Pink Floyd jest zespołem często w naszym kraju niesłusznie sprowadzanym do wygodnych schematów i frazesów. To stara śpiewka, ale zrekapitulujmy ją w skrócie. Dla tak zwanych „rockowych wujków”, czyli słuchaczy w średnim wieku wychowanych na mitycznych radiowych audycjach Piotra Kaczkowskiego i na artykułach publikowanych w miesięczniku „Tylko Rock” formacja ma status świętej krowy, której dorobku i znaczenia nawet nie wypada weryfikować czy redefiniować. Z drugiej strony frakcja wyrastająca z antyestablishmentowego etosu muzyki alternatywnej. Ceni ona tylko debiutancki album Floydów, a ich sławne, wypolerowane brzmieniowo dokonania z lat 70. i 80. uważa raczej za synonim megalomanii, nudy i kiczu. O gustach się ponoć nie dyskutuje, ale sądzę, że żaden z obozów nie zadał sobie zbyt wiele trudu, by zdjąć z oczu klapki i przyjrzeć się zjawisku nieco bardziej wnikliwie, z trochę mniej oczywistej perspektywy. Mnie od wczesnego dzieciństwa do floydowskiej narracji przyciągnęło – poza, rzecz jasna, wspaniałą jakością samej muzyki – niespotykane bogactwo stylistyczne, będące w dodatku rezultatem fascynującej ewolucji, jaką przeszła ta grupa. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że jej dzieje to opowieść na tyle skomplikowana i różnorodna, a przy tym spójna i logiczna, że z lotu ptaka wygląda trochę jak odrębna historia muzyki rozrywkowej wewnątrz historii muzyki rozrywkowej (coś jak określanie obecnego stadium rozwoju Facebooka mianem „internetu w internecie”).
Zespół założyli w 1965 roku amatorzy bluesa (co zresztą bywa niepotrzebnie marginalizowane w świetle kolejnych wcieleń Pink Floyd – bluesowy komponent pozostał u nich obecny na zawsze), ale ich pierwsze nagrania opublikowane w 1967 roku współtworzyły już krajobraz barwnej, nieprzewidywalnej i obficie wspomaganej używkami sceny tak zwanego „swingującego” Londynu. Na tym etapie autorem większości repertuaru, wokalistą, gitarzystą i twarzą zespołu był pięknoduch przedstawiający się jako Syd Barrett. Niezwykle utalentowany melodyk, zarazem intrygował i czarował odbiorców bajkowym śpiewem. Utwory zaprezentowane przezeń na singlach „Arnold Layne” i „See Emily Play” oraz na debiutanckim albumie „The Piper At the Gates of Dawn” należą do najoryginalniejszych i najbardziej odkrywczych w całej historii muzyki popularnej.
Chociaż hasło „psychodelia” jest być może najpojemniejsze w całym słowniku rockowej terminologii, to Barrett, basista Roger Waters, pianista Rick Wright i bębniarz Nick Mason nie tylko poszerzali je w stereotypowo „odlotowych” koncertowych improwizacjach. Grali też piosenki, które brzmiały bezprecedensowo. Surrealistyczne, naszpikowane dziwnymi efektami dźwiękowymi i, owszem, przesiąknięte narkotycznymi wibracjami – emanowały przy tym podejrzaną delikatnością, a może i skrytą tęsknotą.
Dość szybko okazało się, że ta ujmująca wrażliwość Syda to w znacznej mierze skutek uboczny jego postępującej choroby psychicznej, tylko pogłębionej intensywną przygodą z dietyloamidem kwasu lizergowego, substancją lepiej znaną jako LSD. Barrett coraz częściej tracił kontakt z rzeczywistością i nagle okazało się, że jego tajemniczy urok stał się nieznośną dla otoczenia przypadłością. Waters, Wright i Mason początkowo wykazali się ogromną cierpliwością wobec kolegi, któremu przecież zawdzięczali niemal cały dotychczasowy sukces. Ale kiedy Syd przestawał grać w trakcie występu albo zwyczajnie na występ nie przychodził – musieli podjąć odważne decyzje. Najpierw zwerbowali nowego gitarzystę Davida Gilmoura – przez moment Floydzi byli kwintetem. A wkrótce musieli Sydowi podziękować za współpracę. Bolesny paradoks całej sytuacji polegał na tym, że Gilmour nie tylko kumplował się z Barrettem od lat, ale i – jak głosi legenda – dawał mu przed laty lekcje gry na gitarze. Przyjacielski odruch lub zwyczajne ludzkie poczucie winy zmotywowało Gilmoura i Watersa do pomocy przy sesjach, które zaowocowały dwoma „autorskimi” albumami Barretta, wydanymi w 1970 roku. Zalicza się je do najbardziej wstrząsających, nagich świadectw schizofrenii, jakie kiedykolwiek zarejestrowano na taśmie. Po miażdżącej recenzji jednego z solowych koncertów Syd bezpowrotnie zakończył karierę.
Gdyby się uprzeć, to można by streścić resztę losów Pink Floyd jako historię narastających napięć między dwoma liderami – Watersem i Gilmourem. Takie spojrzenie krzywdziłoby wprawdzie Wrighta i Masona – ogniw skromnych, operujących z „tylnego siedzenia”, a jednak kluczowych dla floydowskiej estetyki. Bo kto wie, czy to właśnie kolorystyka pozornie drugoplanowych partii instrumentów klawiszowych i bębnów nie decyduje o tym, jak powszechnie klasyfikuje się klimat nagrań Pink Floyd. Jednak ostatecznie to Waters i Gilmour byli w grupie wizjonerami i wyznaczali dla niej kolejne wyzwania oraz kierunek artystycznej drogi. A że różniło ich niemal wszystko – od poglądów politycznych, przez osobiste doświadczenia wyniesione z rodzinnego domu, aż po preferencje w sferze producenckiej – to im dłużej ze sobą pracowali, tym ostrzej między nimi iskrzyło. Wpierw przyjaciele, już wkrótce Roger i David mieli ogromny problem ze wzajemną komunikacją. Pod koniec lat 70. wręcz przestali się do siebie odzywać (w takich warunkach powstawało słynne dzieło „The Wall”) i tak już im zostało (podobno korespondowali jedynie za pośrednictwem prawników) aż do XXI wieku. Ale kto wie, czy pierwszym śladem tego pęknięcia nie była właśnie reakcja na chorobę i usunięcie z zespołu Barretta. Waters go idealizował (czym zresztą zapoczątkował rodzaj kultu wokół jego osoby – temat na inny artykuł), a Gilmour odbierał całe zajście na chłodno, podkreślając, że „nie ma w nim nic romantycznego”.
To trzeźwe, racjonalne, w pewnym sensie emocjonalnie znieczulone podejście cechowało również Gilmoura-artystę. Z całego składu był to człowiek najbardziej muzykalny i naturalnie natchniony melodycznie. To także jedyny w Pink Floyd muzyk, który aspirował do miana wirtuoza, choć jego styl w znacznym stopniu przeczy powszechnemu wyobrażeniu o gitarzyście imponującym technicznymi popisami. Preferujący głęboki, oleisty sound i długie, nastrojowe wybrzmienia, Gilmour błyskotliwie przetłumaczył swój bluesowy rodowód na język progresywnej psychodelii. Tę dziedzinę po paru latach skądinąd frapujących, choć udanych tylko połowicznie, awangardowych eksperymentów (przy okazji inspirujących niemiecki nurt zwany krautrockiem) Floydzi poniekąd wykreowali, oswoili i z poczuciem wielkiego komfortu zagospodarowali. David to wreszcie wybitny wokalista, obdarzony przepięknym, szerokim, matowym tembrem, mistrz interpretacji zawsze adekwatnej do potrzeb danej pieśni. Zazwyczaj śpiewał główne partie wokalne (jak trafnie ujął to pewien recenzent) „tak, jakby były zaledwie chórkami” – wycofany, zamyślony, niby na środkach nasennych. Ale kiedy już mierzył się z pełnym jadu, prowokacyjnym tekstem Watersa, potrafił sięgnąć wyżyn nienachalnej ekspresywności. To w połączeniu z jego natychmiast rozpoznawalną barwą głosu dawało piorunującą mieszankę.
Roger Waters przede wszystkim wniósł do Pink Floyd element „nerwu” biegunowo odległego od Gilmourowskiej „siły spokoju”. Przesadnie ambitny egocentryk, choleryk, frustrat i złośliwiec, też stopniowo dążył do uproszczenia przekazu, choć innymi, surowszymi i bardziej „namacalnymi” środkami, z tradycji lennonowsko-dylanowskiej. Pośrodku odrealnionej magmy kosmicznych dźwięków objawił znienacka kapitalny talent literacki i jakże pożądaną w tej branży łatwość mówienia wprost o fundamentalnych, najważniejszych sprawach. Robił to niebanalnie, wyraziście i z (gorzkim, bo gorzkim, ale jednak) humorem. Zdeklarowany socjalista, przejawiał skłonności do politykowania, ale swój protest i strzępki zaskakująco porywającej krytyki społecznej ukazał przez pryzmat prywatnych obsesji, prowadzących od straty ojca na wojnie (w wieku pięciu miesięcy), przez obrzydzenie machiną szołbiznesu, aż po uczucie dojmującej alienacji. Kiedy umiał przefiltrować te lamenty przez zwykłe ludzkie ciepło, wychodził mu komunikat o zasięgu uniwersalnym, który wzruszał miliony.
W drugiej połowie lat 70., gdy zespół stał się megagwiazdą w skali świata, to właśnie Waters całkowicie zdominował poczynania Pink Floyd. Ale jego pretensjonalne na poziomie konceptualnym cykle „Animals” i „The Wall” byłyby zaledwie rewelacyjnymi literacko, agresywniejszymi niż dotąd skargami nieszczęśliwego sentymentalisty, gdyby nie spory wkład pozostałych uczestników sesji, w tym zwłaszcza Gilmoura. Jest coś poruszającego w tym, że na albumie „The Final Cut” obrażony na kolegę Gilmour próbuje uratować jego szkice – suche, kanciaste, boleśnie osobiste, acz ewidentnie niedopieczone w warstwie muzycznej. Trochę z przyczyn ambicjonalnych, a trochę artystycznych, Gilmour dwoi się i troi, żeby nasycić te żałobne ballady blaskiem i werwą gitarowych solówek. Dzięki temu płyta stała się czymś odrobinkę więcej niż solowym dziełem Watersa. Również dwa kolejne longplaye grupy, zrealizowane już po odejściu Rogera – choć zawierały inną, miększą muzykę o sporych walorach ilustracyjnych – można od biedy potraktować jako kontynuację i następny rozdział w dyskografii tego samego podmiotu wykonawczego, spiętej pewnym umownym, wspólnym mianownikiem. Mimo urzekającej melancholii brakowało im nieco swady i charyzmy – podobnie jak solowym dziełom Watersa dopełnienia kompozycyjnego. Dopiero gdy ci dwaj panowie działali w komitywie, rodziła się magia. Analogia z niepokornym, buntowniczym Lennonem i ugrzecznionym tradycjonalistą McCartneyem nasuwa się sama.
Do wspólnych nagrań Gilmoura i Watersa nie doszło od lat 80. i prawdopodobnie już nie dojdzie, natomiast cała czwórka wystąpiła razem przy okazji charytatywnego koncertu Live8 w 2005 roku. Dla miłośników grupy widok Watersa i Gilmoura grających na jednej scenie po tylu latach otwartego konfliktu był dość szokujący i jednocześnie wzruszający. Ci faceci napsuli sobie w życiu tyle krwi, unosili się przed sobą dumą tak długo, ale w odpowiednim momencie stanęli na wysokości zadania. Trzy lata później zmarł Wright, a nowe wydawnictwo „The Endless River” to rodzaj hołdu Gilmoura i Masona dla niego właśnie. Jest to pierwszy album z premierowym repertuarem od równo dwudziestu lat – przedstawiany jest jako ostatni w katalogu Pink Floyd (Waters wbrew naiwnym nadziejom fanów zespołu nie brał udziału w tym przedsięwzięciu). Album zawiera odrzuty z sesji do płyty „The Division Bell” z 1994 roku, w tym sporo szkiców zarejestrowanych przez Wrighta, które David i Nick przeredagowali, posegregowali i uzupełnili o brakujące partie. Skoro więc intencje mieli uczciwe (ciężko tu mówić o skoku na kasę) i z założenia dysponowali „odpadkami”, to teoretycznie nie powinienem mieć do nich jakichkolwiek pretensji o rezultat. A jednak trudno przemilczeć to, że poszerzyli imponujący dorobek słynnego zespołu o pozycję zupełnie zbędną z punktu widzenia artystycznego, jedynie w dość przewidywalny sposób pozorującą dawne dni chwały.
Pink Floyd, „The Endless River”,
Parlophone 2014Główny zarzut wobec „The Endless River” jest na tyle smutny, że aż niezręcznie mi go formułować – oto zbliżający się do siedemdziesiątki zasłużeni muzycy po prostu kompletnie stracili dobry smak, a pozbawieni go sięgnęli po chwyty irytująco tanie i banalne. Co krok słyszymy tu mikrocytaty z floydowskiej klasyki: skrzyżowanie dostojnej rytmiki „Us and Them” z migającym gdzieś w tle syntezatorowym arpeggio z „Comfortably Numb” („Anisina”), gitarowy puls rodem z „Another Brick in the Wall” i „Run Like Hell” („Allonsy”), gdzie indziej z kolei zaplącze się zmiana akordu z genialnego „Dogs” („Talkin' Hawkin”)... i tak dalej. Podobnie jak przed dwudziestu laty w „Keep Talking”, nagle odzywa się Stephen Hawking; tytuł jedynej tu nominalnej piosenki „Louder Than Words” nawiązuje do „Lost For Words” z longplaya poprzedniego, a tytuł albumu zaczerpnięto z tekstu wielkiego hitu „High Hopes”. Nic nie poradzę, ale całość sprawia wrażenie, jakby profesjonalny tribute band w rodzaju The Australian Pink Floyd Show stworzył „własne” utwory celujące w uchwycenie esencji stylu imitowanej formacji. I owszem, stylu jest tu mnóstwo, lecz treści prawie w ogóle. Ohydna, tandetna okładka to w kontekście powyższego niby nieistotny drobiazg. Symptomatyczne jest, że ma się ona tak samo do ikonicznych projektów nieżyjącego grafika Storma Thorgersona (autora okładek do najważniejszych albumów Floydów, m.in. „Dark Side of the Moon” czy „Wish You Were Here”) , jak muzyczna zawartość „The Endless River” do największych osiągnięć grupy.
Jeśli jednak miałbym szukać jakichś pozytywów, to przyznam, że słuchając „The Endless River”, świetnie pisało mi się niniejszy artykuł. W jednym z wywiadów Kazik Staszewski wspomniał kiedyś, że w czasach szkolnych lubił uczyć się przy muzyce Pink Floyd, bo doskonale go koncentrowała – w przeciwieństwie do punka, przy którego kopnięciu emocjonalnym nie mógł usiedzieć w miejscu. Nigdy nie wiedziałem, o czym on mówi – i oto mam odpowiedź. Na zakończenie swojej bogatej, potężnej gatunkowo, obfitującej w najprawdziwsze objawienia kariery Pink Floyd zaserwowali nam porcję całkowicie strawnej, rzetelnej i... zupełnie niepotrzebnej muzyki tła. Ciekawe tylko, czy Gilmour i Mason zdają sobie sprawę, że starając się przywołać ducha i atmosferę albumu „Wish You Were Here”, uzyskali tak naprawdę jego zaprzeczenie. Wówczas wchodzili do studia z pustymi rękami, pogrążeni w twórczej blokadzie, wypaleni z weny – ale krok po kroku konstruowali coś z niczego i ostatecznie stworzyli być może najbardziej emocjonalnie poruszające dzieło w karierze. Tym razem było odwrotnie – rozgrzebując dwadzieścia godzin niewykorzystanych wcześniej nagrań, finalnie wykroili i ulepili z nich 53 minuty beznamiętnej muzyki.