Apokalipsa teraz
Godspeed You! Black Emperor na koncercie w 2018 roku, fot. Grywnn, CC BY-SA 4.0

10 minut czytania

/ Muzyka

Apokalipsa teraz

Tomasz Bąk

Wizja końca czasów zaproponowana przez Godspeed You! Black Emperor tym razem niesie ze sobą duże pokłady nadziei. To być może najbardziej przystępny album w dyskografii Kanadyjczyków – pozbawiony ciągnących się w nieskończoność introdukcji i podskórnie przebojowy

Jeszcze 3 minuty czytania

Deszcz, burza śnieżna, grad, a to tylko czwartek, i jeszcze nawet nie ma trzynastej, więc przegryzam paznokcie w oczekiwaniu na twitterowy wpis Łukasza Warzechy. Katastrofa klimatyczna nas nie oszczędza/i, ale zagrzebani w arkuszach kalkulacyjnych zdajemy się tego nie zauważać. Główny problem z życiem w zatomizowanym społeczeństwie jest taki, że niekiedy przychodzi nam mierzyć się z trudnościami, których nie sposób przezwyciężyć na poziomie indywidualnych strategii przetrwania. Na pewne rzeczy jesteśmy zbyt krótcy. Czy skłania nas to do zbiorowych wysiłków i zacieśnia międzyludzką współpracę? Niekoniecznie… We wstępie do „Apokalipsy tu i teraz” René Noël Théophile Girard pisał: „(...) apokalipsa nie zapowiada końca świata – ona stwarza nadzieję. (…) Nadzieja jest możliwa tylko wtedy, gdy ośmielamy się myśleć o niebezpieczeństwie będącym tuż obok, wymaga to jednak przeciwstawienia się zarówno nihilistom, dla których wszystko jest tylko językiem, jak i «realistom», którzy nie zgadzają się na to, że intelekt może dotrzeć do prawdy: głowom państw, bankierom i żołnierzom, którzy pretendują do uratowania nas, podczas gdy właściwie każdego dnia pogrążają nas głębiej w zniszczeniu” (tłum. Cezary Zalewski). Rola muzyków Godspeed You! Black Emperor w nakreślonej przez francuskiego intelektualistę opozycji jawi się jako raczej niejasna, ale czy w ogóle mają się czym przejmować? Chyba byłoby lepiej, gdyby zwyczajnie nastroili gitary, podłączyli wzmacniacze, ustawili mikrofony i kolejny raz udowodnili, że nawet jeśli w pobliżu nie ma żadnej aktualnie odbywającej się apokalipsy, można ją przygotować z drobnym wsparciem kolegów, zgodnie z filozofią DIY.

Godspeed You! Black Emperor to zespół legenda, a zarazem zespół tajemnica. Dość rzec, że przerażeni możliwością odniesienia komercyjnego sukcesu muzycy grupy w 2003 roku zdecydowali się przerwać działalność, a siedem lat później, z nie do końca jasnych powodów, postanowili się reaktywować. Montrealski kolektyw, liczący obecnie dziesięcioro członków, bardzo dba o to, by do mediów trafiały jedynie wyselekcjonowane informacje na ich temat. Muzycy nie udzielają wywiadów, rezygnują także z promocyjnych sesji zdjęciowych. Zamiast tego otrzymujemy od nich zdawkowe komunikaty przybierające nieco już przykurzoną formę manifestów oraz niepokojące czarno-białe materiały filmowe. Gdy w 2013 roku wystąpili w Katowicach w ramach Off Festivalu, zespołowi towarzyszyły klipy przywodzące na myśl twórczość Kafki i wszystkie inne możliwe utopie i dystopie regulaminów; pięć lat później w poznańskiej Tamie były to materiały z kronik filmowych ery elektryfikacji i industrializacji. Tym razem, podczas transmitowanego online koncertu z pustego teatru widzów zgromadzonych przed większymi i mniejszymi ekranami powitało słowo NADZIEJA wydrapane na celuloidzie.

Godspeed You! Black Emperor, G_d's Pee at State's End!, 2021Godspeed You! Black Emperor, G_d’s Pee at State’s End!”,
Constellation 2021
Napisany w trasie koncertowej, gdy zespoły jeszcze jeździły w trasy, nowy album Godspeed You! Black Emperor, „G_d’s Pee at State’s End!”, zabiera nas na tytułowy skraj państwa i krzyczy: skacz! Gdy podążymy za wywodzącą się z anarchizmu filozofią grupy, zrozumiemy, że ów koniec państwa powinien napawać nas raczej optymizmem niż smutkiem. Chusteczki możemy na chwilę odłożyć – byle nie za daleko, bo wydaje się, że jeszcze będziemy mieli co opłakiwać – a kanadyjski kolektyw jest tego w pełni świadomy.

Co więc przynosi nam „State’s End”? I jak wypada w porównaniu z innymi albumami wydanymi po reaktywacji? Przede wszystkim słychać tu pewien zwrot w myśleniu o partiach instrumentalnych. Na poprzednim albumie, wydanym w 2017 roku, „Luciferian Towers”, mieliśmy dużo drone’ów i nieco rozmytych partii składających się na kolejne warstwy kompozycji. Tym razem zaś dominuje podejście riffowe, tematy są wyraźniej zaznaczone.

Odnoszę też wrażenie, że znacznie bliżej im do cytowanego we wstępie Girarda, niż – ze względu na nominalną odległość na kompasie politycznym – sami byliby skłonni się do tego przyznać. Apokalipsa zaproponowana przez GY!BE faktycznie niesie ze sobą duże i wyczuwalne już od pierwszego odsłuchania pokłady nadziei, co zdecydowanie ułatwia odbiór albumu – sprawia, że można go włączyć w słoneczne niedzielne przedpołudnie i nadal czuć się ze sobą całkiem nieźle. Obcujemy z kimś, kto doskonale wie, co się dzieje i co nas czeka, ale ma to w jakiś sposób przepracowane. I mówię o tym, że ma to faktycznie przepracowane, a nie połatane szarą taśmą i przykryte wymuszonym uśmiechem.

Kolejny utwór na płycie, „First of the Last Glaciers”, to właściwie esencja wspomnianego wcześniej opłakiwania. Nie sposób opisać go słowem innym niż „nostalgiczny”. Dostajemy tu niespełna sześć minut wspaniałej melodii, która uderza w słuchacza z całą mocą, przypominając złote czasy „Lift Your Skinny Fists Like Antennas to Heaven”. Jestem przekonany, że świetnie sprawdzi się na koncertach. 

Mocnym punktem jest też „GOVERNMENT CAME (9980.0kHz 3617.1kHz 4521.0 kHz)”. Mamy tu jakby przebłysk z wydanej w 2012 roku płyty „Allelujah! Don’t Bend! Ascend!” – walcowate motywy unurzane w lekko paranoicznym sosie. To jedna z tych rzeczy, których nie chcielibyście usłyszeć, gdy idziecie nocą przez niegościnne osiedle w obcym mieście ze słuchawkami w uszach.

Całość wieńczy ponadsześciominutowe „OUR SIDE HAS TO WIN (for D.H.)”, w którym wreszcie znaczącą rolę odgrywają smyki, na tym albumie potraktowane nieco po macoszemu. Nie wiem jednak, czy sam utwór spełnia obietnicę złożoną przez tytuł. Spodziewałbym się czegoś bardziej bojowego, chociaż jest tu jakaś pewność, rodzaj spokojnego oczekiwania na rozwój sytuacji, w którą jesteśmy uwikłani.

Całość składa się na być może najbardziej przystępny album w dyskografii Kanadyjczyków, a na pewno najbardziej zwarty z albumów nagranych po reaktywacji grupy – praktycznie pozbawiony ciągnących się w nieskończoność przynęt i introdukcji, rozwijający poszczególne tematy w bardzo dobrym tempie, nagrany w sposób czytelny i selektywny, a przede wszystkim jakoś podskórnie przebojowy.

To tyle o warstwie muzycznej. Pozostawiałaby ona bardzo szerokie, ledwie możliwe do ogarnięcia pole interpretacji, gdyby nie to, że kanadyjski kolektyw postanowił popsuć niektórym z nas zabawę, umieszczając na swoim profilu w serwisie Bandcamp komunikat tekstowy.

W opublikowanym przy okazji premiery krążki manifeście muzycy GY!BE piszą, że po latach odkurzyli swoje radioodbiorniki i wrócili do bardzo-ale-to-bardzo lokalnych rozgłośni, żeby sprawdzić, co ciekawego dzieje się w radiowym eterze. I zauważyli tylko pozornie nieznaczącą zmianę: charyzmatyczni pastorzy, którzy przez lata mówili o zbliżającej się w niedalekiej przyszłości apokalipsie, prawdopodobnie nigdy nie przestali nadawać – tym razem jednak mówili o apokalipsie TERAZ. Apokaliptyczną kakofonię wzmocnili też podtatusiali kierowcy, którzy przez CB-radio rozmawiali o swoich chorujących żonach, planach na najbliższy obiad, a przede wszystkim o tym, co zrobią ze swoimi AR-15, gdy w ich najbliższym sąsiedztwie pojawi się antifa. Witamy w paranoi, poproszę kilogram ziemniaków, główkę sałaty, słoik łagodnej musztardy i ostrą amunicję.


We fragmencie kończącym manifest zespołu pojawiają się konkretne postulaty, których ewentualne spełnienie ma stać się rodzajem zakwasu, na którym wypieczemy chrupiący chlebek rewolucji. Muzycy GY!BE żądają amnestii dla więźniów (nie więźniów politycznych, po prostu więźniów), odebrania policji jej uprawnień i oddania władzy w ręce mieszkańców, zakończenia wojen i wszystkich innych przejawów imperializmu oraz opodatkowania bogatych w taki sposób, by znaleźli się w biedzie. Wydaje się, że na przestrzeni 27 lat funkcjonowania zespołu poglądy jego muzyków nie uległy zmianie (jednocześnie sam skład podlegał dość regularnym i istotnym zmianom). Ciekaw jestem, w jaki sposób udało im się pozostać obojętnymi na nowe idee i problemy, których mamy wokół całkiem sporo. Od czasu prób blokowania WTO na kolejnych szczytach negocjacyjnych w latach dziewięćdziesiątych metody działania organizacji lewicowych uległy pewnej przemianie – z tej perspektywy GY!BE wygląda nieco jak skansen myśli lewicowej. Trochę nie daje mi to spokoju, choć mam świadomość tego, że pewne przegięcie (a miejscami wręcz karykaturalność) jest jedną z cech rozpoznawczych grupy.

Jak piszą muzycy GY!BE, ten album jest o wszystkich, którzy czekają na koniec. Dlatego w tym miejscu pozwolę sobie wygłosić apel: jeśli jesteś przedsiębiorcą i posiadasz w firmie kilka działów, kilkadziesiąt telefonów i jedną recepcjonistkę, która przełącza interesantów pomiędzy działami, pomyśl o wykorzystaniu utworów z „G_d’s Pee AT STATE’S END” jako muzyki, która uprzyjemni wspomnianym wyżej interesantom oczekiwanie na połączenie. Oni wszyscy czekają na koniec.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)