wam się uda.
Z orkiestrą udało mi się wystąpić kilkakrotnie, ale nie z „Mrowiskiem”, tylko z moimi utworami symfonicznymi, które współcześnie piszę. Na przykład trzy lata temu „Podróż Trzech Króli” do słów Eliota, na orkiestrę i chór, była wykonana w święto Trzech Króli w warszawskim kościele, i jeszcze drugie wykonanie z większą ilością moich utworów odbyło się w Mińsku Mazowieckim, bo stamtąd pochodziły chóry. Cieszyło się to dobrym przyjęciem, ale niestety jest to przedsięwzięcie bardzo drogie, bo orkiestra razem z chórami to jest 60 osób, więc tego nie zagra się codziennie, tylko raz na rok – jeśli ktoś zasponsoruje. Zawsze marzyłem o brzmieniach orkiestrowych, nawet jak pisałem „Mrowisko”, to w głowie miałem orkiestrę, i chciałbym iść w tę stronę, ale czy to będzie zrealizowane, czy nie, to nie wiem. Najprawdopodobniej nie, bo nie ma na coś takiego funduszy.
Może czyta te słowa ktoś chętny na zasponsorowanie.
To byłby cud, ale cuda się zdarzają.
KLAN
Jeden z pierwszych polskich zespołów progresywno-rockowych. Początkowo skład założonej w 1969 roku w Warszawie grupy tworzyli Marek Ałaszewski, Andrzej Poniatowski, Maciej Głuszkiewicz i Roman Pawelski (teksty pisał Marek Skolarski). Debiutancki album „Mrowisko” był ścieżką dźwiękową do baletu. W 1971 roku grupa, rozczarowana niewielkim zainteresowaniem oraz problemami organizacyjnymi, rozwiązała się i od tego czasu kilkakrotnie reaktywowała w różnych składach. Łącznie ukazało się 5 albumów studyjnych Klanu. Ostatni, „Nerwy miast”, z zapisem radiowych sesji z pierwszych lat istnienia zespołu wydała w 2014 roku oficyna GAD Records.
Wracając do historii Klanu: odnoszę wrażenie, jakby po nagraniu „Mrowiska” zespół znalazł się na rozdrożu. Pan rozwija własny styl, a zespół ciągnie w stronę jazz-rocka.
To nie było tak. Nagraliśmy podkłady muzyczne na potrzeby Kroniki Filmowej, ale to było tylko na zamówienie, to nie był nasz repertuar [kompozycje wydano w 2012 roku na płycie „Senne wędrówki” – przyp. DD]. A taśmę z repertuarem jazz-rockowym – „Watermelon man”, „Spinnin' wheel” i naszą kompozycję „Winter” – nagraliśmy z myślą o zdobyciu jakiegoś angażu na Zachodzie, co po części się udało. Finowie usłyszeli tę taśmę i skontaktowali się z Pagartem [Państwową Agencją Artystyczną], tam jedna osoba doprowadziła do naszego wyjazdu na festiwal w 1972 roku, z tym że to już nie był ten skład Klanu, bo to było rok po naszym rozpadzie. Pojechałem tam z jazzmanami Bronisławem Suchankiem i Januszem Stefańskim i zagraliśmy jazz-rockowy koncert w Finlandia Hall.
Z jakim repertuarem?
To były zupełnie nowe utwory napisane przeze mnie, bardzo dużo improwizacji jazzowych i w sumie dosyć udany koncert. Jak teraz tego słucham, to niektóre rzeczy naprawdę mi się podobają.
Jest szansa na wydanie tego nagrania we wspomnieniowej serii Klanu?
Być może się to uda. Ja nawet nie wiedziałem, że ten koncert był nagrywany, telewizja kiedyś wyciągnęła koncert Niemena z tego samego festiwalu, ale nasze nagranie wyciągnął dopiero rok-dwa lata temu Michał Wilczyński [szef GAD Records], nie wiem jakim cudem, ale mu się to udało. Finowie są bardzo skrupulatni, a mnie cieszy, że jakiś ślad po tym występie został.
Pan został sam, a trzech pozostałych muzyków Klanu miało nieco inny pomysł na granie.
Mieli pomysł, żeby wyjechać na Zachód i grać niestety do tak zwanego kotleta, bo u nas po prostu była bieda. Wtedy ten, kto grał na statku do kotleta, był panem świata i było go stać na wszystko, a my, grając w Klanie, byliśmy biedakami. Nawet nie stać nas było na sprzęt. Wszyscy wyjechali – 90 procent muzyków grało na statkach. Ja natomiast zostałem, powiedziałem, że na żadnym statku grać nie będę i tutaj zacząłem dłubać swoje.
Czy wrócił pan do zawodu wyuczonego, czyli malarstwa?
Ja cały czas ten zawód uprawiałem równolegle i uprawiam nadal, robię dwie rzeczy naraz, a właściwie trzy, bo jeszcze zajmuję się architekturą – tak więc mam sporo zajęć. Ale pod względem muzycznym te lata nie były takie zupełnie puste, bo w 1972 roku dostałem propozycję napisania muzyki do musicalu „Sen nocy letniej”, który z powodzeniem był grany w kraju i za granicą. Premiera była w 1973 roku w Teatrze Muzycznym w Warszawie, a potem musical był zakupiony przez Berlin, gdzie też był grany ładnych kilka lat.
Spytam o to samo: czy to zostało gdzieś zarejestrowane, choćby we fragmentach?
Nie, nie zostało nagrane. Tak właśnie wtedy działano. Wiadomo, taśma towar deficytowy, może gdzieś coś jest zarejestrowane, ale prawdę powiedziawszy, nawet nie chce mi się tego szukać. Tak więc to nie było tak, że ja nic nie robiłem w muzyce – cały czas komponowałem, robiłem swoje rzeczy. Trochę później, w 1975, faktycznie miałem przerwę, bo urodził mi się syn i wiadomo, że jak się pojawia dziecko, to nie ma zbyt wiele czasu na własne działania.
Co jakiś czas przypominał się pan z szyldem Klanu, jak na przykład w 1980 roku.
Wtedy powoli zacząłem wracać. Utwory „Ballada dla ludzi zmęczonych” i „Chwila nadziei”, nagrane z moim kolegą Dariuszem Jurewiczem na gitarze i Wojciechem Waglewskim – zagrał solówkę w tym drugim utworze, z taśmy puszczonej od tyłu. Bardzo fajnie się wtopiła w ten utwór. Waglewski w ogóle miał propozycję, żebyśmy grali razem, ale jakoś się nie ułożyło, zrobiliśmy tylko ten jeden numer.
W tym samym czasie, kiedy pan chciał wrócić z Klanem, u nas była eksplozja nowego rocka i nowego brzmienia, do której przyłożył rękę pana kolega z zespołu, Andrzej Poniatowski.
Nie miałem z nim wtedy żadnego kontaktu, on działał w Lublinie z Budką Suflera – coś tam dłubał. Ja natomiast nagrywałem pojedyncze utwory, z przypadkowymi składami.
Ale zrobił pan wtedy jeszcze coś większego w plenerze.
Tak, to była „Muzyka betonów”. Mieszkałem wówczas na Ursynowie, który się budował, to był rok 1982...
To takie osiedle jak z „Alternatywy 4”?
Dokładnie tak, i na jego peryferiach wykopano wielki dół w kształcie niecki stadionu i wrzucano do niego zniszczone elementy betonowe, które zostały uszkodzone na budowach. Było ich tam mnóstwo. Ten dół był naprawdę spory, miał w przekroju może z 50 metrów i był potencjalnie świetnym polem do działania.
I tam każdy mógł wejść i robić, co chce, albo na przykład spaść i złamać sobie nogę?
Tak, wtedy na takie drobiazgi jak złamanie nogi przez kogoś nie zwracano uwagi. Leżały tam elementy z wystającymi prętami, ja sobie po prostu chodziłem i stukałem o te pręty i bardzo mi się te dźwięki spodobały. Postanowiłem skomponować z nich muzykę, pooznaczałem je różnymi kolorami, żeby było wiadomo, na czym grać, wziąłem dwóch perkusistów – Radosława Nowakowskiego z Osjana i wspomnianego już Dariusza Jurewicza – poszedłem jeszcze do Marka Bilińskiego, zrobiliśmy razem muzykę elektroniczną jako podkład dźwiękowy do tych uderzeń, no i zagraliśmy taki happening, „Muzyka betonów”. On też nie był profesjonalnie zarejestrowany, ale ja to we własnym zakresie nagrałem tam na miejscu i ta muzyka pozostała.
Przechodząc już do przełomu lat 80. i 90., to kiedy narodził się pomysł reaktywacji Klanu na poważnie?
Cały czas miałem ten pomysł w głowie, tylko nie mogłem znaleźć odpowiednich muzyków.
Wasze ówczesne brzmienie – płyta „Po co mi ten raj” – było niepodobne do niczego, co się w Polsce grało. Niby to było modne wtedy granie akustyczne, ale dostojne, prawie orkiestrowe, a nie ogniskowe.
Ja zawsze mam w głowie szerokie brzmienia i wtedy też starałem się, żeby to w ten właśnie sposób zagrało. Zaczęło się od przypadkowego spotkania z kolegą Arturem Łobanowskim, pograliśmy razem na gitarach, fajnie nam się grało i stwierdziliśmy, że warto byłoby coś zrobić. Zaczęliśmy powoli grać moje kompozycje, dołączył do nas Radek Nowakowski na kongach – on był też znakomitym językoznawcą, anglistą i nie tylko, poruszał się w angielszczyźnie na tyle swobodnie, że tworzył w tym języku poezję i wszystkie angielskie teksty na płycie wyszły spod jego pióra. Niekiedy dawałem mu polski tekst, on to pisał po angielsku i stąd podwójne autorstwo przy niektórych utworach. Czwartym muzykiem był Wojtek Ruciński, doskonały basista, grał na takim przyrządzie – coś pomiędzy kontrabasem i gitarą basową, który świetnie się wpasował w nasze brzmienie. No i w 1992 roku udało nam się dokonać nagrania, powstała płyta.
Widziałem bodaj w 1991 roku w telewizji relację z festiwalu Old Rock Meeting, na którym zagraliście dwa czy trzy utwory – wśród weteranów polskiego rocka byliście jak przybysze z innej planety.
Nawet nie wiedziałem, że było takie nagranie. W każdym razie płyta po tym składzie pozostała, odszedł Artur Łobanowski, na jego miejsce wskoczył Piotrek Gąssowski i trochę jeszcze pograliśmy, po czym wszystko się w naturalny sposób rozpadło. Każdy poszedł w swoją stronę, ja jeszcze solowo nagrałem naszą piosenkę „Kawiarz”, do której był teledysk, i tyle. Potem przez parę lat rzeczywiście nic się nie działo.
Jak to, cały kraj się rozwija, bogaci, a zespół się zwija?
Zespół się zwija, ponieważ… Wie pan, zawsze są te same przyczyny rozpadu zespołu: brak pieniędzy, brak koncertów. Musi być jakiś imperatyw, który popycha zespół do przodu, cokolwiek: zapotrzebowanie na koncerty, a co za tym idzie popularność, sprzedaż płyt na tyle obfita, żeby można było z tego żyć.
Przyszło wam wtedy konkurować z zespołami typu Wilki czy IRA.
To wszystko siadło. My po prostu graliśmy swoje, ja się dobrze czułem w tym repertuarze i w tym brzmieniu, ale po pewnym czasie uznałem, że trzeba nadać większy ciężar tej muzyce i zaostrzyć brzmienie, i dlatego powstał zespół Klan numer 3, który istnieje najdłużej z wszystkich moich formacji – chyba już siedem lat.
Zespół nagrał jedną płytę, „Laufer”, ale z koncertami jakoś słabo – na festiwalach was nie widać, Open'er czy OFF obywają się bez was.
Nie, nie, te wszystkie festiwale, zwłaszcza te Woodstocki, gdzie się w błocie tarzają, to nie dla nas. My chcemy grać koncerty w przyzwoitych miejscach, gdzie przychodzi fajna publiczność – zawsze marzyłem, żeby tak było. Niestety, dzisiaj są takie czasy, że tych miejsc nie ma, gra się albo masówki, albo jakieś malutkie koncerciki w klubach. Zapotrzebowania na tę muzykę nie ma, ludzie czegoś innego teraz słuchają. Uważam niestety, że staliśmy się wtórnymi analfabetami, jeśli idzie o odbiór muzyki. Oczywiście są osoby, które w dalszym ciągu poszukują muzyki wartościowej, ale ogólnie rzecz biorąc, to wszystko się cofnęło do epoki disco. I tak to niestety teraz wygląda.
Nie jest to wesoła konkluzja wywiadu. Wychodzi na to, że trzeci raz się obróciło to koło i zespół się zaraz rozpadnie.
Tu się nie ma co rozpadać, bo na szczęście mamy świadomość stanu rzeczy, że gra się, jak jest potrzeba grania, ale na ogół takiej potrzeby nie ma. Tutaj doskwiera też niestety od dawna brak menedżera, który by to wszystko ogarnął. No ale menedżer z pustego nie naleje, zespół musi być w miarę popularny, istnieć w radiu i telewizjach, a wiadomo, co w telewizjach istnieje – muzycy od lat dyżurni, Maryla Rodowicz i spółka, którzy cały czas są modni i wzięci, i jeszcze takie zespoły, które przepychają się na siłę, bo mają jakieś tam układy. Jak czytam te zestawienia zespołów występujących tu i ówdzie, to od razu wiadomo, kto tam będzie. Młodzieży tam nie ma, młodzieży się nie dopuszcza. Nawet ci, którzy wygrywają jakieś tam „Voice of Poland” czy coś takiego, są przez jeden sezon, ich się wyciśnie jak cytryny i słuch po nich ginie, do widzenia. A Maryla ciągle śpiewa.
A kiedy następna płyta Klanu? Jest nowy repertuar?
Mam repertuar na dwie, może nawet trzy płyty, ale... Przede wszystkim fundusze są potrzebne. Wprawdzie samo dokonanie nagrań potaniało, bo można się nagrać w domu, mamy taką możliwość, ale musi się potem uruchomić cała machina produkcyjna i to wciąż sporo kosztuje. Dopóki nie znajdziemy sponsora, który chciałby wyłożyć na to fundusze, to nie wiem, czy damy radę coś nagrać. Może parę utworów się uda, ale jeśli się wydaje płytę, to warto myśleć całością, żeby płyta miała sens. Żeby miała ciągłość, żeby była jakimś opowiadaniem od początku do końca, a nie przypadkowym zbiorem utworów. Zawsze wydając płytę, myślę w ten sposób. Mam sporo pomysłów i na skład rockowy, i na skład symfoniczny, a czy to wyjdzie, to nie wiem. Szkoda tylko, że człowiek się starzeje, czas leci i z każdym rokiem coraz mniejsza jest nadzieja, że coś powstanie, a człowiek nie żyje niestety wiecznie. Tak że trzeba się spieszyć.