Gitary z Sahary
Tinariwen, fot. Thomas Dorn

21 minut czytania

/ Muzyka

Gitary z Sahary

Michał Wieczorek

Gdzie bije teraz serce muzyki gitarowej? Pewnie powiecie, że w Wielkiej Brytanii, gdzie kwitnie postpunk pod postacią: Black Country, New Road, Squid czy Black Midi. Prawdziwa rewolucja dzieje się jednak gdzie indziej. Na Saharze i w Sahelu. Na potańcówkach, ogniskach i weselach

Jeszcze 5 minut czytania

Koncerty wyglądają zawsze podobnie. Przynajmniej te, na których byłem. Jest gorąco, duszno, pot skrapla się pod sufitem. Ludzie tańczą, bo nie da się usiedzieć w miejscu, a oni grają i grają. Rozciągają do kilkunastu minut skrzące się solówkami kawałki. Niby monotonne, ale za każdym powtórzeniem frazy trochę inne. Jak pustynny krajobraz, który zmienia się przy każdym podmuchu wiatru. Tinariwen, Bombino, Mdou Moctar, Tal National, Tamikrest, Les Filles de Illighadad, Songhoy Blues, Kel Assouf, Noura Mint Seymali… to tylko niewielki wycinek coraz bardziej zróżnicowanej muzyki gitarowej z Sahary.

Moje pierwsze spotkanie z saharyjskim, przede wszystkim tuareskim graniem to seria albumów „Guitars from Agadez”, wydawana na początku ubiegłej dekady przez amerykańską oficynę Sublime Frequencies. Pozycja otwierająca serię, nagrania terenowe Groupe Inerane dowodzonej przez Bibiego Ahmeda dosłownie wbiły mnie w fotel. Do dzisiaj, gdy słyszę „Kuni Majagani” zespołu Group Inerane, zbieram szczękę z podłogi. Tak wściekle energetycznej, osobnej muzyki nie słyszałem – brzmiała jak protopunk Stoogesów, tylko jeszcze intensywniejszy. Jak się później dowiedziałem, Group Inerane gra również na weselach. To na takich imprezach wykuwała się lokalna odmiana gitarowego grania, nie do końca słusznie nazywana pustynnym bluesem.

Powyższe określenie pasuje do spokojnych i dostojnych Tinariwen, ojców gatunku. To oni pierwsi – w algierskim obozie dla uchodźców (dokąd musieli uciec po pierwszym, krwawo stłumionym tuareskim powstaniu w pokolonialnej historii Mali) – zainspirowani kasetami z muzyką Dire Straits, Boba Marleya, Pink Floyd, połączyli swoją tradycję z brzmieniami gitar. Nie było to specjalnie trudne, bo jednym z instrumentów wykorzystywanym w muzyce tuareskiej jest lutnia ngoni, niezbyt daleka kuzynka gitary. Do dziś każdy tuareski gitarzysta wymienia Tinariwen i ich lidera Ibrahima Ag Alhabiba jako swoją największą inspirację. To od nich zaczęła się muzyczna rewolucja na Saharze. Rewolucja również w dosłownym znaczeniu tego słowa – wielu artystów angażuje się politycznie, wielu brało udział w powtarzających się powstaniach Tuaregów przeciwko rządom w Bamako czy Niamey, stolicach Mali i Nigru.


Tuaregów w zbrojnych zmaganiach wspomagał libijski reżim Mu’ammara Kaddafiego, który stworzył specjalną tuareską jednostkę w ramach swojej armii. Zmuszeni sytuacją gospodarczą i ekologiczną – postępującym pustynnieniem Sahelu, utrudniającym pasterstwo (tradycyjne zajęcie nomadycznych Tuaregów) – młodzi, bezrobotni mężczyźni zaciągali się masowo do libijskich sił zbrojnych. To właśnie od zniekształconego francuskiego słowa chomeur (bezrobotny) bierze się określenie tishoumaren, rodzima nazwa gitarowego grania.

Z kałasznikowem, a potem z gitarą o wolność i niezależność Tuaregów walczyli właśnie Tinariwen. Po podpisaniu w latach 90. przez przywódców powstania rozejmu z malijskim rządem zespół mógł się skupić tylko na muzyce. Zyskał on rozpoznawalność nie tylko w swoim rodzinnym mieście Kidal, nie tylko w Mali, ale wyszedł też świat. Na przełomie wieków ich muzyką zainteresowali się najpierw Francuzi z Lo’Jo, a potem brytyjski gitarzysta Justin Adams, jeden z pionierów włączania do muzyki zachodniej afrykańskich skal, stylów i technik grania. To on wyprodukował pierwszy porządny album grupy The Radio Tisdass Sessions. Trafili w idealny czas dla takiej muzyki – podkreślającej afrykańskie korzenie bluesa. W latach 90. dzięki takim albumom jak „Talking Timbuktu” Ry Coodera i Ali Farki Tourego (legendy malijskiego gitarowego grania) pustynny blues trafił do świadomości zachodnich słuchaczy.

Wraz z kolejnymi albumami popularność Tinariwen rosła. Do nich należały sceny największych festiwali, to z nimi chcieli współpracować najwięksi – od kolegi Nicka Cave’a Warrena Ellisa, przez doommetalową ikonę Stephena O’Malleya, indierockowych TV on the Radio, po zmarłego niedawno Marka Lanegana. Ich muzyka jednak przez te wszystkie lata się nie zmieniła. Zyskiwała tylko na dostojności, jakby z wiekiem czuli się coraz lepiej w roli nestorów sceny.


Tinariwen rozpoczęli rewolucję muzyczną w duchu DIY. W obozach i miasteczkach funkcjonujących w warunkach gospodarki niedoboru gitary były luksusem. Początkujący adepci gitarowego rzemiosła budowali własne instrumenty z puszek, kawałków drewna i linek hamulcowych. Tak zrobili dwaj obecnie najbardziej cenieni tuarescy gitarzyści, również poza światkiem world music, cierpliwie przebijający się do świadomości szerszych rzesz słuchaczy muzyki alternatywnej – Bombino i Mdou Moctar. Obaj wydają w czołowych wytwórniach niezależnych. Ten pierwszy w nowojorskim Partisan Records, ten drugi niedawno dołączył do Matador Records, jednego z najważniejszych labeli szeroko pojętej alternatywy.

Bombino i Mdou Moctara łączy zresztą znacznie więcej. Obaj pochodzą z Agadezu, stolicy nigerskich Tuaregów, obaj mają w zespole Amerykanów. Obaj także jako największą – obok Tinariwen – inspirację wymieniają Abdallaha Ag Oumbadougou, zmarłego w 2020 roku gitarzystę i rewolucjonistę, legendę Agadezu i muzyka, który śmiało połączył akustyczne brzmienia z syntezatorami i automatami perkusyjnymi. Bombino po jego dziedzictwo sięga ostrożnie, włączając po prostu piosenki Abdallaha do swojego repertuaru (liryczne „Tenere” jest tego najlepszym przykładem).

Mdou pod wpływem idola nie tylko zbudował swoją pierwszą gitarę, wbrew woli religijnego ojca, ale zdobył też rozgłos, doprowadzając styl Oumbadougou do ekstremum. Inspirował się między innymi muzyką z bollywoodzkich i nigeryjskich filmów, zdobywającym popularność rapem. Do tej, i tak już wybuchowej, mieszanki dodał absurdalne ilości autotune’a. „Anar” krążący po saharyjskich i sahelskich telefonach komórkowych, przesyłany za pomocą bluetootha, jest albumem fascynującym. Ukazuje Mdou jako niezwykle kreatywnego muzyka, szanującego tradycję, ale śmiało stawiającego jej czoła, bezwstydnie futurystycznego i odważnego. Jest w tej muzyce duch lo-fi, sypialnianego popu, ale też trapowej dezynwoltury w wykorzystaniu procesowania głosu. Nie sądzę, żeby to procesowanie było efektem fascynacji Moctara muzyką amerykańską, sposób jego wykorzystania, melodyka partii wokalnych każe raczej widzieć źródło inspiracji w algierskim rai, gatunku popularnym w całej Afryce Północnej. Dzisiaj Mdou już tak nie gra, zwrócił się w stronę zelektryfikowanego, rzężącego rocka.

Bombino i Mdou łączy wreszcie fakt, że obaj na Zachodzie są postrzegani bardziej jako część muzyki alternatywnej niż world. Dlatego Moctar zagra w tym roku na Off Festivalu, a nie na przykład na warszawskim Skrzyżowaniu Kultur. To pokłosie tego, kto pokazał ich zachodniej publiczności: Sublime Frequencies i Sahel Sounds, oficyny mające dużą estymę w środowisku niezależnym, undergroundowym.

Mdou Moctar wystąpi na eksperymentalnej scenie Off Festivalu w Katowicach w sobotę 6 sierpnia. Więcej informacji na stronie festiwalu.

Nie wiem, czy kiedykolwiek Bombino i Mdou dzielili scenę. Musieli jednak się słyszeć – Agadez nie jest dużym miastem. Muzycy zwykli kończyć swoje koncerty utworem „Chet Boghassa” Tinariwen. Ich wykonania tego kawałka to także najlepszy przykład na to, jak zmieniło się tuareskie granie gitarowe. Oryginał jest spokojny, z wiodącą rolą gitary akustycznej, folkowy, a w rękach gitarzystów z Agadezu zmienia się we frenetyczny, rozpędzony gitarowy popis. Mam też wrażenie, że Bombino przetarł szlak współpracy z zachodnimi producentami młodszemu koledze. Album „Nomad” z 2013 roku wyprodukował Dan Auerbach z The Black Keys. Bombino miesza na nim nowe kompozycje z pustynnymi klasykami. Do tuareskiego rocka Auerbach wsypuje amerykańskie przyprawy – organy Hammonda, gitarę lap steel. Dodaje także brzmieniowej mocy, czego brakowało wydanemu dwa lata wcześniej „Agadez”. „Nomad” do dziś pozostaje moim ukochanym albumem tego „Hendrixa Sahary”. Jest dopracowany w każdym calu, bogaty brzmieniowo, ale i dziki, oddający tę niesamowitą atmosferę koncertów Bombino.


W tym samym 2013 roku Mdou wydaje w Sahel Sounds „Afelan”, będące kompilacją nagrań z wesel, ognisk i potańcówek. Niedługo potem Chris Kirkley reżyseruje film „Akounak Tedalat Taha Tazoughai”, remake „Purple Rain” Prince’a, opowieść o gitarzyście marzącym o wielkiej karierze. To pierwszy fabularny film w tamaszeku, języku Tuaregów. Mdou gra w nim główną rolę. To wystarczy, by zainteresować media i amerykańskich muzyków.

Przełom przyniósł jednak dopiero w 2019 roku, nagrany w Stanach i Nigrze album „Ilana: The Creator”, który uczynił z Mdou ulubieńca sceny niezależnej. To tuareski rock wyniesiony na nowy poziom. Mdou sieka tu karkołomne solówki, jakby to było najłatwiejsze zajęcie pod słońcem. Double tapping, ekwilibrystyczna i efektowna technika gry wymagająca niezwykłej koordynacji? Bardzo proszę, zrobi to jeszcze z uśmiechem na ustach. I co najważniejsze, nie są to popisy dla samych popisów, wszystko jest podporządkowane narracji piosenek. Mimo feerii przesterów, pogłosów to muzyka zakorzeniona w tradycji. Pojawiają się tu echa hipnotycznej takamby z Gao (innego ważnego miasta pogranicza Sahelu i Sahary, położonego już po drugiej strony granicy, w Mali) czy issawat, formy wokalno-instrumentalnej, leżącej u podstaw charakterystycznych struktur tuareskiego rocka.

Mdou Moctar, fot. Kelav Slavoran, CC BY 2.0Mdou Moctar, fot. Kelav Slavoran, CC BY 2.0

Po tym albumie i trasach po Europie i Stanach Mdou podpisał kontrakt z Matador Records. Idealne miejsce dla księcia Sahary. Maj 2021 roku przyniósł „Afrique Victime”, głośniejszego i groźniejszego brata „Ilany”. O ich pokrewieństwie świadczy już okładka. Na „Ilanie” ptak leci w świat z krzyżem Agadezu, symbolem miasta. Na „Afrique Victime” w szponach niesie umęczoną Afrykę, rzucając oskarżenie w stronę byłych kolonizatorów.

Polityka, sprawy społeczne w tuareskiej gitarowej muzyce od zawsze odgrywały kluczową rolę. Powstała ona przecież jako muzyka sprzeciwu w obozie uchodźców. Muzycy, nawet na albumach kierowanych na rynki zachodnie, przeważnie śpiewali w swoim rodzimym języku, tamaszeku. Teksty kierowali do pobratymców, wzywali ich do walki o własną tożsamość, poprawy sytuacji kobiet (chociażby Bombino w wyśmienitym „Azamane Tiliade”), pokojowych starań o autonomię polityczną. Skarżyli się też na ciężki los i chwalili matkę pustynię. Mdou nie jest wyjątkiem, pod riffami kryją się zaangażowane teksty. Tytułowy utwór na „Ilanie” to oskarżenie Francuzów, eksploatujących bogactwa naturalne północnego Nigru, jakby kraj nigdy nie uzyskał niepodległości. Choć epoka kolonialna oficjalnie się skończyła, tak naprawdę trwa w najlepsze. Dawni kolonizatorzy wydobywają na miejscu uran do napędzania własnych elektrowni atomowych, nie zostawiając nic w zamian, podczas gdy trzy czwarte mieszkańców regionu wciąż nie ma dostępu do prądu. (Zresztą nierówny podział zysków z eksploatacji złóż jest jedną z przyczyn wybuchów kolejnych tuareskich rebelii). 

Na „Afrique Victime”, znów w utworze tytułowym, najintensywniejszym, najwścieklejszym, najbardziej napakowanym solówkami i przesterami, Mdou idzie o krok dalej. Oskarżenie wyśpiewuje w języku kolonizatora, tak, by było szeroko rozumiane, i rozciąga je na całą Afrykę – od Tunezji i Libii po RPA. „Afryka jest ofiarą tylu zbrodni, że jeśli będziemy o tym milczeć, zostaniemy zdziesiątkowani” – powtarza jak mantrę w refrenie.


Na podobny zabieg zdecydowali się na „Optimisme”, swoim trzecim albumie, Songhoy Blues, kwartet z Bamako, stolicy Mali. Dekadę temu Mali, przez lata jeden z najbezpieczniejszych krajów regionu i turystyczną potęgę, rozerwała wojna domowa. Początkowo było to kolejne narodowo-wyzwoleńcze powstanie Tuaregów, szybko jednak zostało przejęte przez dżihadystów związanych z Daesh i Al-Kaidą. Rządy religijnych radykałów poskutkowały masowym exodusem na południe. Przyszli członkowie zespołu poznali się już w stolicy. Ich muzyka wiele zawdzięcza Ali Farce Toure, legendzie gitarowego grania z Niafunke pod Timbuktu, jednemu z ojców pustynnego bluesa. Mówią jednak własnym, wyrazistym głosem. Choć mają blues w nazwie, są zespołem zdecydowanie rockowym, momentami nawet dancepunkowym dzięki ostremu, przycinanemu brzmieniu gitar i synkopowanym rytmom. Koncerty, nieraz trwające po cztery godziny, przykuły uwagę najpierw Damona Albarna, a potem Nicka Zinnera z Yeah Yeah Yeahs, który w Bamako nagrał ich debiut, „Music in Exile”.

Płytę „Optimisme” muzycy zarejestrowali w Nowym Jorku we współpracy z Mattem Sweeneyem (znanym miłośnikiem pustynnego grania). „Optimisme” to paradoksalnie wyjątkowo trafiony tytuł dla płyty na czasy, w których Mali wstrząsnęła nie tylko epidemia koronawirusa, ale i kolejne wojskowe zamachy stanu (ostatni, po którym kraj zaczął osuwać się w rosyjską strefę wpływów, miał miejsce w połowie ubiegłego roku) oraz ciągle trwająca wojna na północy. Songhoy Blues wzywają – również po angielsku i francusku – do odbudowy kraju. Wierzą ciągle w lepszą przyszłość, choć sami od dziewięciu lat nie mogą wrócić do domu. Tę frustrację przelewają na dźwięki. Tak agresywnie jeszcze nie grali. Gdyby The Clash nie pochodzili z Londynu, tylko z Mali, brzmieliby podobnie. I nie chodzi jedynie o to, że Songhoy Blues grają własną wersję „Should I Stay or Should I Go”.


W podobnej sytuacji są setki muzyków. Lider zespołu Amanar Ahmed Ag Kaedy azylu szukał w Nigrze, by w końcu zadomowić się w Bamako. Wcześniej razem z Tinariwen i Tamikrest byli najbardziej rozchwytywanym zespołem z Kidal. Najciekawszym albumem z udziałem Ag Kaedy’ego jest „Orion Congregation”. To materiał jego zespołu, nagrany z udziałem lokalnych berlińskich muzyków, którzy pomogli mu przenieść tuareską muzykę w kosmos. Syntezatory, dwoje organów, saksofon, dwa zestawy perkusyjne i liczne perkusjonalia, w tym marokańskie krakeby, najmocniej kojarzące się z mistyczną gnawą. Muzycy balansują między free, spiritualami i jazzem etiopskim. Jednocześnie krążą wysoko nad orbitą okołoziemską. „Orion Congregation” to jeszcze jeden dowód na to, że potęgę muzyki tuareskiej najlepiej poznać na żywo.

Niektórzy uciekli jeszcze dalej. Brukselę od lat swoim domem nazywa Anana Ag Haroun, który opuścił Niger po kolejnym powstaniu Tuaregów i już na wygnaniu założył zespół Kel Assouf. Trzymali się oni początkowo dziedzictwa Tinariwen. Tego ograniczenia pozbyli się stosunkowo niedawno, kiedy przeistoczyli się w trio. Z pierwotnego składu został tylko Anana, któremu towarzyszy na perkusji Oliver Penu, a syntezatorami i produkcją zajmuje się Tunezyjczyk Sofian Ben Youssef, znany bardziej jako Ammar 808, artysta przekraczający ramy gatunkowe i geograficzne, na retrofuturystyczny sposób przerabiający i muzykę Maghrebu, i południowych Indii. To właśnie jego obecność świadczy o wyjątkowości tego wcielenia Kel Assouf. Na razie wydali w tym składzie jeden album, „Black Tenere”. Podobnie jak nagrania Bombino, Mdou Moctara czy „Orion Congregation”, to zupełnie nowa jakość w tuareskim rocku. Mocno osadzony na basowej podbudowie, Kel Assouf nie tylko flirtuje z motoryką hard rocka, ale momentami ociera się też o stoner rock.


Ci, którzy zdecydowali się zostać na północy, są narażeni na niebezpieczeństwo. W marcu ubiegłego roku lider Tamikrest, Ousmane Ag Mossa, jeden z najwierniejszych uczniów Tinariwen, został postrzelony w rękę. Na szczęście szybka operacja uratowała możliwość grania na gitarze. Alkibar Junior, rodzinny zespół złożony z uczniów i kuzynów Afela Bocouma, kolejnego tuza saharyjskiego rocka, zeszli do podziemia. Zapuścili obowiązkowe brody, a próby odbywają w tajemnicy. Na razie nie szukają sławy za granicą. Wybrali Mali i Afrykę. Ich nagrania można dostać tylko w formie cyfrowej. Kiedyś wydawaliby pewnie na kasetach – najpopularniejszym do niedawna nośniku muzyki na kontynencie. Dziś jednak taśmy w Afryce przeżywają już swój zmierzch.

Takich artystów jest więcej. W każdym mieście gitarowe granie mimo popularności rapu, afrobeatu czy balani trzyma się mocno. Algierski Afous d’Afous, legenda w kraju, wielokrotnie występująca w państwowej telewizji, duma lokalnych Tuaregów, konsekwentnie działa tylko w Afryce. Kolejne płyty nagrywa w Algierze, za nic mając zachodnie rynki. Dopiero Kirkleyowi z Sahel Sounds udało się ich namówić na limitowane wydanie debiutu, nagranego w polowych warunkach. Afous pozostali jednak w niszy nisz, gdy tymczasem u siebie są prawdziwymi gwiazdami. Etran de L’Air po wyjazdach Mdou Moctara i Bombino stali się najbardziej rozchwytywanym zespołem weselnym Agadezu. Do profesjonalnego studia weszli dopiero po 25 latach kariery (choć trzeba podkreślić, że zaczęli grać na weselach, gdy byli jeszcze dziećmi). Opłaciło się. „Agadez”, będący hołdem dla ich rodzinnego miasta, brzmi czyściutko i dźwięcznie. Zespół nie stracił nic ze swojej dzikości i zadziorności, którą prezentował na nagraniach terenowych zebranych na „No. 1”. To nadal muzyka do frenetycznego tańca, zanurzona w tuareskiej tradycji, ale wychodząca poza nią: inspiracji szukająca w stylach takich jak kongijskie soukous czy highlife z Ghany. Przy „Agadez” nie sposób usiedzieć w miejscu. Rozrywkowej formie towarzyszy jednocześnie poważna treść. Etran De L’Air śpiewają o bolączkach lokalnej społeczności, takich jak korupcja. 

Etran de L’Air, mat. prasoweEtran de L’Air, mat. prasowe

Podobnie swoją karierę prowadzą Tal National. Choć regularnie grywają w USA czy Europie, swoim priorytetem uczynili Niamey i Niger. Nie jeżdżą nagrywać do zagranicznych studiów – to uznani producenci przyjeżdżają do nich. Znają swoją wartość – grają niemal codziennie wyprzedane na pniu koncerty w rodzinnym mieście (czasem nawet dzielą się na dwa składy, by mogli obstawić dwa występy tej samej nocy).

Tal National funkcjonuje także jako symbol wieloetnicznego Nigru. Lider Hamadal „Almeida” Moumine jest Tuaregiem, ale grają z nim Songhajowie, Fulani i Hausa. Pasterze i rolnicy na scenie zapominają o konfliktach dzielących ich grupy etniczne. Muzyka Tal National jest emanacją tej zgody – czerpie z tradycji każdego z tych narodów i łączy je w ekstatyczną całość.

Przełom słychać też u innych uczniów Tinariwen. Imarhan eksperymentowali już z dyskotekową pulsacją na „Temet”. Teraz wracają do bardziej akustycznego grania na wydanym w styczniu „Aboogi”. Nie ma jednak mowy o powtórce z rozrywki. Muzycy wypływają na szerokie wody. Na płycie śpiewa Gruff Rhys z Super Furry Animals oraz sudańska wokalistka Sulyafa Elyas. Choć trzymają się blisko kanonu (zaprosili na płytę członków Tinariwen), to jednak słychać, że to zdecydowanie coś więcej niż tylko kopiowanie schematów z przeszłości. Z kolei Tamikrest, zespół, który najwierniej szedł ścieżką Tinariwen, na „Tamotait” sprzed dwóch lat dokooptowuje do wypracowanego brzmienia surf rock, morriconowskie, westernowe zagrywki, delikatne muśnięcia flamenco czy bluesa z Delty (jakby jeszcze mocniej chcieli podkreślić afrykańskie korzenie amerykańskiej tradycji).

Muzyka gitarowa z Sahary jest zdominowana przez mężczyzn. Kobiety w zespołach tishoumaren najczęściej występują jako chórzystki. Jednak to na fundamencie złożonym z dwóch form kobiecych – tende i issawat – tuarescy mężczyźni w algierskich i libijskich obozach stworzyli tishoumaren. W obozach Les Filles de Illighadad, fot. Shawn Miller/Library of Congres, PD Les Filles de Illighadad, fot. Shawn Miller/Library of Congres, PD dla uchodźców i na emigracji nie było kobiet. Mężczyźni imitowali ich głos za pomocą gitar, a bas zastępował dronowe, męskie zaśpiewy. Gdy wrócili do domów, tende zostało przy kobietach, gitary przy mężczyznach. Kwestią czasu było jednak pojawienie się gitarzystek. Pionierką jest Fatou Saidi Ghali, liderka zespołu Les Filles de Illighadad. Fatou wykradała bratu gitarę i po kryjomu nauczyła się na niej grać. Choć ten bunt przeciwko normom społecznym z początku spotkał się ze sprzeciwem krewnych, dzisiaj dziewczyna jest chlubą swojej rodzinnej wioski. W swojej muzyce Fatou kładzie nacisk na kobiece korzenie saharyjskiej muzyki gitarowej. Łączy tende z tishoumaren, a jej zespół wykorzystuje tradycyjne perkusjonalia, takie jak bęben wodny (a nie coraz popularniejszy zestaw perkusyjny). Głos i gitary często prowadzą tę samą melodię i narrację, splatają się w jednej opowieści.


Saharyjski rock staje się fenomenem panafrykańskim. Na „Afrique Refait”, wydanym kilka tygodni temu zbiorze remiksów „Afrique Victime”, za piosenki Moctara zabierają się artyści związani z najgorętszym obecnie afrykańskim środowiskiem, ugandyjskim Nyege Nyege. Każdy z nich przenosi muzykę Moctara w swój własny, często odległy muzyczny świat. Jak kenijska grindcore’owa Duma, która urokliwą miniaturkę „Untitled” przemienia w potępieńczy hałas. Inni, jak KABEAUSHE, kierują swoje remiksy w stronę szaleńczego singeli (tanzańskiej hiperszybkiej odmiany muzyki tanecznej). Nie pierwszy raz to, co najciekawsze, dzieje się poza centrum, poza światem anglosaskim. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)