Gorzki ptak młodości.  American Film Festival
MG Network

Gorzki ptak młodości.
American Film Festival

Adam Kruk

Jednym z najważniejszych pytań, które zadawały filmy pokazywane podczas drugiej edycji American Film Festival było to, jak zagospodarować młodość

Jeszcze 3 minuty czytania

American Film Festival, Wrocław, 15-20 listopada 2011.

Jak chce Wasyl Machno, mieszkający w Nowym Jorku ukraiński poeta i eseista: „Ameryka we współczesnym modelu naszej cywilizacji jest siłą przyciągającą; czy ktoś ją kocha czy nie, stara Europa od dawna płynie w korycie wyrytym przez młodą energię Ameryki”. O godzeniu się z tym stanem rzeczy, rynkowo przecież niepodważalnym, świadczyć może też fakt organizacji po raz drugi we Wrocławiu American Film Festival (druga podobna impreza odbywa się od ponad 35 lat we francuskim Deauville), będącego przeglądem niezależnej kinematografii ze Stanów Zjednoczonych. Ta często omija europejskie ekrany, a nierzadko odważniej i precyzyjniej diagnozuje faktyczny stan samopoczucia Amerykanów, nie tylko tych, mieszkających na hollywoodzkich wzgórzach. Podczas sześciu dni festiwalu wielokrotnie okazywało się, że z samopoczuciem tym nie jest najlepiej i nasuwało się pytanie, czy rzeczywiście energia, o której pisze Machno, wciąż jest taka młoda?

Trudno oprzeć się wrażeniu, że Ameryka nie tylko coraz bardziej patrzy wstecz (najciekawsze dokumenty z sekcji American Docs dotyczyły właśnie rozliczenia z przeszłością, jak zwycięski „Sing Your Song” Susanne Rostock), ale i żywi coraz mniej, tak charakterystycznego dla siebie młodzieńczego optymizmu, pisząc dla własnej młodzieży raczej czarne scenariusze. Wynika to być może ze starzenia się amerykańskiej kultury, którą trudno wciąż, co jeszcze w ubiegłym wieku towarzyszyło myśleniu Europejczyków o Stanach, określać jako młodą czy niewinną. Ameryka jest coraz mocniej i coraz bardziej doświadczona. Pod każdym względem. Dojrzewa, a procesowi temu towarzyszy namysł nad odchodzącą młodością.

Domek dla lalek


Kiedy odmieniane w Europie przez wszystkie języki, „bezrobocie wśród młodzieży” stało się poważnym problemem politycznym, wymuszającym rządowe i europejskie („Młodzież w działaniu”) programy stażów i pierwszej pracy, w Stanach każdy musi sobie radzić sam. Nowe pokolenia wkraczają w „życie z wojną w tle” bez żadnego wparcia, jeśli nie dostali go od rodziców. Są, tak jak bohaterowie „Jess + Moss” Claya Jetera, „Talerza i łyżki” Alison Bagnall czy „Restless” Gusa Van Santa, jakby niewidoczni, żyją sami dla siebie, nikogo nie obchodzą. Państwo jest wirtualne – potrafi karać, ale nie potrafi pomóc. Najmocniej pokazała to Alma Har’el w poetyckim dokumencie „Bombay Beach”, obserwując sieroty po amerykańskim marzeniu w scenerii tytułowej osady na pustyni Kolorado, tętniącej wódą, bezrobociem, przemocą.

Także w przemyśle filmowym młodzi pozostawieni są sami sobie. Na pierwsze filmy debiutantów nie ma specjalnych pieniędzy od narodowych instytutów filmowych, debiutować jest zdecydowanie trudniej, choć – jak sarkastycznie stwierdził Todd Solondz – ma to swoje dobre strony, bo powstaje mniej szmelcu. Ale i mniej miejsc pracy. Solondz, który otrzymał na festiwalu nagrodę Indie Star Award, faktycznie był największą gwiazdą festiwalu. Podczas licznych spotkań rzucał anegdotami i gorzkimi prawdami o Ameryce, a przegląd jego filmów budował obraz koszmaru, przez który trzeba przejść w dzieciństwie („Witaj w domu dla lalek”) czy będąc nastolatkiem („Opowiadanie”). Choć wydaje się, że po takim horrorze może być tylko lepiej, w otwierającym festiwal, „Czarnym koniu” udowodnił, że równie dobrze może być równie źle.

„Czarny koń” reż. Todd Solondz,
USA 2011
W najnowszym filmie Solondz bada konsekwencje intensywnej infantylizacji, której od lat poddawana jest amerykańska kultura. Mentalność nastolatka nie gwarantuje (anty)bohaterowi „Czarnego konia”, który kolekcjonuje zabawki i nie zamierza wyprowadzić się od rodziców nawet w obliczu małżeństwa, ani wiecznego optymizmu, ani młodzieńczego uroku, nie chroni też przed zgorzknieniem. Odwrotnie – to ono leży u podstaw wszystkich jego klęsk. Podobnie diagnozuje swoich bohaterów inny naświetlany we Wrocławiu twórca, Joe Swanberg, przedstawiciel nurtu mumblecore (nowy synonim amerykańskiego kina niezależnego, którym kolejne jego pokolenie próbuje – także w celach marketingowych – odróżnić się od poprzednich). W „Autoerotyzmie”, trafnie nazwanym przez Michała Oleszczyka „«Dekameronem» doby internetowej pornografii”, portretuje śmieszne w swoim rozhisteryzowaniu i skupieniu na sobie stare dzieci. Emocjonalne nieuctwo i hibernacja dziecięcych kaprysów, wbrew temu, do czego próbują przekonywać nas amerykańska popkultura z Adamem Sandlerem, Benem Stillerem i potężnymi kacami w Vegas i Bangkoku na czele, wcale nie jest atrakcyjna.

W życzeniowo radosnej i obowiązkowo osadzonej w scenerii dostatku mainstreamowej twórczości dedykowanej nastolatkom (filmy w rodzaju „High School Musical”, seriale pokroju „Plotkary”) idealizacja młodości, wbrew kryzysowi, trwa w najlepsze. Niezależne produkcje wyspecjalizowały się więc w pastiszach i trawestacjach dominujących w amerykańskiej popkulturze wzorców. Najlepszym tego przykładem był zamykający festiwal rewelacyjny „Damsels in Distress” Whita Stillmana, wykrzywiający do rozmiarów parodii czas, który – według jednego z bohaterów „Witajcie w domku dla lalek” Solondza – ma być o niebo lepszy niż dzieciństwo. Jednak zamiast do mitycznego amerykańskiego college’u z campusami, używkami, miłosnymi przygodami, trafiamy w świat baśni. Już tytuł „Damsels in Distress” nawiązuje do odwiecznego archetypu księżniczki, zamkniętej w wieży czy więzionej przez smoka, damy w opałach, czekającej na wyzwolenie przez rycerza. U Stillmana księżniczki mają podobne marzenia, choć pozują na społecznice. Rzeczywistość nie dorasta jednak do ich oczekiwań, biorą więc sprawy w swoje ręce: zawiązują kółka samopomocowe, pracują nad sobą, a przy tym stepują, przygadują, czarują widza. W perwersyjny sposób Stillman zdołał tyleż ośmieszyć utarte w podkulturze przedstawienia młodości (film mógłby mieć miejsce tyleż w latach 60., co 90., a dzieje się współcześnie), co rozsadzić językowe klisze i zasady komunikowania się. Na bieżąco racjonalizując wszystko ustami swoich bohaterek, nie stawia się ponad nimi.

Todd Solondz odbiera Indie Star Award
/ MG Network

Edukacja

W stronę pastiszu podążył też Kevin Smith w swoim najnowszym, nieco niechlujnie zrealizowanym „Czerwonym stanie”. Pozornie przestrzega, że za uleganie młodzieńczym namiętnościom zapłacić można najwyższą cenę, szczególnie jeśli podniety te są co bardziej perwersyjne albo nieco „pedalskie”. Faktycznie jednak stawia pytanie: w jakiej Ameryce przyjdzie żyć młodym Amerykanom? Otóż zmuszeni będą oscylować między rygoryzmem religii, a cynizmem władzy gwarantującym spójność i trwanie kraju. Smith arbitralnie dzieli bohaterów na trzy kategorie (nawet lista płac skonstruowana jest wedle tej zasady): tych owładniętych seksem, religią i posłusznych polityce, napuszcza ich na siebie i dostarcza jednej z najbardziej oczyszczających jatek od czasu „Kill Billa” Tarantino. Konflikt, będący (niekiedy krwawą) emanacją demokracji, buzuje w każdej zapadłej dziurze, we wszystkich stanach, nie ma od niego ucieczki nawet w krainę prywatności.

„Z dystansu”, reż. Tony Kaye,
USA 2011
Pytanie o przyszłość pokoleń Amerykanów, wchodzących dziś w dorosłe życie, o możliwość wychowania prawego obywatela, pojawia się też w wyprodukowanym przez Adriena Brody (gwiazdor gra w filmie główną rolę) „Z dystansu” Tony’ego Kaye’a. Szkoła pokazana jest tu na sposób sadomasochistyczny: uczniowie i nauczyciele męczą się sami z sobą i męczą siebie nawzajem. Nikt tu nikogo niczego nie nauczy. Uczniowie nie mają pieniędzy na szkolne przybory, są sfrustrowani, popadają w depresję, popełniają samobójstwa. Belfrzy bywają przez nich opluwani, znieważani, bici. Nagminnie odchodzą z pracy – utrata wiary w sens edukacji dosięga nawet tych, którzy mają pokazywać ją jako szansę. Nieufność wobec instytucji szkoły prowadzi w finale do jej likwidacji. „Z dystansu” dosadnie (to zresztą jedna ze słabości tego pokracznego filmu) obrazuje wyczuwalny podczas większości seansów pesymizm i nieufność wobec państwowych instytucji. Wiara, że „tak, potrafimy” koczuje obecnie pod Wall Street. Głównemu bohaterowi udaje się pomóc jedynie młodocianej prostytutce. Odbywa się to jednak poza murami szkoły.

Poza mury uczelni wychodził też ze swoimi studentami Nicholas Ray, legenda złotej ery Hollywood (w przyszłym roku będzie miał na festiwalu retrospektywę), który z początkiem lat 70., w czasie protestów przeciw wojnie w Wietnamie, rozruchów na tle rasowym i hipisowskim umiłowaniu LSD, zaczął wykładać na uniwersytecie stanowym w Binghamton. Dokumentując, ale też otwarcie fabularyzując ten okres w „We Can’t Go Home Again”, odświeżonym dzięki Nicholas Ray Foundation, zastanawia się nad sensem i skutecznością nauczania. I wątpi. W podobnym tonie wypowiadał się podczas masterclass Todd Solondz twierdząc, że uczelnie filmowe w Stanach są fantastycznym miejscem dla nauczycieli (sam wykłada), niekoniecznie jednak dla uczniów.

Zakończenie festiwalu / MG Network

„We Can’t Go Home Again” z dzisiejszej perspektywy wydaje się dowodem na wyczerpywanie się formuł awangardowych w kinie, ale ma wielką wartość dokumentalną – pozwala otrzeć się o osobowość Raya (nawet jeśli trudno rozeznać, na ile jest ona tylko ekranową pozą) i zmierzyć się z portretem ówczesnej młodzieży: nie mądrzejszej czy dojrzalszej, ale może odważniejszej w swoich poszukiwaniach? W świecie kontrkultury autor „Buntownika bez powodu” znajduje oazę dla swojej „wiecznej młodości”. Początkowo studenci są wobec Raya nieufni (nienawidzą Hollywood!), ale szybko odkrywają w nim bratnią duszę. Ray wydaje się bowiem podobnie zagubiony i podobnie poszukujący. Równa się z nimi: są po imieniu, palą razem jointy, wyznaje im, że opaskę na oko nosi z próżności. Potrafi do młodzieży dotrzeć, ale, jak sam twierdzi, nie jest w stanie niczego jej nauczyć. Z wyjątkiem tego, by „nie oczekiwała za wiele”.

Dorosnąć

We Wrocławiu pokazano też filmy przepełnione większą dozą wiary w amerykańskie społeczeństwo. Dokument „To drugie słowo na F” przygląda się symbolicznemu przejściu od „fuck” do „father” na przykładzie punkowców, którzy zostają rodzicami. Stają oni przed wyzwaniem, by przekroczyć swoją niezgodę na świat i jednocześnie zachować wkurw jako maskę sceniczną. Film jest mało zniuansowany, dość jednostronny i nieco sentymentalny. Mimo to wiarygodny. Pozostawia widza ze sprzeciwiającą się „młodej energii Ameryki” aprobatą starości. Nie da się być dzieckiem w nieskończoność, można stać się jedynie jego karykaturą. W uniknięciu tego losu pomaga niekiedy zmęczenie. Dojrzewanie wymusza także kapitalizm – na dzieci zwyczajnie trzeba zarobić. Według Solondza kapitalizm stymuluje infantylizację kultury, dzięki której łatwiej zarządzać jest ludźmi zainteresowanymi wyłącznie sobą i gadżetami, w których się odbijają. Dokument Andrei Blauground Nevins udowadnia, że wymusza on odpowiedzialność za wszystko, co uznamy za własne – w tym wypadku dzieci. Polityczny prymat pieniądza każe więc nie dorastać do odpowiedzialności i dorosnąć do niej równocześnie. Kolejna kulturowa sprzeczność kapitalizmu.

Zerwanie z mitem młodości w amerykańskich produkcjach niezależnych wynika przede wszystkim z podglądania Hollywood i umiłowania do przywoływania go do bardziej realistycznego porządku. W miejsce coraz młodszych gwiazdek lub coraz bardziej chirurgicznie ponaciąganych gwiazdek starszych, amerykański off zatrudnia aktorów bardziej odpowiadających szarej średniej, jak w „Gdziekolwiek dzisiaj” Michaela Di Jiacomo – zwycięzcy konkursu głównego, albo bezlitośnie przerysowuje zwietrzałe schematy („Damsels in Distress” i „Czerwony stan”). Porusza tematy wciąż w Hollywood wstydliwe lub porusza je na sposób, który tam nie zyskałby aprobaty. Ten voyeuryzm jest wzajemny. Fabryka snów bowiem bacznie przygląda się swojemu rewersowi – na ten proces zwracał uwagę świetny dokument Elijaha Dreyera „American Grindhouse” – i sukcesy niezależnych mocno wpływają na jej optykę. Hollywood podkrada im pomysły i uczy się. Dlatego im lepszy i odważniejszy off, tym lepiej także dla widza masowego.

Organizatorzy American Film Festival także chcą się uczyć i rosnąć. Na razie przebili zeszłoroczną frekwencję, sprowadzili więcej twórców i stworzyli bogatszy program. Trudno nie docenić tego młodzieńczego zapału, szczególnie kiedy wizja Ameryki, wyłaniająca się z proponowanych przez nich filmów, nie napawa optymizmem.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.