Za oknem zimny deszcz, dni coraz krótsze, coraz bardziej szare, coraz ciemniejsze. Idealny moment na muzykę Liz Harris. Wychowana w Kalifornii artystka od ponad dekady domem nazywa Astorię w Oregonie. Nic dziwnego. Pogoda w tym nadmorskim mieście jest tylko trochę lepsza niż w osławionym Seattle. A może nawet tak samo deszczowa i ponura.
Wychowana została w komunie, sekcie określającej samą siebie jako „The Group”, podążającej Czwartą Drogą, filozofią rosyjsko-ormiańskiego mistyka Gurdżijewa. Polega ona między innymi na ciągłym pokonywaniu własnych ograniczeń, wychodzeniu ze strefy komfortu. W The Group dotyczyło to też małych dzieci. Chorobliwie nieśmiała Harris musiała chociażby publicznie grać na pianinie, występować w głównych rolach w różnych inscenizacjach i przedstawieniach. Do dziś Liz nie przepada za występami, chętniej spędza czas zamknięta w studiu, spacerując po lesie albo tworząc swoje grafiki. Harris wspomina, że podczas pobytu w komunie mieszkała z różnymi rodzinami, nie tylko swoją. Zresztą jej rodzice rozwiedli się, gdy miała trzy lata, a osiem lat później zamieszkała z ojcem już poza komuną i jej filozofią. To ojcu zawdzięcza pierwsze muzyczne fascynacje – poznała dzięki niemu muzykę Europy Wschodniej, choćby Arvo Pärta i jego minimalizm. To także ojciec, sam niespełniony, ale utalentowany pianista namówił ją na kontynuowanie nauki gry na tym instrumencie.
Te wszystkie wpływy słychać w muzyce Harris, zarówno tej podpisywanej jako Grouper, jak i wydawanej pod alternatywnymi pseudonimami czy we współpracy z innymi muzykami. W twórczości Harris słyszalna jest pewna surowość, przywodząca na myśl grunge (album „Wide” z 2006 roku jest tego doskonałym przykładem), choć energetycznie tak inna od rocka z północnego zachodu USA. Zwielokrotnione, nakładane na siebie, spogłosowane wokale, element charakterystyczny dla Harris od początku jej kariery, bliskie są duchowej, wręcz religijnej muzyce. To muzyka pełna przestrzeni, oddechu, jakby cały czas Harris próbowała wyrwać się z okowów sekty, w której dorastała. Życie w tej niszowej religijnej wspólnocie niewątpliwie wywarło na nią wielki wpływ. Nawet słowo „grouper” oznaczało po prostu szeregową członkinię sekty.
Można powiedzieć „nic nowego”, w końcu lo-fi to dość popularna estetyka, artystek i artystów podobnych do Grouper jest wiele. A jednak to ona wyrosła na jedną z najważniejszych postaci amerykańskiej muzyki alternatywnej. Tak kultową, że Jeremy Gara, perkusista Arcade Fire, zespołu wyprzedającego największe hale, pupilka krytyki, wyznał mi kiedyś w wywiadzie, że to właśnie z Liz Harris chciałby najbardziej grać i że ona jest jego największą inspiracją.
W zasadzie trudno mu się dziwić. Harris prostymi środkami – gitara, pianino, głos, efekty i loopy – tworzy poruszającą do głębi muzykę. Smutek – to słowo pada w większości recenzji. Ale to dobry smutek. Wynikający nie z utraty, ale z obserwacji świata, świadomości przemijania i własnej kruchości. Małości w stosunku do przyrody. Może dlatego Harris osiadła po wielu przeprowadzkach w Astorii, gdzie w wolnym czasie zajmuje się wolontariatem w parku narodowym i żeglowaniem. Muzyka nie jest jej jedynym działaniem artystycznym. Prowadzi tam też galerię, wydawnictwo i swoją pracownię. Pod własnym nazwiskiem działa jako artystka wizualna, tworząca fraktalne, rytmiczne, czarno-białe grafiki i obrazy. W muzyce i grafice Harris jest wyczuwalne pewne pogodzenie się. Artystka nie buntuje się, tworzy swoje opowieści z dala od polityki i kryzysów.
Jako Grouper Harris zaczęła występować i nagrywać w okolicach 2005 roku, kiedy świeżo po studiach mieszkała jeszcze w słonecznym Los Angeles. Już wtedy jej muzyka miała cechy charakterystyczne dla dojrzałej twórczości – ambientowe struktury przykrywały folkowe korzenie muzyki. Była pionierką szerszego nurtu, wyrastającego z New Weird America, ale sięgającego i do tradycji śpiewów sacred harp i ambientu. Podobnie brzmiały wczesne nagrania Julii Holter czy Julianny Barwick. Rozgłos Grouper zyskała dzięki Animal Collective i portalowi Pitchfork, dwóm największym siłom w środowisku muzyki niezależnej przełomu pierwszej i drugiej dekady XXI wieku. Ci pierwsi w 2009 roku wydali przełomowy album „Merriweather Post Pavillion”, a na trasę go promującą zaprosili Harris. Ta mimo awersji do koncertów nie potrafiła odmówić. Pitchfork natomiast od początku pisał o muzyce Grouper w samych superlatywach – do tej pory niemal każdy jej album ląduje wysoko w rankingach podsumowujących dany rok.
Animal Collective zaprosili artystkę na trasę po wydaniu przez nią przełomowego „Dragging a Dead Dear up a Hill”. Harris pierwszy raz porzuciła na nim głębokie, nieprzeniknione warstwy pogłosów i wyłączyła przestery. Spod tej całej masy wyjrzał piękny, melancholijny folk, pokrewny Vashti Buynyan. W przeciwieństwie do wielu innych wykonawców lo-fi, których muzyka po zdarciu osłony gubi cały czar, okazuje się miałka, piosenki Liz Harris odarte z efektów nie tracą nic – są proste, hipnotyczne i... po prostu ładne. To twórczość nieoglądająca się na nic. W wywiadach Harris podkreśla, że nie myśli o publiczności, gdy pisze muzykę (nie: „komponuje” – wzdryga się na to określenie). Robi to tylko i wyłącznie dla siebie. Reszta to tylko miły dodatek. Oczywiście poza koncertami.
Możliwe, że to właśnie w nieuleganiu presji leży klucz do jej sukcesu. Jak na artystkę niezależną, z głębokiego offu, sukcesu potężnego, mającego przełożenie na sytuację finansową. Liczby odsłuchów jej utworów na platformach streamingowych idą w miliony, a ona od lat utrzymuje się tylko z działalności artystycznej. Który hype’owany artysta indie na początku trzeciej dekady XXI może o sobie to powiedzieć? A kto jeszcze ze sceny niezależnej udzielił licencji na swoje utwory do tylu serialowych przebojów – od „Skins”, przez „Nowego papieża”, „Opowieść podręcznej”, „Orange Is the New Black”, po „Mare z Easttown”? Zrobiła to właśnie nieśmiała i wiecznie ponura Harris.
Harris przy okazji każdego kolejnego albumu wymyśla się na nowo. Trzy lata po „Dragging a Dead Deer up a Hill” (2008) Harris wydała dwuczęściowy album „A I A” (2011). To powrót do ambientowych plam otulających jej delikatny, wycofany w miksie głos. Zrobiło się ciszej, spokojniej – to muzyka jeszcze mocniej nokturnalna, kojąca, idealna do wpatrywania się w rozgwieżdżone niebo, co nawet sugeruje okładka drugiej części „A I A”, „Alien Observer”. Obcy w tytule nie pojawia się przypadkowo, Harris jest zafascynowana nie tylko kosmitami, ale wszystkim, co nadnaturalne; mieszkańcami innych światów. Z kolei na „Ruins” (2015) porzuciła gitarę – to czterdzieści minut pięknych, subtelnych piosenek na głos i pianino. Jak zawsze przestrzennych, pełnych powietrza i skromnych. 20-minutowy minialbum „Grid of Points” sprzed trzech lat kontynuuje tę ścieżkę. Czemu tylko 20 minut? Harris nagrywa dokładnie tyle muzyki, ile potrzebuje. Nigdy więcej, nigdy mniej – nawet jeśli pomiędzy kolejnymi płytami minęło kilka lat jak w przypadku „Ruins” i „Grid of Points”.
Wydawać by się mogło, że skoro Harris jako artystka jest samowystarczalna, a jej muzyka tworzona w sposób samotniczy, to nie będzie się ona angażować we współpracę z innymi artystami. A jednak jest to bardzo ważny element jej artystycznej drogi. W duetach nagrywa prawie od samego początku – z Jamesem Harrisem z Xiu Xiu, z Ilyasem Ahmedem, z Jefre-Cantu Ledesmą, z Lawrencem Englishem. Szczególna więź łączy ją z nowozelandzkim weteranem sceny niezależnej Royem Montgomerym. Nie tylko razem nagrywają, ale też Harris wydaje jego płyty w swojej oficynie Yellow Electric. Gra(ła) też w zespole Helen, którego jedyny album ukazał się sześć lat temu. Towarzyszyli jej Jed Bindeman, Scott Simmons oraz Helen – możliwe, że postać fikcyjna. Mieli grać thrash metal, skończyli na słonecznym shoegazie, niczym wierni uczniowie My Bloody Valentine czy Slowdive. To muzyka pełna lata, ciepła i pogody ducha, jakości przez Harris zwykle unikanych. Piosenki Helen są zaskakująco melodyjne. To prawdziwe indie hity. Nikt chyba nie spodziewał się po artystce odpowiedzialnej za projekt Grouper takiej muzyki.
Na zupełnie drugim biegunie (niemal dosłownie) znajduje się projekt Nivhek. Napisany przede wszystkim w Murmańsku, nagrywany z pomocą Michaela Morleya i Gabie Strong, firmowany tą nazwą podwójny album „After its own death / Walking in a spiral towards the house” składa się tylko z dwóch tytułowych kompozycji. Sprawia on wrażenie tak zimnego i ponurego, że niemal ociera się o bycie autoparodią. W śmieszność jednak nie wpada. To muzyka monumentalna. „After Its Own Death” to jednocześnie najgłośniejszy i najcichszy utwór w dorobku Harris. Niebiańskie wokalizy przechodzą w glacjalne drony, by rozpłynąć się w brzmieniach metalofonów. Ta ponadpółgodzinna kompozycja zbliża się do muzyki współczesnej. Z kolei „Walking in Spiral Towards the House” jest jej – o ile to możliwe – wyciszoną siostrą. Słyszymy w niej metalofony rozbrzmiewające w potężnej, otwartej przestrzeni. Skojarzenia z chrześcijańską muzyką religijną, ale także indonezyjskim gamelanem są nieodparte. Słuchając tego albumu, mam poczucie uczestniczenia w nabożeństwie odprawianym w ogromnej pustej katedrze. A może to po prostu efekt zetknięcia się z tundrą, jej ogromem i szarością?
W październiku ukazał się dwunasty album Grouper, „Shade”. To coś w rodzaju kompilacji. Zbiera on utwory napisane przez Harris w ciągu ostatnich piętnastu lat – od najwcześniejszych kawałków po piosenki nagrane w 2020 roku w czasie lockdownu. Można więc potraktować go jako swoiste best of. Liz porusza w nim wszystkie ważne dla siebie tematy – samotność, stratę czy relację z przyrodą. Płyta zaczyna się dźwiękiem fal lub wiatru – to nie pierwszy raz, kiedy Grouper sięga po nagrania terenowe. Zaszumione, ambientowe „Followed the Ocean” jest reminiscencją wczesnych nagrań Grouper, gdy jej wokal ledwo można było wyróżnić z dźwiękowego tła. Następnie Harris kieruje się w bardziej akustyczne, folkowe strony. „The Way Her Hair Falls” należy do jej najpiękniejszych piosenek. Niedoskonała, intymna, wręcz zawstydzająco osobista. Słychać każde niedociągnięcie akordu, każde przesunięcie palcami po strunach gitary, każdą pomyłkę. Jest niczym nagranie demo, któremu udało się osiągnąć ideał. Pogłosy wzbierają w „Basement Mix”, w którym Harris brzmi nawet nie tyle jak w tytułowej piwnicy, ile raczej jakby jej głos wydobywał się spod wody.
Woda, morze, wiatr. „Shade” jest oczywiście albumem bardzo związanym z naturą. Sama Harris mówi, że to album o życiu na wybrzeżu. Muzyka przywołuje jesienne obrazy sekwojowych lasów, w których łatwo się zgubić. Odludzia, puste kamieniste plaże, wiecznie szary dzień. Pisząc ten tekst, trafiłem w Bandcamp Daily na określenie cascadia psych. To określenie bardziej geograficzne niż stylistyczne. Kaskadia to po prostu Północny Zachód, którego miejskimi centrami są Seattle, Portland i kanadyjskie Vancouver. To kraina lasów, jezior, jeden z bioregionów, na które dzieli się kontynent amerykański. Jako chyba jedyny bioregion kontynentu Kaskadia wytworzyła własny ruch separatystyczny. Podobnie jak w przypadku innych nurtów związanych z konkretną krainą geograficzną – takich jak kalifornijski desert rock (lub stoner rock) – bardziej niż o wspólnotę brzmienia i muzycznych wpływów w cascadia psych chodzi o wspólnotę nastroju. O muzykę, która „jest zakorzeniona w dziwnych i często zamglonych krajobrazach regionów”, która „zawiera w sobie ciemność mokradeł w listopadową noc, gdy słońce zachodzi o 16.30, a noc jest tylko przełożeniem szarego dnia” (to określenia autorki Bandcamp Daily Katie Kurtz). Północny Zachód to depresyjne miejsce, w którym jesień trwa 10 miesięcy w roku – jedyne, w którym muzyka Liz Harris mogła powstać i rozwinąć się w takim kształcie.
Artystka Pitchforkowi wyznała w 2018 roku, że ma ponad 200 napisanych, ale nienagranych utworów. 9 z nich, które trafiło na „Shade”, to tylko drobny ułamek tej liczby. Ona jednak się nie spieszy. Nie ma powodu, odezwie się wtedy, gdy będzie tego potrzebowała.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)