A co, jeśli najważniejszym doświadczeniem (ponad)pokoleniowym Polaków i Polek nie jest ani wojna, ani stan wojenny – tylko wódka i stan pijany? DDA – dorosłe dzieci alkoholików – to byłaby wspólna tożsamość łącząca mieszkańców Polski (jak choćby utrzymuje Ewa Woydyłło), współtowarzysząca piciu, choroba współdzielona przez pijących i niepijących. W książce „Mireczek” Aleksandra Zbroja przywołuje statystyki, choć zastrzega, że są one niepewne – ludzkie doświadczenie jest trudno policzalne, praktyki i definicje – płynne. Szacunki się różnią, sięgając od 15 do 40 procent dorosłych w Polsce, którzy mieliby w bliskim otoczeniu osobę pijącą i zarazem w istotny sposób wpływającą na ich życie. Przy najniższych nawet wyliczeniach mowa o trzech i pół miliona ludzi.
Choroba współdzielona
Ludzie ci żyją w kulturze, w której domyślnych ustawieniach mieści się Kościół katolicki, zatem też wódka na chrzcinach, weselach i pogrzebach, w której ceniona jest ułańska fantazja, przybierająca przecież na sile po szklaneczce lub dwóch, a braterstwo broni „w woju” pieczętuje się butelką. W kulturze, w której alkoholem łagodzi się bóle dojrzewania oraz podlewa smutki i radości stanu dojrzałego. W kulturze, w której do 1989 roku mówiło się ciągle o alkoholu, bo był trudno dostępny, a po 1989 roku nie przestało się mówić, bo można go było wreszcie kupić wszędzie, w każdym sklepie i na stacji benzynowej 24/7, łatwiej niż chleb nasz powszedni.
Aleksandra Zbroja, „Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu”. Agora, 264 strony, w księgarniach od marca 2021Aleksandra Zbroja uruchamia dużą część tych kontekstów kulturowych i językowych, przywołując różne style, w których publicznie „się mówi” o piciu, alkoholu i jego skutkach. Jak na terapii: „Oko wędruje od słowa do słowa”. „Wypaczyło”, „krzywym”, „uwierzyliśmy”, „jesteśmy «nie w porządku»”, „pozbawieni naszej autentycznej tożsamości”, „chociaż wyglądamy jak dorośli”, „nasze nieprawidłowe myślenie”, „podejmowaliśmy decyzje, które nas niszczyły”. Jak w tekstach antropologicznych, w których „biesiadowanie” w nieformalnych przestrzeniach społecznych – jak parki, ławki czy okolice budek lub sklepów „jest aktem nieciągłości w procesualnym charakterze życia codziennego”. Jak w tekstach naukowych, które wynajdują (raczej nie odkrywają) alkohol-izm, jak inne -izmy, do których trzeba następnie przystąpić z odpowiednim zestawem instytucjonalnych i dyskursywnych narzędzi. Jak w literaturze, która damy częstuje tylko spirytusem i każdy łyk wzbogaca o szczyptę przynajmniej poezji.
Z tych różnych narracji wyłania się historia PRL i transformacji, w której zgubiło się gdzieś kilka dekad życia Mireczka – ale też wielu innych mężczyzn i kobiet. Czy w społecznej presji, w „klimacie” epoki, we wspólnocie wyobrażeń można znaleźć motywację i wyjaśnienie picia?
Dziecko
Książka stawia te ogólne pytania o zbiorowość, ale tezę o DDA jako polskiej tożsamości współdzielonej autorka formułuje ostrożnie: „Wielu z nas odkryło, że mamy sporo wspólnych cech, które są wynikiem pojawienia się i dorastania w alkoholowym lub w inny sposób dysfunkcyjnym otoczeniu domowym” – pisze o swoich znajomych. Przedstawia się jako DDZTKZMB: Dorosłe Dziecko Zapijaczonego Tatusia, Który Zrył Mi Banię. Przede wszystkim stara się jednak dotrzeć do istoty doświadczenia życia z pijącymi rodzicami i nie przykrywać go ready made hasłami i językami. Pokazuje, że jej doświadczenie jest częścią większego obrazu, zjawiska społecznego, że doświadczenie to formowało się w pewnym kontekście – w latach 90., 80. i wcześniej. Ta droga wstecz, podjęta po śmierci ojca, z którym autorka nie utrzymywała przez wiele lat kontaktu, nadaje oś konstrukcyjną „Mireczkowi”. To jednak droga indywidualna, nie oszczędzająca przy tym siebie i bliskich – wbrew kolejnemu ustawieniu domyślnemu, które nakazuje o „rodzinnych brudach” milczeć.
Autorka pyta zatem o wzory kultury, o powtarzalność wyborów i historii, ale prowadzi ją chęć zrozumienia własnego ojca pijaka, patotaty, próba odnalezienia jakiegoś punktu zero picia. Każdy moment mógł być ten pierwszy, z czasem każdy wydawał się możliwym ostatnim. Potem już niemożliwym. Ale to też proces będący formą samozrozumienia i samooczyszczenia, niezależnie od tego, że jest w książce wiele ironii i wiele goryczy.
Mireczek, „Anioł Stróż” swoich bliskich, „który trzyma pieczę nad ich życiem” – jak z wiersza Bursy „Z zabaw i gier dziecięcych”. Tyle że to nie zabawa w aniołka i staruszka, ale w aniołka i butelkę z dzieckiem w tle. Wyłania się z tej opowieści po kole – od momentu śmierci, od powracających jak refren telefonów do babci z pytaniem, „czy stwierdzono już przyczynę zgonu”, po kolejne etapy życia Mireczka, aż do jego narodzin, a nawet przed – cały kompleks uczuć: lęku, poczucia winy, wstydu, złości, ale też nadziei i miłości oraz ratunkowej wyobraźni. Autorka rozbraja (tak, ona też bawi się swoim nazwiskiem) zerojedynkową narrację, w której tych swoich pijących bliskich można tylko nienawidzić i w której ci pijący bliscy jedynie nie umieją kochać.
Imię ojca podawane jest w zdrobnieniu, bo tak też było używane w jego otoczeniu – córka niekiedy zastępuje je mocnymi słowami. To zdrobnienie lekceważące, które podkreśla, że budząca być może sympatię osoba nie jest traktowana poważnie. Niczym ciągle niewyklute dziecko. Mireczek nie dorósł do Mirka, nie umiał być odpowiedzialny, nie umiał sobie radzić. Ani stabilny, ale zamknięty PRL, ani otwarta, choć pełna turbulencji i wymagająca Rzeczpospolita, ani odległa Anglia nie dały mu warunków do poważnego życia. Być może zatem kontekst kulturowy nie ma znaczenia? Jedyne, co jest, to niewypełniona pustka, dolor existentiae – jak pisze Antoni Kępiński. Inaczej niż wspomniana Ewa Woydyłło, wierzy on we wzorce lokalne, a nawet w coś na kształt charakteru narodowego, jednak przede wszystkim wierzy w chorego, każdego z osobna. Patoojców mamy w bród, Mireczek jest jedyny w swoim rodzaju. I jest w centrum, ciągle on. I jest także kochany, a zdrobnienie okazuje się również wyrazem czułości. W tej historii opuszczonym dzieckiem jest po części też sam Mireczek.
Palimpsest alkoholowy
Medyczne określenie „palimpsest alkoholowy” jest mylące, jeśli potraktować je dosłownie – urwany film niczego przecież nie zapisuje. To właśnie miejsce dla ratunkowej wyobraźni. W jej świat autorka „Mireczka” ucieka właściwie od zawsze, z niej robi sobie tarczę kilkulatka porzucona przez rodziców. To nie jest doświadczenie jednoznaczne, jak właściwie niemal nic w tej książce. Celem, przynajmniej na początku, jest przecież ucieczka, a wyobraźnia może być jej wehikułem – niczym winda w „Ferdynandzie Wspaniałym”, która wyrwała się z domu i wystrzeliła w niebo. To wspomnienie lektury współdzielone jest zapewne przez wiele czytelniczek, wraz z lękiem łączonym z ekscytacją, jaką ten lot wywoływał, i z tą myślą, że może się powtórzyć w naszej własnej windzie.
W książce wyobraźnia służy do poetyzacji języka, ale przy unikaniu za wszelką cenę poetyzacji picia. Przede wszystkim jednak zostaje poddana pewnemu rygorowi. Wspomniane różne języki okołoalkoholowe i uparte powroty do przeszłości kleją ze sobą fragmenty urwanego filmu, domontowują taśmę do luk i usterek w jego biegu. Proponują różne wersje tej samej historii, różne motywacje i różne wariacje na niemoc i siłę: może PRL, może wojsko, może praca, może sport, może miłość. A może nic z tego.
W jednej ze scen z filmu „Hero” („Przypadkowy bohater”, 1992), odbierając nagrodę dziennikarską, Geena Davis opowiada o istocie pracy reporterskiej, którą jakoby miałoby być dążenie do prawdy. Do tej wypowiedzi używa cebuli. Zalewa się w efekcie łzami – prawda dziennikarska musi budzić emocje, musi być narracją pobudzającą. Oto wokół opowieści o jakimś wydarzeniu narastają kolejne opowieści, swoje historie mają jego uczestnicy, miejsce, każdy szczegół może być punktem wyjścia do innej historii, o czym innym, być może z odmiennym wektorem oceny. Poszukiwanie w głąb, drążenie do prawdy, odsłania jedynie kolejne opowieści – kolejne warstwy cebuli – po czym w ręku nie zostaje nic. Manifest dziennikarki nie jest jednak cyniczny, bo zakłada, że rzeczywistość bywa złożona lub właśnie wielowarstwowa, a prawda nie kryje się w materii, ale w jej poruszeniu, w samym dążeniu do odnalezienia czegoś i opowiedzeniu tak, by mówiło coś inspirującego, ważnego.
Przyczyna śmierci Mireczka okazuje się banalna – na niewydolność krążeniowo-oddechową umiera co drugi Polak. Alkohol jest jedną z wielu możliwych przyczyn wystąpienia tej dolegliwości w stanie ostrym. Z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością można zatem powiedzieć, że alkohol spowodował tę śmierć. „Złe życia kończą się śmiercią” – pisał na jednym z obrazów Paweł Susid. Czyli tak jak dobre i te na remis. A może wszystkie są złe, skoro wszystkie się kończą.
Paradoks i siła zarazem opowieści Aleksandry Zbroi o jej patoojcu – i pato-Polaku, jeśli jednak traktować zbiorowości serio – polega na tym, że ostatecznie prowadzi ona do pustki. Jej metaforą staje się dziura po antyalkoholowym leku wyjętym z ciała widelcem, żeby tylko móc się napić. (Jeszcze jedna, notabene, mitologiczna narracja właściwa dla peerelowskiego picia). Jak pisze autorka:
Ważne, że w ogóle wyjął i że coś fundamentalnego musiało go wówczas chwycić za mózg i poprowadzić przez dziurę w ciele do butelki. To coś chcę zrozumieć i przekazać. Dziurę, nie opowieść o widelcu.
Na tej fundamentalnej dziurze właśnie buduje swoją historię, i w cieniu Mireczka, i bez niego.