Sześć lat młodsze od Elżbiety II Biennale di Venezia obchodziło w tym roku swoje 90. urodziny, słusznie pyszniąc się mianem najstarszego festiwalu filmowego na świecie. Dokładnie w 1932 roku na wyspie Lido odbyła się pierwsza Mostra Internazionale d’Arte Cinematografica, organizowana początkowo co dwa lata, a następnie przerwana przez wojnę – dlatego tegoroczna edycja nosiła numer 79. Od dekady dyrektorem jest, wcześniej kierujący Muzeum Kinematografii w Turynie, Alberto Barbera, pod którego sterami impreza zdecydowanie ma się dobrze. Związane jest to także z fortunnym wrześniowym terminem, który dla hollywoodzkich twórców jest świetnym czasem na przedoscarowe premiery, ale też z decyzją Barbery, by – inaczej niż Cannes – nie obrażać się na platformy streamingowe. Także w tym roku premiery miały tu głośne produkcje Netflixa: „Blondynka” Andrew Dominika czy „Biały szum” Noaha Baumbacha, których gwiazdy fotografowały się na czerwonym dywanie rozłożonym przed Palazzo del Cinema.
Hity, które niebawem zobaczymy na ekranach kin i platformach streamingowych, interesowały mnie jednak mniej niż reprezentacja samych Włochów – bo także i dla nich nobliwy festiwal jest wymarzonym miejscem premier, gwarantując rezonans w kraju i stwarzając szansę na ten międzynarodowy. Jak po pandemii koronawirusa, która wstrząsnęła Italią jak chyba żadnym innym europejskim krajem (pamiętamy obrazki z Bergamo), poturbowani Włosi opisują swoją ojczyznę? Ojczyznę, dodajmy, od dwóch dekad pogrążoną w nieustannym kryzysie i tak jak sama Wenecja wypraną z optymizmu. Miasto, które przeżywało wielki rozkwit na początku XX wieku, kiedy to na Lido powstawała festiwalowa infrastruktura, a w Giardini rosły kolejne pawilony goszczące Esposizione Internazionale d’Arte, dziś się wyludnia – liczba mieszkańców spadła właśnie poniżej 50 tysięcy.
Różowe lata 70.
Optymizmu nie czuć było i w prezentowanych na festiwalu włoskich filmach, choć budujące mogło być to, że do konkursu głównego trafiło aż pięć nazwisk z Włoch, a i poza nim znalazło się sporo lokalnych propozycji. Największe nadzieje wiązano z nową produkcją Emanuele Crialesego, nagrodzonego wcześniej na Lido Wielką Nagrodą Jury za opowiadający o dylematach mieszkańców Lampedusy w obliczu niekontrolowanego przypływu migrantów film „Terraferma” (2011). Tym razem Crialese pokazał stylowy dramat „L’Immensità”, którego głównym wabikiem był występ Penélope Cruz, nagrodzonej tu przed rokiem za rolę w „Matkach równoległych”. To już jej czwarty film zrealizowany na Półwyspie Apenińskim, gdzie wyraźnie czuje się świetnie – i tym razem jej energia, jako matki trójki dzieci mieszkającej w Rzymie lat 70., wręcz wylewa się z ekranu. Spontanicznej, nieokiełznanej, a przy tym zdradzanej przez męża kobiecie szybko przyczepiona zostaje łatka histeryczki – jasny staje się feministyczny przekaz filmu. Nie wybrzmiewa on jednak w pełni, w pamięci zostaje jedynie kilka scen, w których Cruz z dzieciakami wyśpiewuje szlagiery Miny czy Raffaelli Carry.
Ciekawszy w „L’Immensità”, którą zobaczymy niebawem na polskich ekranach, wydał mi się wątek dorastania nastoletniej córki/syna bohaterki – osoby transpłciowej – w społeczeństwie, które nie potrafi jeszcze nazwać jej tożsamości. Jak zatem ma się ona zidentyfikować? Te same lata, a do tego również z perspektywy queerowej opisuje w swym najnowszym filmie „Il signore delle formiche” Gianni Amelio, zwycięzca festiwalu za „Echa dzieciństwa” (1998). Reżyser, który wyoutował się kilka lat temu, dobiegając siedemdziesiątki, opowiada o sprawie Aldo Braibantiego. Dramaturg i poeta pod koniec lat 60. został skazany na dziewięć lat więzienia na podstawie nigdy wcześniej nieużywanego paragrafu zwanego plagio – za podporządkowanie fizyczne i psychiczne swojego (już pełnoletniego) ucznia, przyjaciela i kochanka. Jego rodzina wytoczyła Braibantiemu proces, a chłopca zamknęła w szpitalu psychiatrycznym, gdzie poddany został serii wyniszczających elektrowstrząsów mających wyrwać go spod „diabelskiego” wpływu.
„Il signore delle formiche”, reż. Gianni Amelio
Na sali sądowej język znany z kościelnych ambon i z targu miesza się z tym opartym na nauce, szacunku i rozsądku – przypominać to może realia polskiej debaty publicznej. Tyle że we Włoszech podobna debata przetoczyła się pół wieku temu – podczas kontrkulturowych rewolucji, które miały tam szczególnie brutalny przebieg, rozpoczynając tzw. lata ołowiu, zwieńczone zamachem bombowym na dworzec w Bolonii w 1980 roku. Proces – wzorem sprawy Dreyfusa we Francji – stał się lustrem podziałów i napięć w gwałtownie modernizującym się, a jednak wciąż bardzo tradycyjnym społeczeństwie. Braibantiego, zwolnionego ostatecznie po dwóch latach więzienia, bronili nonkonformiści – Pier Paolo Pasolini czy Alberto Moravia, atakowano go z prawa (co nie dziwi), ale i z lewa: nie czas bronić zboczeńców, gdy trwa wojna w Wietnamie. Większość, jak zwykle, pozostała obojętna.
Skomplikowane figury
NAGRODY 79. FESTIWALU W WENECJI
ZŁOTY LEW: „All The Beauty And The Bloodshed”, reż. Laura Poitras (USA)
WIELKA NAGRODA JURY: „Saint Omer”, reż. Alice Diop (Francja)
NAGRODA SPECJALNA JURY: „No bears”, reż. Jafar Panahi (Iran)
NAJLEPSZA REŻYSERIA: Luca Guadagnino, „Bones and All” (USA, Włochy)
PUCHAR VOLPI DLA NAJLEPSZEJ AKTORKI: Cate Blanchett za „Tár” (USA)
PUCHAR VOLPI DLA NAJLEPSZEGO AKTORA: Colin Farrell za „The Banshees of Inisherin” (Irlandia, Wielka Brytania, USA)
NAJLEPSZY SCENARIUSZ: Martin McDonagh za „The Banshees of Inisherin” (Irlandia, Wielka Brytania, USA)
NAGRODA MARCELLO MASTROIANNIEGO: Taylor Russell za „Bones and All” (USA, Włochy)
SEKCJA ORRIZONTI:
NAJLEPSZY FILM: „World War III”, reż. Houman Seyedi (Iran)
NAJLEPSZA REŻYSERIA: Tizza Covi i Rainer Frimmel za film „Vera” (Austria)
NAGRODA SPECJALNA JURY: „Chleb i sól”, reż. Damian Kocur (Polska)
NAJLEPSZA AKTORKA: Vera Gemma za film „Vera” (Austria)
NAJLEPSZY AKTOR: Mohsen Tanabandeh za „World War III”, reż. Houman Seyedi (Iran)
NAJLEPSZY SCENARIUSZ: Fernando Guzzoni za film „Blanquita”, reż. Fernando Guzzoni (Chile, Meksyk, Luksemburg, Francja, Polska)
Film Amelio przypomina nieco „Szarlatana” Agnieszki Holland, ale jako że kontekst jest odległy (a także brak mu uroku wcześniejszych dzieł reżysera), nie sądzę, byśmy zobaczyli go na polskich ekranach. Na pewno jednak zawita tu ostatni film jednego z najwybitniejszych współczesnych dokumentalistów, Gianfranco Rosiego, który swe najnowsze dzieło poświęcił papieżowi Franciszkowi. „In viaggio” jest wnikliwą, ale i bardzo osobistą (Rosi wyciąga z kazań to, czemu przyklaskuje) analizą podróży głowy Watykanu – od czasu inicjującej pontyfikat wizyty na Lampedusie po nieodbytą pielgrzymkę do Ukrainy. Film, złożony przede wszystkim z przemówień, przetkanych kuluarowymi ujęciami, które rozbrajają humorem powagę słów papieża, okazał się jedną z nielicznych festiwalowych propozycji, którym udało się uchwycić współczesne bolączki. Mówił bowiem – czasem bardzo ostro – o nierównościach społecznych i zmianach klimatycznych, o konfliktach na tle religijnym, klasowym i narodowościowym, o dziedzictwie kolonializmu, wojnie w Ukrainie, pedofilii w Kościele.
Różnie można oceniać portret naszkicowany przez Rosiego, ale w tym właśnie tkwi jego siła – czuć tu potencjał dyskusji poważniejszych niż to, czy Ana De Armas dobrze wcieliła się w Marilyn Monroe. Dla Polaków film może być problematyczny przede wszystkim ze względu na obronę postawy Franciszka w sprawie rosyjskiej agresji na Ukrainę (mówi o winach Kaina, ale i o tym, że Kaina trzeba zbawić), pozwala jednak lepiej zrozumieć włoską – czy szerzej zachodnioeuropejską, a także południowoamerykańską – lewicę. Dla niej amerykańskie zbrodnie (u Rosiego oglądamy chociażby Hiroszimę) i zachodnie dominacje w krajach Ameryki Łacińskiej czy Afryki każą widzieć Rosję jako pewnego rodzaju równoważnik. Oczywiście o rosyjskim imperializmie Włosi wiedzą niewiele, ale istotne w tym kontekście jest także i to, że przez lata zimnej wojny amerykańskie służby umacniały tu rządy prawicy, by utrzymać kraj po odpowiedniej stronie żelaznej kurtyny. Trudno o bardziej różne doświadczenia. Mimo to jest w „In viaggio” coś bardzo szlachetnego: ucieczka od kategoryczności, obrażania się, próba pokazania jasnych stron – zawsze przecież złożonej i niejednoznacznej tożsamości człowieka.
Jako podobnie skomplikowany jawi się portret dziś nieco zapomnianego Franco Zeffirellego, zaprezentowany w sekcji Venezia Clasicci. Bardzo chciałem zobaczyć ten film, bowiem do Serenissima przybyłem prosto z Florencji, gdzie oprócz obowiązkowej powtórki z Uffici odwiedziłem poświęcone reżyserowi muzeum – znajduje się ono w barokowej willi przy Piazza San Firenze, użyczonej Fondazione Franco Zeffirelli przez władze miasta. Ekspozycja jest laurką dla twórcy „Romea i Julii” i „Herbatki z Mussolinim”, dlatego film wydał mi się o niebo ciekawszy. „Franco Zeffirelli, conformista ribelle” nie próbuje bowiem przemilczać niewygodnych faktów, lecz stawia im czoło, ukazując złożoność tej na pierwszy rzut oka wyjątkowo uroczej postaci – w gestach i szelmowskim uśmiechu, ale także w swej surowości i kategoryczności przypominającej nieco naszego Zanussiego. Z biegiem filmu jednak spod nieskazitelnego obrazu intelektualisty, kosmopolity, partyzanta i co tam jeszcze chcecie, wyłaniają się rysy.
W pierwszych scenach widzimy powódź, która nawiedziła Florencję w 1966 roku – Zeffirelli rzucił wtedy wszystko, by dokumentować kataklizm. Narratorem zgodził się zostać współpracujący wcześniej z reżyserem na deskach teatralnych Richard Burton, co zapewniło miastu przypływ międzynarodowych środków na odbudowę. Już to pokazuje, jakie znaczenie dla Florencji miał reżyser – ale jego pozycja w pozostałej części Włoch bywała dyskusyjna. Otwarcie katolicki, co w lewicowo nastrojonym świecie artystycznym Italii jest nie do wybaczenia. Sprzeciwiający się aborcji (Pasolini też się sprzeciwiał), co twórcy filmu tłumaczą tym, że pochodził z pozamałżeńskiego związku, a jego matce doradzano przerwanie ciąży. Także gej, wylansowany przez Luchino Viscontiego (ich związek to oddzielna fascynująca opowieść), sam niechowający się specjalnie w szafie, a jednak sprzeciwiający się „obnoszeniu” podczas parad równości. Łatwo byłoby mu przypiąć łatkę hipokryty i skreślić, ale – tak jak w przypadku Franciszka widzianego oczami Rosiego – film nie każe nam stawać w roli sędziego, a raczej starać się zrozumieć.
Ku współczesności
Największym grzechem Zeffirellego było dołączenie do Forza Italia Berlusconiego, z którego list w latach 90. został wybrany na senatora. Decyzja ta miała być podyktowana nonkonformizmem twórcy – próbą zagrania na nosie elitom, które nigdy w jego odczuciu go nie zaakceptowały. Faktycznie Zeffirelli, wystawiający opery i sztuki teatralne od londyńskiego Old Vic po Moskwę, zawsze cieszył się większym uznaniem za granicą niż we własnym kraju – trochę jak Luca Guadagnino, w tym roku po raz pierwszy nagrodzony w Wenecji za swój nakręcony w Stanach kanibalistyczny romans (sic!) „Bones and All”. Zeffirelli przyszedł mi na myśl także, gdy oglądałem inny włoski konkursowy film: „Chiarę” Susanny Nicchiarelli, poświęconą (tak jak spektakularny „Brat Słońce, siostra Księżyc” Zeffirellego) Franciszkowi z Asyżu i św. Klarze. Czekałem na ten film, bo poprzednie dzieło reżyserki – „Nico, 1988”, opowiadające o ostatnich latach życia niemieckiej piosenkarki znanej ze współpracy z The Velvet Underground – uważam za wspaniałe. Tym razem jednak uwspółcześnienie średniowiecza i schowanie Franciszka w roli drugoplanowej, by na pierwszy plan mogła wyjść Klara, wypadło mechanicznie, wręcz banalnie.
Najlepiej o współczesności Włoch, a przy okazji przyszłości świata, udało się opowiedzieć Paolo Virzìemu, który od lat z powodzeniem łączy (trochę jak Ferzan Özpetek) walory kina artystycznego i popularnego. Reżyser z Livorno, którego wszystkie filmy od czasu „Coś pięknego” trafiały na polskie ekrany (ale polecam też te wcześniejsze, począwszy od „Bólu dorastania”), ma rzadką zdolność do syntezy. Pokazana poza konkursem (dlaczego najlepszych włoskich filmów festiwalu w nim nie ujęto, pozostaje dla mnie tajemnicą) „Siccità” to osadzona w Rzymie niedalekiej przyszłości dystopia, komedia, dramat, kino społeczne – wszystko w jednym. Oto na skutek długotrwałego braku opadów wysycha Tybr, a stolica Włoch cierpi niedostatki wody, którą władze zaczynają racjonować. Katastrofę (bo z naszego wygodnego punktu widzenia naprawdę byłaby to katastrofa) oglądamy z kilku perspektyw. Bohater jest zbiorowy: to galeria różnych rejestrów italiano medio – od podstarzałego youtubera, przez głupawego ochroniarza, po napompowane córki bogaczy. Wszystkim dostaje się po równo.
Głośny, krzykliwy – tak jak niekiedy sami Włosi – a jednocześnie precyzyjny film Virzìego, wykorzystując problem pustynnienia globalnego południa (a także południa Europy, czego trudno było nie zauważyć tego lata), jest nie tylko dzwonkiem alarmowym w sprawie zmian klimatycznych, ale też satyrą na postawy Włochów wobec pandemii koronawirusa. Na falę strachu, frustracji, postaw „wzorowych obywateli” i foliarzy, które zagościły w kraju na dobre. Tu wciąż na porządku dziennym są awantury o brak maseczek w środkach komunikacji publicznej, z jednej strony upominanie i donoszenie, z drugiej zaś – złośliwe pokaszliwanie. Panika i anarchia. W filmie obserwujemy, jak ktoś mimo zakazów podlewa kwiatki na balkonie, ktoś inny robi zdjęcie i publikuje w mediach społecznościowych, skąd wylewa się hejt, telewizja sieje panikę, szpitale nie wyrabiają z leczeniem chorych – nie na COVID-19 wprawdzie, lecz nową chorobę związaną z tytułową posuchą, jednak analogie przeprowadzone są bezbłędnie. I tu też oczywiście są ci, którzy na kryzysie zarabiają: bogacze prowadzący spa, jedyne miejsce, gdzie woda jest nieracjonowana, mają się świetnie. Brakuje tylko maseczek kupowanych przez ministra od handlarza bronią.
Prawda ekranu
Ostatnim ważnym filmem, który już po gali zamknięcia udało mi się w Wenecji zobaczyć, była nagrodzona w sekcji Orrizonti (wyróżniono w niej też Polaka, Damiana Kocura za „Chleb i sól”, ale o tym filmie napisze pewnie Jakub Socha w swej relacji z Festiwalu Filmowego w Gdyni) „Vera” Włoszki Tizzy Covi i Austriaka Rainera Frimmla. Tytuł prowadzi nas do grającej główną rolę Very Gemmy, ale i do słowa „prawdziwa”. Aktorka zaś jest cała, jak to mówią Włosi, rifatta – przerobiona za sprawą licznych ingerencji chirurgii plastycznej. W jednej z pierwszych scen tłumaczy, że jej ideałem piękna od zawsze były osoby trans, później dodaje, że pierwszą operację nosa w wieku kilku lat zafundowała jej matka, gdyż presja na bycie piękną była w domu ogromna – już lepiej było uzależnić się od narkotyków niż utyć. Nie bez znaczenia jest fakt, że Vera to córka samego Giuliano Gemmy – amanta, bell'uomo, wielkiej gwiazdy spaghetti westernów. Cień idealnego ojca kładzie się nie tylko na sposobie, w jaki bohaterka postrzega własne ciało, ale i na relacjach uczuciowych z mężczyznami.
Bycie dzieckiem wybitnych rodziców stanowi oś filmu: w pewnym momencie w kadrze pojawia się nawet Asia Argento (córka Dario – legendy giallo), która prowadzi Verę na rzymskie Cimitero Acattolico, by pokazać jej nagrobek syna Goethego. Brak na nim nawet imienia nieboszczyka – w całości upamiętnia on wielkiego ojca. Najciekawszy jest tu jednak kontekst społeczny – „Vera” nie zatrzymuje się na rozciągniętym między krytyką a współczuciem portrecie uprzywilejowanej rzymskiej socjety. Zestawia ją z tymi, którzy całe życie mieli pod górkę, i nie pudruje różnic – analizuje je i uwypukla, ukazując fascynujące seanse przyciągania i odpychania, wyzysk jednych przez drugich, przepływy finansowe i erotyczne. Świetna jest chociażby scena, kiedy Vera próbuje zaprosić do siebie na noc taksówkarza, ale i te, w których obserwujemy, jak przedsiębiorczy potrafią być mieszkańcy przedmieść, którzy nigdy nie widzieli nawet centrum Rzymu. By przetrwać, wykorzystają wszystkie dostępne narzędzia, nie wyłączając zdrowia swoich dzieci, robotniczego seksapilu czy przemocy fizycznej. To bardzo inteligentny i bardzo prawdziwy film.
Nie ma w nim miejsca na happy end – okazuje się, że światy te nie mogą się spotkać na innej płaszczyźnie niż interesownej. Ktoś komuś da poczucie obcowania z „prawdziwym życiem”, trochę czułości, pieniądze na operację syna, bieżącą wodę czy odrobinę magii. Ostatecznie jednak wszyscy (się) oszukują. Trochę jak w samej Wenecji, gdzie turyści – w tym uczestnicy festiwalu – ochoczo zadeptują upadające miasto, a wenecjanie chętnie korzystają z ich grosza, jednocześnie nie mogąc już na nich (na nas) patrzeć. My zaś, płacąc krocie za hotele i promy, próbujemy poczuć magię tego miejsca, stać się choć na chwilę jego częścią. To jednak iluzja nie do utrzymania: turystyka nie rozwiązuje problemów Wenecji, a tylko je piętrzy. Władze szukają rozwiązania we wprowadzeniu opłaty za wstęp do miasta, trudno jednak będzie o bardziej ostateczny dowód jego disneylandyzacji.