„Niepokojący”, „chaotyczny”, „wyczerpujący”, „koszmarny” i „nerwowy”, ale też „świetny”, „wspaniały”, a dla niektórych zwyczajnie „meh”. To nie lista zakupów, a osiem najczęściej wskazywanych przez respondentów określeń opisujących rok 2018 w badaniu przeprowadzonym przez Survey Monkey na grupie 6075 dorosłych mieszkańców USA. Niespełna cztery lata później możemy chyba domniemywać, że sonda uliczna dotycząca roku 2018, przeprowadzona tu i teraz, po latach lockdownów i przetaczającej się przez kraj Wielkiej Rezygnacji, w środku kryzysu surowcowego i przy nienotowanej od prezydentury Ronalda Reagana stopie inflacji, za którą zwyczajnie nie nadążają płace, przyniosłaby radykalnie odmienne rezultaty, z łezkami wzruszenia w kącikach oczu ankietowanych oraz nostalgicznymi opowieściami o starych dobrych czasach włącznie. Cóż, ze starymi dobrymi czasami chyba już po prostu tak jest, że zwyczajnie łatwo je przeoczyć, kwitując je pogardliwym „meh”, zupełnie tak jak co dziesiąty uczestnik wspomnianego badania.
O starych dobrych czasach myśli się znacznie częściej i mówi znacznie głośniej, gdy aktualna sytuacja nie do końca sprzyja, i właśnie w takich okolicznościach widzowie „Better Call Saul” poznają Gene’a Takavica, łysiejącego, wąsatego mężczyznę w średnim wieku, który zarabia na życie jako manager w jednym z punktów gastronomicznych zlokalizowanych w centrum handlowym w Omaha w stanie Nebraska. Gdyby nasz bohater swoje poczucie własnej wartości czerpał wyłącznie z wykonywanej pracy, prawdopodobnie ogarnęłaby go trudna do wyobrażenia rozpacz, która w kraju nieograniczonych możliwości poprowadziłaby go przez kolejne etapy na jakby częściej w ostatnich dekadach uczęszczanej drodze międzystanowej, łączącej poczucie beznadziei z opioidami na receptę, opioidami bez recepty i więzieniem. Nasz bohater jednak, zamiast pogrążania się w rozpaczy, wybiera raczej okazjonalne, głębokie spojrzenia rzucane denku szklanki oraz snucie wspomnień w barwach Rusty Nail, oficjalnego napoju stanów depresyjnych u starzejących się mężczyzn.
Gene Takavic, James Morgan McGill, Saul Goodman, Slippin’ Jimmy, Viktor St. Claire, Gene the Cinnabon Machine, Charlie Hustle, Special Agent Jeffrey A. Steel, The Cellphone Guy, The Magic Man. Czy ktoś, kto, jak się zdaje, potrzebuje kamizelki taktycznej, by mieć zawsze przy sobie wszystkie niezbędne tożsamości i pseudonimy, żyje wielokrotnie, zupełnie tak jak przeciętny adresat kampanii promującej czytelnictwo w Polsce? I choć zarówno liczba, jak i sam kształt poszczególnych imion, nazwisk i ksywek mogą robić wrażenie, nie przestaje mnie dręczyć myśl, że gdyby nasz bohater swoją karierę rozpoczął nie w Nowym Meksyku, a w nieprzesadnie eksponowanym w popkulturze lubuskim, to prawdopodobnie jego szczytowym osiągnięciem byłby dyplom dla pracownika miesiąca w niezbyt dużej firmie oferującej emerytom i rencistom lecznicze kołdry i ekskluzywne zestawy garnków. Ale Polska to jednak (wciąż i na szczęście) nie kraj nieograniczonych możliwości, dlatego Jimmy McGill mógł ukończyć korespondencyjny kurs prawa na University of American Samoa (to prawdopodobnie w pełni fikcyjna uczelnia, ale warto w tym miejscu wspomnieć, że Ranking Web of Universities umieszcza faktycznie funkcjonujące American Samoa Community College na 10 328 miejscu w światowym rankingu) i założyć własną praktykę, żeby na własnej skórze przekonać się, że końce nie zawsze dają się związać.
Początkowe niepowodzenie, wsparte odrobiną szczęścia przy przeczesywaniu śmietników, umożliwiło mu podjęcie współpracy z uznaną kancelarią prawną. Dalej mogło być już tylko lepiej: Jimmy’emu udało się znaleźć zatrudnienie w innej uznanej kancelarii prawnej, a chwilę potem zaproponować swojej partnerce założenie wspólnej praktyki. Po kolejnym fiasku zdołał jeszcze zaliczyć epizod w branży reklamowej, zatrudnić się w salonie telefonii komórkowej, otworzyć praktykę pod nowym nazwiskiem, zostać prawnikiem meksykańskiego kartelu, kierować z tylnego siedzenia narkotykowym imperium zbudowanym przez nauczyciela chemii oraz, jak już wspomniałem, zająć odpowiedzialne stanowisko w miejscu pełnym cynamonowych bułeczek. To, jakby nie patrzeć, dość imponujące, choć wypełnione gdzieniegdzie klasycznymi bullshit jobs, CV z pewnością nie powstałoby, gdyby główny bohater „Better Call Saul” kurczowo trzymał się tożsamości nadanej mu w akcie urodzenia. Ale zostawmy na chwilę Gene’a Takavica w czarno-białym kadrze i przenieśmy się do gorącego w wielu znaczeniach tego słowa Albuquerque, bo to nieco ponad półmilionowe miasto pojawia się w serialu na prawach przynależnych raczej postaciom, a nie dekoracjom.
Ta część stanu Nowy Meksyk, jej położenie geograficzne i związany z nim bagaż kulturowy, lokalna specyfika oraz struktura etniczna ludności sprawiają, że to być może najlepsze miejsce do stworzenia tego bogatego i barwnego uniwersum. Stworzenia świata, w którym poważne interesy mieszają się z drobnymi biznesikami, faktyczne przestrzeganie zasad zderzane jest z bardzo pokracznie rozumianym honorem, a bohaterowie cierpiący z powodu syndromu oszusta w zasadzie co chwila konfrontowani są z najprawdziwszymi oszustami.
Vince Gilligan i Peter Gould, twórcy „Breaking Bad”, pełnometrażowego „El Camino” oraz „Better Call Saul”, trochę odmalowali, a trochę wyrzeźbili na nowo świat, który choć z pozoru wydaje się kręcić wokół narkotyków i pochodzących z handlu nimi wizerunków amerykańskich prezydentów, tak naprawdę (prawie) wcale nie jest o narkotykach i dolarach. Zamiast tego mamy pozornie niezobowiązującą, ale też naprawdę tragiczną w skutkach love story, mnóstwo zagmatwanych historii rodzinnych, podsycanych ambicjami i oczekiwaniami bohaterów, ich pokracznymi próbami załapania się na amerykański sen, który, pech chciał, akurat zaczął korodować, napięcia rasowe, wyrzuty sumienia, brak skrupułów, resentyment, ale też niekiedy naprawdę płytko zaszyta w postaciach serialu małostkowość, chęć wbicia szpili, kto wie, czy nie Schadenfreude (wątek niemiecki także się pojawia). Zdaję sobie sprawę, że tekst powoli zaczyna zmierzać w kierunku wyliczanki, ale chyba tylko w ten sposób jestem w stanie choć po części oddać ogrom uniwersum, które, jeśli wierzyć jego twórcom, domknęło się wraz z ostatnim odcinkiem „Better Call Saul”. I biorąc pod uwagę jakość klamry, jaką była druga połowa finałowego sezonu spin-offu „Breaking Bad”, naprawdę mam nadzieję, że nigdy, w żaden sposób i pod żadnym pozorem, Palpatine nie powróci.
Jedną z cech składających się na sukces świata wykreowanego przez Gilligana i Goulda jest dbałość o szczegóły, którą najłatwiej moim zdaniem opisać przez pryzmat powracającego w zasadzie na każdym kroku obrazu charakterystycznej dla USA kultury motoryzacyjnej. Nie chodzi jednak o kadry estakad, wielopasmowych dróg i podmiejskich uliczek, bo to potrafi większość produkcji zlokalizowanych w Stanach Zjednoczonych. Nie, tu zdarzyło się coś znacznie bardziej niemożliwego: twórcom serialu udało się zrobić ikonę popkultury z pontiaca aztek, numeru jeden na liście stu najbrzydszych samochodów w historii opublikowanej przez „Telegraph”. Pierwszy w historii General Motors SUV doświadczył nawet „Breaking Bad effect” i stał się mocno deficytowym towarem na rynku wtórnym, a w całkiem poważnych miejscach można przeczytać całkiem poważne analizy wskazujące na ścisły związek pomiędzy odcieniem egzemplarza użytkowanego przez serialowego Waltera White’a a charakterem bohatera zasiadającego za jego kierownicą. Ale nieszczęsny aztek to tylko wisienka na torcie składającym się z perfekcyjnie podkreślających cechy swoich właścicieli pojazdów: młoda, dynamiczna, wyrabiająca nadgodziny w uznanej kancelarii Kim Wexler jeździ młodym i dynamicznym mitsubishi eclipse, które ostatecznie, z nadmiaru pracy i innych wrażeń, rozbija; bossowie kartelu mogliby śmiało prezentować na spotach i zlotach swoje zadbane, pochodzące najczęściej z lat siedemdziesiątych klasyki (wśród nich AMC javelin, chevrolet monte carlo czy pontiac le mans); a Gustavo Fring, właściciel sieci fast foodów i z sezonu na sezon coraz bardziej szara eminencja narkotykowego półświatka, porusza się po Albuquerque wyjątkowo praktycznym i dyskretnym volvem.
Główny bohater w toku akcji serialu zmieniał samochody niemal tak często jak tożsamość. Gdy poznajemy Jimmy’ego McGilla, najbardziej kosztowną częścią składową jego dobytku jest żółto-rude, rozpadające się na naszych oczach suzuki esteem (w Polsce występujące jako suzuki baleno), które w żaden sposób nie jest w stanie sprostać obietnicy złożonej w nazwie handlowej, ostatecznie dokonując żywota na pustyni. Slippin’ Jimmy na krótką chwilę przesiada się do służbowej niemieckiej limuzyny, do której kluczyki otrzymuje w ramach pracy dla uznanej kancelarii. Oczywiście pasuje do niej niemal tak dobrze jak praktyka prawna do salonu pedicure, co w bardzo obrazowy sposób ilustruje słynna (mam nadzieję) scena z kubkiem termicznym, która jest ważnym głosem w dyskusji o konkurencyjnych systemach miar i wag. Stając się Saulem Goodmanem, w nie całkiem legalny sposób spełnia amerykańskie marzenie o białym lincolnie, a dosłownie kilkanaście miesięcy później, gdy okoliczności nie pozwalają na nic innego niż stanie się Genem Takavicem, jego autem z rozsądku zostaje beżowy saturn aura, któremu pewnie dałoby się wiele zarzucić, ale z pewnością nie to, że przyciąga wzrok. To właśnie w nim widzimy naszego głównego bohatera, gdy beztrosko podśpiewuje „The Tide Is High” Blondie, dosłownie chwilę przed tym, gdy fala ostatecznie go przykrywa.
Jest coś szczególnie ironicznego w tym, że wyczuwalny już pod koniec pierwszego sezonu zefirek ostatecznie był w stanie wytworzyć falę, która przykryła Jimmy’ego, doprowadzając całą sytuację do szeregu mniejszych i większych kulminacji. Tak, to ironiczne, ale i bardzo symboliczne, że wielopoziomowe, z pietyzmem wznoszone kłamstwo Gene’a Takavica rozbija się o starszą panią oglądającą w sieci starą reklamę Saula Goodmana, starszą panią, która na pierwszy rzut nieuzbrojonego oka jest łudząco podobna do ofiar sprawy Sandpiper, wokół której rozgrywała się w dużej mierze początkowa faza serialu. Jimmy McGill, trochę wnusio jak z bajki, trochę pomocny, znajdujący się zawsze we właściwym miejscu i czasie syn, po części pewnie też dobry sąsiad, nie ma absolutnie żadnych zahamowań związanych z wykorzystywaniem do własnych celów starszych, schorowanych i nieco zagubionych osób przemierzających ulice Albuquerque i Omaha.
Postać grana przez Boba Odenkirka, którego możecie kojarzyć m.in. z „Fargo”, „The Disaster Artist”, Złotych Malin czy krótkiego filmiku na facebookowym fanpejdżu Built to Spill, może pochwalić się niebywałymi zdolnościami komunikacyjnymi, dzięki którym jest w stanie przynajmniej do pewnego stopnia zjednać sobie niemalże każdą osobę napotkaną na swojej drodze, od studentów szkoły filmowej, przez pensjonariuszy domu opieki, po ważne figury narkotykowego półświatka. „Zjednanie sobie” może oznaczać w tym przypadku zarówno pozyskanie zamożnego (lub przynajmniej względnie wypłacalnego) klienta, otrzymanie termicznego kubka niepasującego do uchwytu w niemieckiej limuzynie, ale i uniknięcie gwałtownej i brutalnej śmierci lub usłyszenie ratującej życie porady dotyczącej alternatywnych zastosowań ludzkiego moczu podczas długiego marszu przez pustynię.
Nieco oślizgły, ale wciąż urok osobisty w połączeniu z przemożną chęcią załapania się na amerykański sen, choć najchętniej przy minimum wysiłku i tylnymi drzwiami, to dwie cechy Jamesa Morgana McGilla, wokół których gromadziło się niemal całe napięcie w relacji z bratem Chuckiem (w tej roli Michael McKean), o którym pewnie dałoby się napisać wiele dobrego, a jeszcze więcej smutnego. Charles Lindbergh McGill Jr., współtwórca jednej z uznanych kancelarii pojawiających się w „Better Call Saul”, to w zasadzie absolutne przeciwieństwo swojego brata, człowiek traktujący prawo jako fundament wspólnoty, a nie skrót na drodze prowadzącej do dużych pieniędzy, w swojej praktyce zawodowej stawiający przede wszystkim na przygotowanie merytoryczne, a nie charyzmę i odrobinę błysku na sali sądowej. Zresztą, w przypadku Chucka o błysku niestety mówić można w zasadzie wyłącznie w kontekście folii aluminiowej, która była jego sposobem radzenia sobie z bardzo osobliwym schorzeniem (wyprzedzającym o jakieś półtorej dekady postawienie pierwszego masztu 5G w Polsce i związane z tym problemy z dostępem do świeżego mleka), które najpierw postawiło pod znakiem zapytania jego karierę, później wymusiło radykalną zmianę stylu życia, by ostatecznie doprowadzić tę postać do smutnego i chyba od początku przeczuwanego końca.
Ale Chuck to niejedyny prawnik w serialu, który odbiega od wzorca adwokata czy radcy odmalowanego w produkcjach TVN. W zasadzie jedyną osobą z uniwersum „Breaking Bad”, która mogłaby pojawić się w „Magdzie M.”, jest Howard Hamlin, mówiący z charakterystycznym dla absolwentów szkół Ivy League akcentem, noszący dobrze dopasowane koszule Winchester, powracający późnym wieczorem z pracy w uznanej kancelarii swoim jaguarem XJ8, by ostatecznie przespać się w pokoju gościnnym. Nazywany przez Jimmy’ego i Kim Vaderem bohater ma poważny problem z utrzymaniem zdrowej równowagi pomiędzy życiem zawodowym i prywatnym, i to właśnie jego oraz Cheryl Hamlin dotyczy tytułowe pół rozwodu, oczywiście w ramach dość pokrętnej matematyki, w której za „pół” liczymy quasi-separację, plotki o rzekomym uzależnieniu od kokainy rozsiewane przez dwoje głównych bohaterów „Better Call Saul”, nagłą śmierć z ręki poważnej figury meksykańskiego kartelu oraz wylądowanie w jednym grobie ze swoim oprawcą. Przyznajcie, nie do końca o tym myślicie, gdy myślicie o połowie rozwodu.
Pełnoprawny rozwód staje się z kolei udziałem Jimmy’ego i wspomnianej już Kim Wexler, ambitnej młodej prawniczki próbującej łączyć pracę w uznanej kancelarii z reprezentowaniem pro bono osób, których nie stać na adwokata. Problem w tym, że obok jasnej, profesjonalnej strony Kim posiada w sobie pewne skłonności do przypału, które w połączeniu z urokiem osobistym i złośliwością głównego bohatera naprawdę poważnie szkodzą im i osobom w ich otoczeniu. Kim i Jimmy to nie jest najbardziej typowa love story w historii kina, dość powiedzieć, że na pierwsze „kocham cię” wypowiedziane przez bohaterów przyszło nam czekać aż do sceny, w której Kim decyduje się opuścić głównego bohatera „Better Call Saul”. Wcześniej radzili sobie bez dużych słów, a ich relacja była studium miłości, przyjaźni i partnerstwa zaprezentowanym w działaniu, niejako w trakcie biegu maszyny, tym mocniej zarysowanym, im trudniejsze były okoliczności wokół. I choć we wspomnianej scenie partnerka Jimmy’ego wreszcie zauważa, że wraz z mężem stanowią zagrożenie dla wszystkich wokół, ich rozstanie tak naprawdę nie rozwiązuje żadnego z problemów, sprawiając jedynie, że Kim nie jest już stroną przekrętów i oszustw, i jednocześnie wpychając Jamesa Morgana McGilla w purpurowy, pozbawiony układu hamulcowego garnitur Saula Goodmana.
Gdy po kilku latach do biura Palm Coast Sprinkler na Florydzie dzwoni Gene Takavic, Kim Wexler nie tylko nie za bardzo ma co opowiadać byłemu mężowi, ale przede wszystkim nie ma ochoty z nim gadać. A co, jeśli jest dokładnie odwrotnie? Może wciąż tlące się mimo długiej rozłąki uczucie (wracamy do roboczej koncepcji starych dobrych czasów) niemalże paraliżuje bohaterkę graną przez Rheę Seehorn, a buńczuczne wypowiedzi Gene’a sprawiają, że szczera rozmowa zwyczajnie jest niemożliwa? Telefon z Omaha sprawia jednak, że Kim, poruszona absolutnym brakiem skrupułów Jimmy’ego (co za niespodzianka!), decyduje się zmienić zeznania w sprawie Howarda Hamlina, by chociaż do pewnego stopnia zadośćuczynić jego żonie. Ta decyzja dokłada swoją część do tworzącej się fali i sprawia, że Gene Takavic czuje się nieco mniej pewnie w swojej nowej skórze i w rozmowie ze wspomnianą już wcześniej starszą panią wypowiada o jedno „Albuquerque” za dużo.
Na główną scenę finału wchodzi jeszcze Bill Oakley, nieco safandułowaty prawnik z Albuquerque, z którym Jimmy niezbyt czysto rywalizował przez niemal cały serial, a któremu oskarżony Saul Goodman powierza rolę swojego advisory counsel. Początkowo sprawy idą gładko, nasz główny bohater negocjuje bardzo korzystną dla siebie ugodę, „sprzedając” śledczym wiele cennych informacji, i gdy wydaje się, że ostatecznie ucieknie przed falą… Cóż, potem mamy jeszcze potężny zwrot akcji, który z jednej strony można potraktować jako ostatni numer Saula Goodmana, ale tak naprawdę jest czymś znacznie większym, czymś, co w naszej tradycji literackiej moglibyśmy nazwać manewrem Kmicica/Babinicza.
Schwytany jako Gene Takavic i odpowiadający przed sądem za zbrodnie Saula Goodmana bohater wraca do korzeni, prosząc o nazywanie go Jamesem McGillem, i staje w prawdzie, wykonując gest w kierunku dwóch osób, na których naprawdę mu zależy: zmarłego brata i byłej żony. Spojrzenia wymieniane przez byłych małżonków tylko podnoszą temperaturę kulminacyjnej sceny, spychając na dalszy plan przepychanki zgromadzonych na sali prawników. Ugoda kończy w śmieciach, a Jimmy McGill w więzieniu ADX Montrose, skazany na osiemdziesiąt sześć lat pozbawienia wolności. Historię naszego bohatera kończy dzielony podczas widzenia z Kim Wexler papieros: serial zatacza koło, choć okoliczności finału są znacznie mniej obiecujące niż znany z pierwszego sezonu parking uznanej kancelarii.
Dotarliśmy do końca, choć wiele wątków nie zostało nawet zasygnalizowanych: od losów poszczególnych członków kartelu (wraz z ich postrzeganiem pojęć takich jak „honor”, „rodzina” czy „sprawiedliwość”) i obrazu funkcjonowania sądownictwa w stanie Nowy Meksyk, przez sceny z udziałem pary głównych bohaterów „Breaking Bad”, aż po tragiczną, opowiedzianą bardzo dokładnie historię Mike’a Ehrmantrauta, która w zasadzie zasługiwałaby na osobny tekst, podobnie jak zarysowany w trzech symbolicznych scenach finału motyw podróży w czasie, który daje dobry wgląd w motywacje głównego bohatera „Better Call Saul”. Bardzo niewiele napisałem też o błękitnych kryształach, wokół których krąży większość dolarów i niemal cała akcja w uniwersum, ale to akurat zrobiłem celowo: moim zdaniem, w odróżnieniu od „Breaking Bad”, spin-off może także wciągnąć osoby, które z narkotykami miały tyle wspólnego, co z mercedesami, ze względu na liczbę i klasę wątków niezwiązanych w żaden sposób z produkcją, dystrybucją i z reguły dość brutalnie przedstawionym podziałem łupów. Stawiając kropkę w tym miejscu, raz jeszcze dodam, że mam nadzieję, że tym razem Palpatine nie powróci.
Podczas pisania tekstu towarzyszył mi wydany przez Wydawnictwo Czarne reportaż „Biedni w bogatym kraju. Przebudzenie z amerykańskiego snu” autorstwa Nicholasa D. Kristofa i Sheryl WuDunn w przekładzie Anny Gralak.