Riddim w Libii
Ahmed Ben Ali, fot. Kafrawy

10 minut czytania

/ Muzyka

Riddim w Libii

Michał Wieczorek

Reggae dominuje do dziś w libijskim radiu i na YouTube. W przeciwieństwie do często zaangażowanego społecznie jamajskiego grania ta jego odmiana gatunku poszła w ślady lovers' rock, skupiając się przede wszystkim na miłości, złamanych sercach i arabskiej romantyczności

Jeszcze 3 minuty czytania

„Wszystko jest w rytmie”, mówi Ahmed Ben Ali, inżynier z Benghazi, właściciel studia i muzyk, gdy pytam go o przyczynę popularności reggae w Libii. „Reggae i libijska muzyka ludowa mają ten sam schemat rytmiczny, tak samo przestawiają akcenty. Każdy libijski muzyk to potwierdzi. Dzięki temu reggae jest nam bliskie, naturalnie nam się do niego tańczy”, kontynuuje. Wie, co mówi, od ponad 30 lat zajmuje się graniem jamajskiej pulsacji z arabskim sznytem.

Globalny szał na reggae wywołany przez Boba Marleya i The Wailers dość szybko dotarł do rządzonej przez pułkownika Kaddafiego Libii. Na lokalny grunt przeszczepiali je Ibrahim Hesnawi, Najib Alhoush czy White Bird Band. Reggae, gdy trafiało „pod strzechy”, było szybko adaptowane do lokalnych gustów, mód i potrzeb. Przyjęło się w prawie całej Afryce: na Maskarenach dało początek seggae (połączeniu z lokalną segą),Malawi odgrywało rolę podobną do zimnej fali w Polsce lat 80. – muzyki zaangażowanej społecznie i politycznie, opozycyjnej do władzy. W świecie arabskim, poza Libią, najbardziej przyjęło się w Maghrebie – Maroku i Algierii. Po reggae dość często sięgają muzycy tuarescy, wychowani w etosie rebeliantów uosabianym przez Marleya.

Reggae dominuje do dziś w libijskim radiu i na YouTube. W przeciwieństwie do często zaangażowanego społecznie jamajskiego grania ta jego odmiana gatunku poszła w ślady lovers’ rock, skupiając się w tekstach przede wszystkim na miłości, złamanych sercach i arabskiej romantyczności. Polityka pojawiała się tu sporadycznie. Ben Ali zrzuca to na brak znajomości angielskiego i jamajskich realiów przez Libijczyków, a ja się zastanawiam, na ile ten zwrot mógł wynikać z opresyjnego charakteru reżimu Kaddafiego. Gdy dopytuję, czy nie było nawet artystów, którzy – wzorem Marleya – opiewali panafrykanizm i antykolonializm, Ahmed, śmiejąc się, odpowiada, że byli. Było ich jednak mało i, co więcej, robili to raczej z potrzeby przypodobania się Kaddafiemu (który sam promował własną wizję afrykańskiej jedności) niż z potrzeby serca.

Ben Ali pierwszy raz usłyszał reggae jeszcze jako dziecko. Muzyką jamajską bardziej zainteresował się za granicą, w Kanadzie, dokąd wyjechał na studia. Poznał tam nie tylko podobnych sobie fascynatów, ale też wszedł w środowisko jamajskich studentów, z którymi zaczął grać w uczelnianych klubach. „Jeszcze w Libii nauczyłem się grać na klawiszach, zacząłem w domu ćwiczyć reggae. W Kanadzie graliśmy przede wszystkim muzykę Marleya, Petera Tosha, Gregory’ego Isaacsa, wszystkich tych najważniejszych jamajskich muzyków”, wspomina. I zaraz podkreśla, że chodził na koncerty, jeździł na festiwale. Żył reggae, a dzięki znajomościom z Jamajczykami trzymał rękę na pulsie, był na bieżąco z nowinkami jak dancehall czy raggamuffin. Słychać to w jego muzyce, kiedy swobodnie przybiera manierę bliską Shaggy’emu, rapuje, by za chwilę wrócić do bardziej klasycznego brzmienia.

Po latach spędzonych w Kanadzie i Wielkiej Brytanii, gdzie nasiąknął nowoczesnymi odmianami reggae, Ahmed wrócił do Bengazi, gdzie mieszka do dziś. Było to jeszcze przed upadkiem reżimy Kaddafiego. Już w Libii, na początku XXI wieku, wydał dwa albumy, nagrał kilkadziesiąt piosenek. „Choć Libijczycy w całym kraju słuchają reggae, to najważniejszym miastem dla sceny jest Trypolis. Bengazi jest na drugim miejscu, ale różnica jest na tyle poważna, że swoje płyty wydałem w wydawnictwie ze stolicy”,opowiada Ahmed. Mówi, że albumy odniosły zauważalny sukces, ale nikt w tamtych czasach nie podążył jego śladem. „Reggae w Libii jest dość konserwatywne, najważniejszy wzór ciągle stanowi Marley”, dopowiada.

Elektroniczne brzmienie muzyka Libijczyka zawdzięcza nie tylko jego smykałce do wykorzystywania nowinek, ale wynika również z jego samowystarczalności. Ahmed sam zbudował studio, gra na wszystkich instrumentach, programuje syntezatory. „Nie jestem może jednoosobowym zespołem, ale na pewno jestem jednoosobowym studiem”, śmieje się. Pomaga też keyboard dostosowany do arabskich mikrotonów, z wgranymi symulatorami instrumentów perkusyjnych i możliwością programowania. Instrument, który jest obecny w całym świecie arabskim: od syryjskiego dabke Omara Souleymana, przez egipskie shaabi, po marokańskie chaabi – odgrywa ważną rolę, ale w żadnym wypadku nie dominuje.

Tym, co wyróżnia reggae Ben Alego, jest dbałość o szczegóły (nie jest to sypialniana, lo-fi produkcja) oraz wplatanie w reggae arabskich motywów i instrumentów. „W swojej muzyce zawsze łączę muzykę libijską i arabską z reggae. Może to jest dziwne połączenie, próbowanie, żeby ta muzyka brzmiała jednocześnie jamajsko i arabsko? Gram też na tradycyjnych instrumentach, przede wszystkim darbuce [bębnie kielichowym, charakterystycznym dla muzyki północnoafrykańskiej i bliskowschodniej] i dafie [bębnie obręczowym], żeby jeszcze bardziej te podobieństwa podkreślić”, tłumaczy swoje podejście. Najbardziej słychać to chyba w dancehallowym „Dameek Majer”, które przepoławia frenetyczna solówka na darbuce i dudach. Z kolei w „Ghali”, podobnie do muzyków algierskiego raï, Ben Ali korzysta z autotune’a, nadając swojemu głosowi większy dramatyzm. „Ana Middae” łączy jamajskie bujanie z gitarowymi solówkami i dubowymi pogłosami. Najbliżej klasyki na „Subhanie” są najsłoneczniejsze „Aziz w Adda” i „La Ta’thater”, uśmiechające się momentami do cha-chy i salsy. To już bardziej Karaiby niż Cyrenajka.

Na muzykę Ben Alego trafił kilka lat temu Jannis Stürtz z Habibi Funk, berlińskiej oficyny zajmującej się wznawianiem arabskich klasyków, wynajdywaniem zaginionych perełek w archiwach nieistniejących już wydawnictw. Najczęściej zajmują się muzyką z lat 60. i 70., rzadziej 80. Wydający na przełomie wieków, wciąż aktywny Ahmed Ben Ali jest wyjątkiem w katalogu Habibi Funk. Po dwunastocalowej EP przystosowanej do potrzeb didżejskich (Jannis sam zaczynał jako didżej), w tym roku ukazała się długogrająca kompilacja „Subhana”, nazwana tak od największego hitu Libijczyka. Stürtz trafił na niego, przeglądając YouTube. Jednak skontaktować się z Ben Alim nie było prosto. Wiadomości wysyłane na jego kanały w tym serwisie trafiały w próżnię, bo Ahmed zapomniał hasła. Zresztą, na pomysł kanału wpadł nie on, lecz jego angielski przyjaciel. „Zadzwonił do mnie, powiedział, że założył mi kanał i wrzucił moje cztery kawałki. Pojawiały się komentarze, więc dał mi hasło, bym mógł na nie odpowiadać i zarządzać treściami. Po kilku miesiącach, zanurzony w codziennej pracy, zgubiłem je i nie mogłem znaleźć, a z przyjacielem urwał się kontakt”, wspomina. I tak tkwiłby w nieświadomości, że jacyś Niemcy chcą wydać jego muzykę, gdyby nie upór Jannisa. Zwykle w sytuacjach, gdy nie udaje się znaleźć kontaktu, Habibi Funk jadą w teren, rozpytują o muzyków w barach, kawiarniach, sklepach muzycznych. Wyjazd do Libii nie był jednak możliwy, więc wydawcy skupili się na poszukiwaniach skrawków informacji w internecie, na forach i grupach w mediach społecznościowych. Aż wreszcie trafili na kogoś, kto dał im numer telefonu do Ahmeda.


Muzyka Ben Alego trafia nie tylko do Jamajczyków, Libijczyków i – patrząc po recenzjach „Subhany” – Europejczyków i Amerykanów. Jeszcze przed Habibi Funk do Ben Aliego odezwał się Fatih Bog’alar, stambulski producent tanecznej, dyskotekowej elektroniki. „Okazało się, że jeden z moich kawałków jest sporym hitem na tureckim YouTube. Zaprosili mnie do Stambułu, nagraliśmy trzy kawałki. Możesz je zresztą tam znaleźć”, mówi Ahmed, ale nie podaje szczegółów. Początkowo poszukiwania nie przynoszą rezultatów, ale w końcu się udaje. Na tureckim rynku muzyk występuje jako Ahmed Binali. „Te Ma Etmaje” ma 142 miliony wyświetleń i okazuje się remiksem „Dameek Majer”.

Mam w głowie słowa Ahmeda, że to nie reggae, bo nie jest ono popularne w Turcji, tylko – według jego słów – muzyka na wskroś nowoczesna. Faktycznie, daleko tu do ciepłego brzmienia innych piosenek Ahmeda, spokojnej, bujającej pulsacji. To raczej muzyka z kurortów i dyskotek, bliska temu, co robi Amr Diab, jeden z najpopularniejszych popowych egipskich wokalistów. Mocny bit, wygrywany w równym stopniu na darbuce i dafie, co syntetyzowany, emulowane brzmienie instrumentów dętych – mijwizu i argula, bardzo mocno poddany autotune’owi wokal Ben Alego. Inny utwór, „Princy” (4 mln wyświetleń), dodaje dancehallowy toast (znów mocno przetworzony autotune’em) i jeszcze wyraźniej pędzi na złamanie karku. Do tego jest zilustrowany absurdalnie groteskowym teledyskiem, z sobowtórem Jokera, grą w pokera, Ben Alim rapującym z wanny, wężami i wijącymi się półnagimi kobietami. „Darling”, bliższe klasycznemu reggae, będące anglojęzyczną wariacją na temat „Ghali” z „Subhany”, już takiego sukcesu nie odnosi – po pięciu latach ma tylko pięć tysięcy wyświetleń. Potwierdza się brak popularności reggae w Anatolii.

Może dlatego ta turecka przygoda nie zajmuje bardzo głowy Ahmeda. Skupia się na reggae, czuje swoją szansę na granie tego, co najbardziej kocha. Od rewolucji i wojny domowej, która ciągnie się z przerwami już dwunasty rok, życie koncertowe w Libii prawie zamarło. „Sytuacja nadal nie jest idealna. Mogę robić muzykę, ale nie ma jej komu grać. Mogę ją nagrywać, ale labele nie działają jak kiedyś”. Po godzinach wciąż pracuje nad nowymi piosenkami, licząc, że za entuzjastycznymi recenzjami „Subhany” przyjdą wreszcie zaproszenia na koncerty i festiwale, a wtedy będzie mógł na żywo pokazać, czym naprawdę jest libijskie reggae.