Pokazane w filmie wydarzenia „mogły się wydarzyć, ale nie musiały”. To nie biografia zatem, to fantazja – co wyraźnie zostaje zaznaczone od początku dzieła Katarzyny Klimkiewicz, i w konwencji plastycznej czołówki, i w pierwszej scenie. Wszystko dalej toczy się w dekoracjach z epoki, a właściwie takich właśnie, o których epoka fantazjowała – jak umowna, narysowana scenografia w „Kabarecie Starszych Panów” czy utrzymana w podobnej konwencji scenografia towarzysząca scenom fantastycznym w „Wojnie domowej” (z której film pożycza też jedną piosenką). Cały świat zresztą wygląda na narysowany, miękkie światło spowija nocną głównie Warszawę, a bohaterowie wydają się lekko ściśnięci w za małych pokojach, obwieszonych słomiankami lub wyłożonych boazerią, i w swoich pastiszowych kostiumach i charakteryzacjach. Dotyczy to najbliższych osób z otoczenia Kaliny, jak „Staś Dygat”, „Tadzio Konwicki” czy Lucek, nie dotyczy głównej bohaterki – do jej stylu przesady się nie dodaje, ta przesada istnieje we wzroku i słowach innych.
Katarzyna Klimkiewicz proponuje prawie musical w prawie dekoracjach z PRL. Powiela w ten sposób oczywiście estetykę samej epoki, która na poziomie designu była „prawie”, poczynając od opakowań zastępczych, przez kolaże w kolorowych czasopismach wycinane z fragmentów kolorowych czasopism zagranicznych, kończąc na wizji „Kaliny Jędrusik” jako „polskiej Marilyn Monroe”.
W jednym z bardziej lapidarnych porównań porządku kapitalistycznego i socjalistycznego Raoul Vaneigem pisał: „Homo consomator kupuje litrową butelkę whisky i otrzymuje gratis towarzyszące jej kłamstwo. Człowiek komunistyczny kupuje ideologię, a w nagrodę otrzymuje flaszkę gorzały”. O ideologii socjalistycznej nie mówi się w filmie przesadnie dużo, za całość wystarczy plakat z Gomułką i alibi z „woli narodu”, w znamiennej podmiance – w PRL była mowa raczej o społeczeństwie. Ideologią jest tu patriarchat, a władzą – władza mężczyzn: szefów, mężów, kochanków, którzy przychodzą do bohaterki (do kobiet) z gotową formą i wyobrażeniem do spełnienia. I oczywiście Kościół, choć akurat pomysł na odniesienie do jego władzy wydaje się nadto dosłowny. Gorzała i socjalistyczne koniaki, owszem, leją się strumieniami; trzeba spłukać gorycz i frustrację, mocniej odetchnąć w tych ciasnych dekoracjach. Albo zacząć latać, mówiąc metaforycznie…
Zjawiskowość Kaliny Jędrusik wymyka się opisowi – biografiści i biografistyki psychologizują i sentymentalizują, dokonują narracyjnego wcielenia w bohaterkę (Ula Ryciak) albo, przeciwnie, zakładają, że złożony portret wyłoni się z mozaikowego złożenia okruchów opinii i wspomnień (Remigiusz Grzela). Pomysł Katarzyny Klimkiewicz, żeby podążyć raczej za formą niż treścią, za maską, a nie „prawdą” – trafia w sedno. W końcu w centrum uwagi była właśnie ona: aktorka, jej głos i jej kostium.
Kalina Jędrusik chciała (oczywiście w piosence), by znalazł się ktoś, kto „całość ogarnie: […] i duszę, i seks”. Tę dychotomię, opisywaną w jej rolach wielokrotnie, oddaje też różnica w tytułach filmu: angielski („Autumn Girl”) przywołuje inną piosenkę i, szerzej, postać graną przez aktorkę w „Kabarecie Starszych Panów”, czyli Jesienną Dziewczynę. Maria Dębska wyśpiewuje i wygłasza to i inne wyznania bez fałszywej nuty, lekko, z wdziękiem, nawet czułością, nie bez dozy dramatyzmu czy mroku zarazem, ale z kolei bez patosu, który lubiła sama Jędrusik.
W efekcie bohaterka wydaje się dużo bardziej współczesna – a jej pokazani w filmie współcześni dużo bardziej anachroniczni. To mała zemsta na tych wszystkich panach, którzy wspominając Kalinę Jędrusik, nie omieszkają jej infantylizować czy traktować protekcjonalnie. Jako jedyna nie czuje się ona ciasno w swoim kostiumie, źle jej raczej z tym, co z tym kostiumem robią inni. W wymownej sekwencji – bodaj najpiękniejszej w filmie – bohaterka ucieka ze SPATiF-u na przejażdżkę pustym autobusem po Warszawie. Wcześniej wprowadza pozostałych uczestników imprezy w taneczny trans rodem z „Salta”, wypinając się wszystkimi częściami ciała na tradycję romantyczną (lub każdą inną). Jednocześnie scena narzuca też skojarzenie ze sceną tańca ze „Wszystko na sprzedaż” Wajdy, w której skazana na towarzyski ostracyzm była inna gwiazda lat 60., Elżbieta Czyżewska.
„Bo we mnie jest seks”, reż. Katarzyna Klimkiewicz. Polska 2021, w kinach od listopada 2021Film jest właściwie bezustanną ucieczką Kaliny przed innymi, mężczyznami (chochołami) i nadto często wspierającymi ich kobietami. Wszyscy wrabiają ją w określoną rolę, wbijają w zamknięty kadr (wampa, „prawdziwej kobiety”, bogini lub dziwki, osoby, która ma tyłek i cycki, rzadziej mózg). Im wszystkim Kalina mówi, z właściwą jej stylowi dosadnością, by się w związku z tym szybko oddalili. Filmowi szkodzi natomiast to, co najbardziej biograficzne, bo historia wzlotu i upadku gwiazdy, a następnie powrotu do telewizyjnego pudełka jest jednak dość pretekstowa i nie wszystkie pomysły scenariuszowe – w całości brawurowej, choć estetycznie pastelowej koncepcji reżyserki – się bronią.
Jest to jednak wypowiedź współczesna i tak jak oglądając musicale z lat 60., pytamy, co znaczą jako fantazja o epoce, tak dziś trudno uniknąć pytania, co właściwie się kryje za (lub pod) tą historią. Przekaz wolnościowy związany jest tu z prawem kobiety do własnego ciała, wyrażanym w wolności decydowania o tym, z kim i na jakich warunkach sypia („małżeństwo otwarte”, co za zgroza). Ale też szerzej, z prawem do tego, by nie musieć się przejmować innymi (skoro się ich nie krzywdzi) i nie być osądzaną. Jednocześnie ta wolnościowa fantazja pozostaje – by przewrotnie przywołać narzędzie dyscyplinowania kobiet, o którym mówi jeszcze w pierwszej scenie Kalina – „…ale skromna” czy też nieco nadto grzeczna. Trochę tu za dużo pastelu, trochę za mało ciała, trochę za dużo uproszczeń, trochę za mało ciężaru.
Przyjemność zobaczenia filmu warta jest jednak listopadowo-pandemicznej wycieczki do kina. Przy wszystkich zastrzeżeniach, Jesienna Dziewczyna, tych parę piosenek, scen pełnych radości i apetytu, beztroski i wolności – od tradycji i do wewnętrznej niepodległości – mają niepowtarzalne własności kojące.