Z pozoru Algiers są zespołem, jakich wiele. Założyli go koledzy z dzieciństwa, z tego samego miasta – Atlanty. Początkowo było ich trzech: Franklin James Fisher, Ryan Mahan i Lee Tesche. Wokalista, basista i gitarzysta, za perkusistę robił automat perkusyjny. Dopiero po wydaniu debiutu za bębnami usiadł Matt Tong z brytyjskiego Bloc Party. Od samego początku Algiers stali gdzieś na przecięciu soulu, punk rocka i rapu, a ich muzyka była odpowiednio żarliwa, by zaskarbić im przychylność krytyki. Żywiołowymi koncertami podbili natomiast serca publiczności. Rzeczywiście, grają bombastycznie, możliwe, że czasem do przesady, ale zazwyczaj udaje im się balansować na linii oddzielającej zaangażowanie od groteski. Algiers lubują się w stadionowych hymnach granych w niewielkich klubach. Jednak tym, co wyróżnia ich najbardziej, jest rozpolitykowanie i społeczne komentatorstwo, stojące w kontrze do programowo niezaangażowanego współczesnego rocka.
Polityczność była wpisana w Algiers od samego początku. W kraju, w którym kolor skóry określa nie tylko szacowany dochód i długość życia, ale też odpowiednie praktyki kulturowe (w tym to, jakiej muzyki powinno się słuchać), ich skład przekracza granice, jest transgresywny. Rock, indie, punk to rozrywka białych, podczas gdy Afroamerykanie mają r&b, rap, soul. Tymczasem Algiers nic sobie z tego nie robią i jako zespół międzyrasowy – Fisher jest Afroamerykaninem – grają na nosie utartym podziałom. Rozgraniczeniom, które nadal funkcjonują i tylko pozornie wydają się zacierać. Zresztą, jeden z najmocniejszych i najbardziej politycznych utworów zespołu, „Can the Sub_Bass Speak?” dotyka właśnie tego problemu. „You ain’t punk rock / You ain’t hip-hop/ What is this? / What style of music do you play?” – pyta retorycznie Fisher, by za chwilę zacząć wywód na temat stereotypów i jednowymiarowego postrzegania czarnych.
Na koncertach Algiers pojawiają się symbole walki klas i walki o równość rasową – zaciśnięte pięści Czarnych Panter, hasło „All Power to the People”. Muzycy angażują się w ruch Black Lives Matter, a gdy Rosja w lutym ubiegłego roku najechała Ukrainę, zbierali pieniądze na ukraińskich artystów (co w kontekście amerykańskiej radykalnej lewicy nie jest zbyt oczywiste, tym bardziej że Mahan otwarcie nazywa się: „dumnym komunistą”). Już sam wybór nazwy jest manifestacją poglądów. Algier, Białe Miasto, spłynął krwią podczas wojny o niepodległość Algierii. To tam skupiły się walki między Frontem Wyzwolenia Narodowego (FLN) a armią francuską. Algier jest – według słów zespołu – miastem nierozerwalnie związanym z ruchem antykolonialnym. Zafascynowani obrazem „Bitwa o Algier” włoskiego reżysera Gilla Pontecorvo muzycy obrali jako nazwę właśnie stolicę Algierii. Film, oparty na wspomnieniach bojownika Saadiego Yacefa (zmarłego w 2021 roku) stał się jednym ze sztandarowych dzieł włoskiego kina i wzniecił – nie tylko w tej trójce Amerykanów – rewolucyjnego ducha.
Czyny i słowa
Algier i jego historia wpłynęły na zespół, ale jak to się ma do teraźniejszości? Czy dzisiaj jest równie inspirujące, czy po prostu to jego zapośredniczony, pewnie trochę romantyzowany obraz jest tak pociągający? „Przyjęcie nazwy miasta, z którego się nie wyrasta, z którym nie jest się bezpośrednio związanym, jako nazwy zespołu, trzeba bardzo uważnie przemyśleć. To nie może być przypadkowy wybór” – mówi mi Mahan, gdy pytam go o stolicę Algierii. Jako jedyny członek zespołu odwiedził to miasto w 2019 roku. Algiers mieli wtedy zagrać na Pan-African Festival, ale „kraj był w samym środku protestów ruchu Hirak, więc odwołano festiwal i wizy dla zespołów” – wspomina muzyk. Mahan pojechał więc tam na własną rękę, jako turysta. „Algier to niezwykłe miasto, północnoafrykańskie, arabskojęzyczne, zupełnie inne od miast czarnej, subsaharyjskiej Afryki, a jednak bardzo wspierające ruchy panafrykańskie” – tłumaczy Amerykanin. „Jest w nim ten rewolucyjny miks ludzi różnego pochodzenia. Tym, co mnie najmocniej uderzyło, było to, że miejscowi doskonale rozumieli naszą perspektywę i decyzję, by związać się z Algierem przez naszą nazwę”. Mahanowi udało się nawet porozmawiać z Yacefem, człowiekiem, bez którego zespół prawdopodobnie nie powstałby w tej formie.
Pokłosiem tej wizyty było zaproszenie na „Shook”, najnowszy album zespołu, Nadah El Shazly – egipskiej wokalistki i kompozytorki. „Chcemy wyjść poza angielski, szukamy artystów nie tylko z Ameryki. Chcemy dotrzeć także do artystów z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej” – mówi mi Mahan. Jedna artystka wywodząca się z tego – bardzo zróżnicowanego, lecz podobno kluczowego dla zespołu – regionu to jednak niezbyt wiele. Osobiście brakuje mi mocniejszego postawienia na internacjonalizm także w czynach, nie tylko słowach. Zastanawiam się też, czy na wybór El Shazly nie wpłynął też fakt, że dobrze funkcjonuje na zachodnich rynkach i nie jest tam postacią zupełnie anonimową. Ponadto Bliski Wschód i Afryka Północna mogą być synonimem arabskiego świata, ale nie są monolitem. Tak, to Kair jest od lat miastem, w którym bije serce muzyki arabskiej (stawać z nim w szranki może tylko Bejrut), ale przecież Algieria też ma się czym pochwalić – z raï na czele. Oczywiście, poczucie wspólnoty wśród Arabów jest silniejsze niż chociażby u Słowian, ale to zaproszenie można porównać do hipotetycznej sytuacji, w której amerykański zespół Warsaw na swoją nową płytę zaprasza Czeszkę. Niby blisko, niby podobne kultury, ale pewien zgrzyt pozostaje.
Algiers broni to, że przemyśleli wybór nazwy zespołu, a nie o wszystkich zachodnich artystach mógłbym napisać to samo. Zach Condon, nazywając swój projekt Beirut, myślał przede wszystkim o chwytliwości nazwy i o wyobrażonym „szykownym mieście otoczonym starożytnym muzułmańskim światem”. Przy całej mojej sympatii do tego zespołu trudno nie widzieć tu egzotyzacji i orientalizacji. Wraz z rosnącą popularnością niezachodnich rytmów – przede wszystkim revivali arabskich i tureckich odpowiedzi na rocka – w alternatywnym zachodnim światku pojawia się coraz więcej zręcznych zespołów, które jednak na źródła swoich inspiracji patrzą jednowymiarowo. Jak YIN YIN, jeden z ciekawszych przedstawicieli tej nowej, „tropikalnej” psychodelii, którzy tworzą obraz Azji Południowo-Wschodniej rodem z filmów klasy C, gdzie każdy podstarzały Azjata jest konfucjańskim mędrcem. Nie każdy ma tyle samozaparcia i uporu jak skrzypaczka Kaethe Hostetter, która po kilku latach grania w Debo Band, bostońskim ansamblu wykonującym muzykę etiopską, na ponad dziesięć lat zamieszkała w Addis Abebie, gdzie wraz z lokalnymi muzykami założyła kwintet Qwanqwa. W przypadku tego zespołu nie ma mowy o żadnych kompromisach i gestach w stronę zachodniego słuchacza. Hotstetter stała się częścią lokalnej muzycznej społeczności, grając dla etiopskiej publicznością – do powrotu do Stanów zmusiła ją dopiero pandemia.
Algierski łącznik
Algiers trzeba oddać, że kładą nacisk na wspólnotowość. W tym pozamuzycznym, ale kluczowym dla zespołu, aspekcie najmocniej czuć wpływ Algieru na Amerykanów. Tak jak w stolicy Algierii zbierali się przedstawiciele państw Trzeciego Świata, nienależących ani do natowskiego Zachodu, ani do sowieckiego Wschodu, tak Algiers skupia wokół siebie muzyków, którzy nie potrafią zagrzać miejsca w jednym gatunku. „Musieliśmy zbudować własną wspólnotę, własne środowisko. Nie mieliśmy nigdy poczucia przynależności do jakiejś sceny” – mówi Franklin. „Na swojej drodze poznaliśmy wielu wspaniałych ludzi, którzy pomogli nam poznać innych świetnych muzyków czy współpracowników. Nasza wspólnota powstała naturalnie i organicznie. Jednym z powodów, dla których wyjechałem z Atlanty, był brak takiej muzycznej społeczności. Jasne, potem pojawiły się takie zespoły jak Deerhunter, ale mówienie o scenie jest przeważnie retrospektywne”.
Dziś Algiers stawiają się w pozycji łączników między światkiem podziemnego rapu a punka. Rozszerzają swoją działalność nie tylko o solowe projekty. Dla przykładu, kilka tygodni przed premierą „Shook” ukazała się kaseta „Shook World” nowojorskiego rapera King Vision Ultra. To właściwie mikstejp, dźwiękowy kolaż, KVU wplata w niego fragmenty czwartego albumu Algiers. „Dla mnie geneza «Shook» leży w próbie cofnięcia się do Nowego Jorku lat 70., kiedy hip-hop i punk mieszały się ze sobą, nie były jeszcze oddzielnymi gatunkami” – mówi Franklin . „Uosabia to «Subway Theme» Grand Wizard Theodore. Artyści się spotykali, grali razem, powstawały zupełnie nowe rzeczy”.
Dlatego muzycy zaprosili na „Shook” wielu gości. Poza wspomnianą już El Shazly jest tu chociażby Zack De la Rocha z Rage Against the Machine – rewolucyjnej legendy początku lat 90., która dzisiaj reaktywuje się od czasu do czasu, by w ultrakapitalistycznym, retromańskim akcie grać koncerty dla fanów, których stać na kupno horrendalnie drogiego biletu. Fantastycznie wypada natomiast eksperymentujący saksofonista Patrick Shiroishi, doskonale wpisujący się żałobną, zawodzącą partią w „An Echophonic Soul”. Doskonałą zwrotkę nawija Billy Woods, który wychowywał się pomiędzy USA i Zimbabwe. Pojawia się tu również zambijsko-kanadyjska zakochana w metalu raperka Backxwash, która też mocno podkreśla swoje afrykańskie wychowanie i pochodzenie.
Wyjście poza margines
Choć nazwa zespołu każe patrzeć na zewnątrz, to na nowej płycie Algiers jeszcze mocniej patrzy do wewnątrz, na problemy toczące Amerykę i Atlantę. Wreszcie, Franklin śpiewa tu najsilniej i najwyraźniej o sprawach osobistych. Nie chce, aby zamknięto go w szufladce: czarny, rozpolitykowany wokalista. Choć czuje przecież, że kiedy tylko zaczyna śpiewać o sobie, o swoim życiu – dla słuchaczy i krytyków nagle przestaje być wiarygodny. Walczy z tym jeszcze mocniej, sięgając do własnych doświadczeń, jak w „I Can’t Stand It!”, w którym rozpamiętuje rozpad swojego związku. W ten sposób Algiers zwracają uwagę, że takie jednowymiarowe postrzeganie mniejszości wyrządza realne szkody. „Comment #2” to po prostu nagranie aktywistki mówiącej dokładnie na ten temat: nie można pomóc marginalizowanym społecznościom, patrząc na nie jedynie przez pryzmat biedy i przemocy, bo to dehumanizujące spojrzenie. Właśnie dlatego programy pomocowe w Globalnym Południu często nie spełniają pokładanych w nich nadziei – pomagający nie widzą sprawczości drugiej strony. Wychodząc z lokalności, z bardzo amerykańskich problemów, Algiers buduje ponadnarodowe przesłanie: opowiada o stosunkach władzy, nierównościach, które są ogólnymi problemami społeczeństw w XXI wieku.
„Shook” zaczął powstawać w okolicznościach mocno naznaczonych przypadkiem. Dosłownie chwilę przed pierwszymi lockdownami Algiers wydali proroczo zatytułowane „There Is No Year” i pojechali w trasę, którą po pięciu koncertach przerwała pandemia. „Zupełnym przypadkiem zostaliśmy zamknięci w mieście, gdzie mieszkają nasze rodziny i przyjaciele” – wspomina tamten pobyt w Atlancie Fisher. Kwartet kilka miesięcy spędził w odosobnieniu. To wyciszenie, możliwość spędzenia czasu razem bez codziennego szarpania się z neoliberalną rzeczywistością tchnęło w nich nowego ducha. „Mój stosunek do poprzedniej płyty jest bardzo skomplikowany” – przyznaje Mahan. „Nie brzmi tak, jak to sobie wyobrażałem. Pracowaliśmy z ludźmi, którzy chyba nie do końca nas zrozumieli. To doświadczenie bardzo mnie wyczerpało, doszedłem do momentu, w którym mówiłem sobie, że nienawidzę muzyki”. Zaraz potem dodaje, że przełożyło się to na stosunki w zespole, co jest eufemizmem, bo Algiers znaleźli się wówczas na krawędzi rozpadu. Rozczarowanie basisty nie dziwi: „There Is No Year” jest – jak na Algiers rzecz jasna – bardzo wygładzone, muzycznie wręcz grzeczne. W tej ładności zespół zupełnie stracił swój rewolucyjny impet.
Choć po wydarzeniach 2020 roku, do których doszło w Stanach, ciężko nie być zaangażowanym w politykę, Algiers rzucili się w nią jeszcze mocniej. Tym razem jednak kładąc przy tym większy nacisk na własne doświadczenia. Polityka jest dla nich aktywnością wspólnotową, w którą wplatają osobiste przeżycia. Algiers rozliczają się z bagażem własnego pochodzenia, akceptują to, że są z amerykańskiego Południa, przestają uciekać od swoich korzeni. Akceptacja to kluczowy krok do zmiany i może właśnie dlatego Fisherowi łatwiej mówić o osobistych dramatach. „Shook”, tak bliski początkom zespołu, nagrany w wyjątkowej, pandemicznej sytuacji, jawi się jako nowe otwarcie dla Algiers. To ich najlepszy album, odpowiednio eklektyczny i rozkrzyczany. Pozbawiony stylistycznych i kompozycyjnych mielizn, na które trafiali wcześniej. Teraz wreszcie są gotowi, by spełnić pokładane w nich nadzieje.