O „serialach jakościowych”, które miałyby spełniać potrzeby dawniej realizowane przez powieść realistyczną, napisano już sporo. Za ich nobilitacją stoją z jednej strony wielkie nazwiska reżyserskie i aktorskie, z drugiej wytrawne pióra krytyczne, dostrzegające ewolucję współczesnych produkcji (coraz mniej) telewizyjnych. Na tym tle niezmiennie uwielbiane przez widzów seriale komediowe traktowane są często jak gorsze dzieci prawdziwie poważnych dzieł dramatycznych w rodzaju „The Wire” czy „Top of the Lake”. Tymczasem wiele z nich wcale nie ma mniej do powiedzenia o rzeczywistości – robią to tylko w innej tonacji, często bliższej codziennym doświadczeniom niż śmiertelna powaga czy groza. Wśród nich jedną z najciekawszych i przy tym najzabawniejszych produkcji tego roku był emitowany od stycznia przez stację Comedy Central serial „Broad City”. Z początkiem nowego roku ruszyć ma jego drugi sezon.
Niecodzienna jest już sama geneza serialu, stworzonego przez dwie kumpele, Ilanę Glazer
i Abbi Jacobson, na podstawie internetowego show, które przez dwa lata (2009–2011) własnym sumptem regularnie umieszczały na YouTube. Dzięki kilkuminutowym klipom, opartym na materiale z własnego życia, młode autorki zyskały grono oddanych fanów i utorowały sobie drogę do „prawdziwej” telewizji. Fakt zaproszenia dwudziestokilkuletnich dziewczyn, które za dużo czasu spędzają w sieci, do rozwinięcia skrzydeł w Comedy Central, może służyć za kolejny dowód na twórczą wymianę między mediami. To, co oglądamy na ekranach telewizora, momentalnie trafia do internetu (serwisy VOD), niektóre z wysokobudżetowych seriali mają swoje premiery w sieci („House of Cards”, „Orange is the New Black”), ale to nie wszystko. Coraz częściej rodzącym się tam talentom pozwala się zabłysnąć w telewizyjnych ramówkach – tak właśnie było z Ilaną i Abbi.
Brudy, które na oczach widzów piorą w Comedy Central, niewiele różnią się od tych maglowanych na YouTube. Daleko im do dramatyzmu „Gry o tron” – mają ciężar nowojorskiej codzienności, w której trzeba się borykać z gnuśnym współlokatorem, ubogim życiem seksualnym czy brakiem kasy na koncert Lila Wayne’a. Ilana (postacie noszą imiona grających je autorek serialu) teoretycznie pracuje w „korpo”, podobnie jednak jak bohaterka stworzonego przez Laurę Dern serialu „Iluminacja”, podczas sporadycznego przebywania w biurze zajmuje się wszystkim prócz pracy. Abbi zatrudniona jest w klubie fitness, nie jednak jako trenerka (czego by sobie życzyła), lecz jako sprzątaczka. To nie praca definiuje je najbardziej, nie stanowi też sensu ich życia. Żadne z nich błyszczące w biurze profesjonalistki w stylu Murphy Brown czy Ally McBeal – zadanie to dla dobra feminizmu wykonały za nie ich babki i ciotki. Dziewczyny z „Broad City” reprezentują – jak na lata dziesiąte przystało – pokolenie umów śmieciowych i żebraczych pensji. Żaden to dramat, bo Abbi i Ilana nie aspirują do bycia wilczycami z Wall Street. Zapewne zwiałyby stamtąd czym prędzej, poślizgując się po drodze na podpasce.
Hey, Dude
Nie „spełniają się” w pracy, ale i dekorowanie domu nie zaprząta im głowy. Nie mają zresztą wiele do aranżowania – o apartamentach Krystle Carrington czy wypucowanych rezydencjach gotowych na wszystko kur domowych mogą tylko pomarzyć (choć wolą fantazjować o czymś innym). Wystarczają im ciasne mieszkanka na Brooklynie, dzielone z innymi prekariuszami. Nie pozostaje to bez wpływu na strukturę narracyjną serialu: metraże, na których żyją, sprzyjają przenoszeniu akcji na… ekrany komputerów. Przesunięcie doświadczenia web 2.0. na ekran medium starszego koresponduje przy tym z doświadczeniem samych autorek serialu. Zgodnie z duchem czasów komputer jest integralną częścią ich życia i ulubioną formą spędzania wolnego czasu – a tego mają sporo. Przez dużą część serialu oglądamy gadające głowy dziewczyn, które wylegują się w łóżkach w towarzystwie laptopów z otwartym Skype'em, przez który dzielą się kolejnymi anegdotami, upokorzeniami i (rzadziej) seksualnymi podbojami. Lubią też wirtualnie zapalić razem jointa.
Zwracające się do siebie per dude dziewczyny łączy gorliwa miłość do marihuany. Uczucie to pomaga im wypisać się ze szczurzych wyścigów. Abbi i Ilana nie czują potrzeby aspirowania do nowojorskich wyższych sfer czy nieustającego doskonalenia własnych wizerunków. Mają to gdzieś. Wyznają inne wartości i oddają się innym przyjemnościom, wśród których bongo plasuje się w czołówce. Dzięki temu twórczynie serialu śmiało mogą korzystać z gagów typowych dla tzw. stoner movies, pobłażliwie i slapstickowo eksplorujących marihuanową kulturę. Ich bohaterami tradycyjnie byli upaleni kolesie w typie Cheecha i Chonga, próbujący zdobyć ziele, a niekiedy i znaleźć dziewczynę (ale w końcu to gandzia okazywała się „tą najlepszą z dam”). „Broad City” – biorąc za wzór Annę Faris uhonorowaną Stony Award za rolę w „Ciastku z niespodzianką” Gregga Arakiego – odzyskuje marihuanową jazdę także dla kobiecej przyjemności. I robi to przezabawnie.
Również ciała bohaterek nie są tu ukazane ku uciesze męskiego spojrzenia, funkcjonują same dla siebie. W niczym nie chcą przypominać gwiazd Hollywoodu czy topowych modelek – jeśli już, inspiracją jest dla nich hip-hopowa kultura z lat 90., którą uwielbiają. Rozmemłane w swoich pidżamach, z oczami wlepionymi w komputer, nie chcą na nikim robić wrażenia. Idą w ślady pionierskiej „Roseanne” (1988–1997) i swoją nienormatywną fizycznością zarażają feminizmem bastion amerykańskiej popkultury zwany sitcomem. „Broad City” nie jest – inaczej choćby niż podejmujący podobną tematykę serial CBS „Dwie spłukane dziewczyny” – sitcomem sensu stricte. Nosi jednak wiele jego znamion: mamy tu właściwy dla komedii sytuacyjnej (czy jak kto woli komedii siedzącej) metraż – niewiele ponad 20 minut, niski budżet, dowcipny dialog. Brakuje jednak, ku uldze osób nietrawiących tego rodzaju instrukcji obsługi i niepotrzebujących imitacji doświadczenia wspólnotowego, śmiechu z „offu”.
Dziewczyny na wspak
Pod tym już choćby względem „Broad City” bardziej przypomina słynne „Dziewczyny”, z którymi wiąże go także autorski rodowód i feministyczny charakter. Podobnie jak Lena Dunham, Glazer i Jacobson piszą scenariusz, występują w głównych rolach, same też – przy wsparciu znanej komiczki Amy Poehler, która gościnnie pojawia się w finałowym odcinku pierwszej serii – serial produkują. Ponadto bohaterki obu produkcji (włączyć w to można także tytułowe „Dwie spłukane dziewczyny”) są w podobnym wieku, mieszkają na Brooklynie i należą do nowego prekariatu. Podczas gdy Dunham i koleżanki, nieznośnie skupione na sobie samych, pną się jednak w górę, dziewczyny z „Broad City” pozostają wciąż w tym samym punkcie. Mniej energii poświęcają nie tylko ścieżce zawodowej, ale i sytuacjom romansowym, które mają raczej charakter suplementarny dla ich przyjaźni. To ona stanowi największą wartość w tym uniwersum, natomiast tytułowe „Dziewczyny” tak naprawdę wcale się nie lubią.
W obu produkcjach poziom dowcipów często wykracza poza zwyczajową obyczajowość
(i obyczajność) telewizyjnych seriali komediowych. Oparte są często nie tylko na wygrywaniu kolejnych upokorzeń postaci, ale i na fizjologicznej dosłowności. Jeżeli Hannah bywała w „Dziewczynach” obsikiwana lub (samo)okaleczana patyczkiem do ucha, „Broad City” idzie jeszcze dalej. Już w jednej z pierwszych scen pojawia się wielkie różowe dildo, a dalej robi się jeszcze ciekawiej: kupa ląduje w bucie, palec w anusie z hemoroidem, a kondom zostaje przez jedną z bohaterek wysikany. U jednych wywoła to atak gromkiego śmiechu, u innych naruszy granice dobrego smaku.
Z powodu owej dosłowności i wysokiej niepedagogiczności, „Broad City” nie ma co liczyć na takie wsparcie mediów, jakie otrzymał produkowany dla prestiżowej HBO serial Dunham, która stała się prawdziwą ulubienicą Ameryki (w tym samej Anny Wintour, naczelnej amerykańskiego „Vogue”) i nie zdobędzie aż takiej popularności. Szkoda, bo bije „Dziewczyny” na głowę, będąc serialem zabawniejszym, mniej pretensjonalnym i – przy całym swoim feministycznym przesłaniu – łatwiejszym do zaakceptowania przez męską część publiczności. Brak tu nieznośnych u Dunham melodramatycznych kalek i zupełnie papierowych portretów facetów. Wprawdzie Jacobson i Glazer również nie poświęcają im za wiele miejsca, ale zdają się oni mieć przynajmniej jakieś życie poza „byciem wobec bohaterek”.
Nie-pragnąć
Najciekawsze w serialu jest podejście do pieniądza. Większości produkcji telewizyjnych towarzyszy jego zakamuflowana fetyszyzacja poprzez promowanie stylów życia czy dóbr, które tylko pieniądz może zapewnić. Fryzury, ciuchy, wnętrza, spa, pilates, psychoanaliza, drogie wakacje (ba, w ogóle wakacje) wzmagają konsumpcyjne pożądanie widza. „Broad City” od tego ucieka – nie każe pragnąć, estetyzuje raczej uroki taniego „tumiwisizmu”. Z jednej strony bohaterki oczywiście wolałyby mieć więcej szmalu i, by go zdobyć, gotowe są na rozmaite upokorzenia – jak wtedy, gdy sprzątają w samej bieliźnie mieszkanie obserwującego je mężczyzny. Z drugiej, żywią do pieniądza organiczną wręcz odrazę, co najlepiej obrazuje scena, w której wyruszają na poszukiwanie straconego telefonu. Kiedy aplikacja lokująca zgubę prowadzi je na Upper East Side, są przerażone. Mityczna dzielnica znana ze „Śniadania u Tiffany’ego” ukazana zostaje niemal jak w horrorze, gdzie sunące po bulwarach podstarzałe Carrie Bradshaw gotowe są w każdej chwili przyłożyć torebką Louis Vuittona.
Gdy bohaterki „Broad City” spostrzegają Times Square, Ilana mówi: „Nie pójdę dalej, to zbyt obleśne”. Lamentujące nieustannie nad sytuacją na rynku pracy absolwentki z „Dziewczyn” robią zaś wszystko, by (najlepiej na własnych warunkach) tam się dostać. Chętnie na Manhattan przeniosłyby się także tytułowe „Dwie spłukane dziewczyny”, dla których praca w brooklyńskim barze jest związaną ze „złym urodzeniem” bądź bankructwem ojca – stanowi więc smutną konieczność. „Broad City” odwraca wektory, pokazując, że to bieda jest nowym bogactwem. Serial celebruje bycie młodym i spłukanym, opiewa uroki braków: większych zobowiązań uczuciowych czy profesjonalnych, perspektyw. Zamiast uczyć łaknąć, podsycając społeczne i konsumpcyjne apetyty, podaje w wątpliwość sens aspirowania do „lepszego świata”.
Abbi i Ilana nie dały sobie wmówić, że ich świat jest gorszy. Gdy w finałowym odcinku idą na urodzinową kolację do stylowej restauracji, w trakcie posiłku uciekają, żeby zapalić lolka z meksykańskim kuchcikiem. Potem opychają się owocami morza, biją szklanki, w końcu lądują w szpitalu. Na zawsze pozostaną pariaskami i dobrze im z tym. Wiedzą, że ich życie będzie po stokroć weselsze niż uzbrojonych w torebki i tapir sawantek z Manhattanu. Nawet jeśli nie wszystko uda się im z niego zapamiętać.