Pragnienie, żądanie, lesbijki
Carson McCullers, fot. Library of Congress, Prints & Photographs Division, Carl Van Vechten Collection

16 minut czytania

/ Literatura

Pragnienie, żądanie, lesbijki

J. Szpilka

Jenn Shapland pomstuje na historyków, którzy nie byli w stanie nazwać oczywistej miłość Carson McCullers do innych kobiet, ale sama nie potrafi przyznać, że jest w swojej bohaterce zakochana

Jeszcze 4 minuty czytania

Czy Carson McCullers, autorka takich książek jak „Serce to samotny myśliwy” czy „W weselnym gronie”, była lesbijką? Jeśli wierzyć Jenn Shapland, odpowiedź jest oczywista: tak, zdecydowanie. I od razu śpieszę dodać, że nie widzę powodów, żeby jej nie wierzyć – ale też nie wydaje mi się, żeby samo pytanie było dobrze postawione.

Ale po kolei. W „Mojej autobiografii Carson McCullers” ciągle przeplatają się dwa wątki, pozornie dość odległe. Pierwszy to rodzaj archiwalnego śledztwa: przypadkowo odnalezione w archiwach transkrypcje z sesji terapeutycznych, na które McCullers uczęszczała do doktor Mary Mercer, stają się dla Shapland punktem wyjścia do przeszukania historii życia pisarki pod kątem jej romantycznych związków z innymi kobietami. Jedną z nich – ale nie jedyną – była zapewne sama Mercer, która jednak do końca życia wypierała się tego, przed śmiercią nakazując, żeby jej korespondencja z McCullers (zawierająca być może „jednoznaczne dowody” relacji) została zniszczona. Ale – i to jest jedno z głównych pytań Shapland – dlaczego domagamy się takich „jednoznacznych dowodów”? Życie McCullers dostarcza niekończącego się szeregu poszlak wskazujących na jej miłość do kobiet, czasami odwzajemnianą; dlaczego więc jej dotychczasowi biografowie i piszący o niej literaturoznawcy tak boją się tego „słowa na L”? Dlaczego lesbijskość wymaga uzasadnienia, jakiego nigdy nie oczekiwalibyśmy od heteroseksualnego romansu? 

Problem ten nie dotyczy wyłącznie biografii samej McCullers. Drugim wątkiem narracji w „Mojej autobiografii…” jest bowiem opowieść Shapland o niej samej, o jej doświadczeniach z miłością do kobiet, samotnością, i queerowym zagubieniem. Stąd jej oburzenie na wymazywanie lesbijskości McCullers z archiwum i motywacja, żeby ją odzyskać i odnaleźć; dlatego też projekt „Mojej autobiografii…” jest niebywale osobisty. Shapland nie ukrywa, że McCullers, którą zaczyna w pewnym momencie nazywać po prostu po imieniu, Carson, nie tylko ją fascynuje, ale stanowi również dla niej obiekt identyfikacji. Wciąż rozpoznaje w historii życia pisarki elementy własnej biografii: dorastanie w konserwatywnym, sztywnym otoczeniu, pragnienie ucieczki, życie w cieniu przewlekłej choroby, lesbijskie romanse, których nikt – często nawet same kochanki – nie chcą uznać za „prawdziwą” miłość. Pisanie o McCullers i pisanie o sobie stapiają się w jedno, a nadzieja na to, że uda się obronić lesbijską historię McCullers przed zapomnieniem i wymazaniem, wiąże się również z marzeniem, żeby nauczyć się mówić o własnej miłości bez wstydu i pełnym głosem. Tak na dobrą sprawę nie ma więc pewności, czy to Shapland ratuje życiorys McCullers przed zniekształceniem, czy też właśnie ten życiorys ratuje i usprawiedliwia lesbijskość Shapland. 

Jenn Shapland, „Moja autobiografia Carson McCullers”. Przeł. Anna Gralak, Czarne, 224 strony, w księgarniach od lutego 2023Jenn Shapland, „Moja autobiografia Carson McCullers”. Przeł. Anna Gralak, Czarne, 224 strony, w księgarniach od lutego 2023Zresztą, czy nie widać tego w samym tytule książki? Jest to w końcu autobiografia. Tekst Shapland obficie sięga do długiej tradycji autofikcji i automitografii w pisarstwie feministycznym i queerowym; sądząc po liczbie odniesień do Audre Lorde, Eileen Myles czy Maggie Nelson, autorka doskonale zdaje sobie z tej tradycji sprawę, a jej decyzja, żeby pisać obsesją, fascynacją i oburzeniem, to celowy zabieg, nie niedomaganie metody. W tym zresztą leży główna siła tego tekstu, który niemalże drży w rękach, którego lektura jest jak wsłuchiwanie się w czyjś na przemian podekscytowany i wściekły szept. Zastanawia mnie tylko, dlaczego „Moja autobiografia…”, pomimo sarkazmu kierowanego pod adresem heteryckich odczytań lesbijskiego życia, jest również na pewnym poziomie tak niebywale naiwna.

Symptomatyczna tutaj jest chociażby reakcja Shapland na odkrycie, że w transkrypcjach terapii pada słowo „lesbijka” w odniesieniu do samej Carson. Traktuje to jako niezaprzeczalny dowód, że pisarka myślała o sobie w takich kategoriach, co pozwala jej w cierpkich słowach zbyć wątpliwości, które często towarzyszą badaniu queerowych historii:

Oto miałam przed sobą Carson we własnej osobie próbującą opowiedzieć swoją historię, zrozumieć swoją seksualność, własnymi słowami. Oraz Mary w roli chętnej słuchaczki. Było tam także – cud nad cudami, czarno na białym – słowo „lesbijka”. Ciągle czytam queerowe historie tańczące wymyślnie wokół terminologii queer, utrzymujące, że w tamtych czasach, dawniej, ludzie nie opisywali siebie tak jak my teraz. Skutkiem takiego podejścia jest według mnie wymazanie lesbijek z historii. Jeden z wielu naszych kaców po Foucaulcie.

Shapland miesza tutaj porządki. Akademickie dyskusje, na które pomstuje, dotyczące pytania o to, od kiedy słowo „lesbijka” stało się szeroko dostępną formą autoidentyfikacji, odnoszą się raczej do XIX wieku, a nie lat 50. ubiegłego stulecia. Nie da się tego fragmentu jednak zbyć po prostu jako błędu w sztuce – to zapowiedź intencji, którą znaleźć można w dalszej części „Mojej autobiografii…”:  

Nie chodzi zatem o to, „czy Carson jest lesbijką?”, ani o to, „że Carson jest lesbijką”, ani o to, „kim jest lesbijka?”. Chcę się dowiedzieć, jak lesbijki sobie radziły, jak żyły w związkach oraz jak znajdowały miłość i wspólnotę. Jak to wyglądało? Odpowiedź jest jedna: tak naprawdę nie wiemy. Może gdybyśmy my – pisarki, historyczki, biografki – zaczęły po prostu uznawać lesbijskie cząstki siebie samych i innych, z czasem dowiedziałybyśmy się, jak to jest. Jak to jest kochać kobiety.

Odrzucając pytanie o to, „kim jest lesbijka?”, Shapland obstaje – mniej lub bardziej świadomie – przy założeniu, że jest coś uniwersalnego w doświadczeniu „kochania kobiet”, co da się opisać właśnie za pomocą tego „słowa na L”. To pozwala jej wierzyć, że jej własna lesbijskość i ta Carson są jednym nurtem i jedną historią. Radość z odnalezienia siebie w przeszłości wprowadza jednak bolesny zgrzyt w tekście. Wbrew temu, co Shapland sugeruje, nie da się bowiem postawić w ten sposób pytania o to, jak „lesbijki sobie radziły”. Jest ono nierozerwalnie związane właśnie z tym, kim lesbijka jest: w danym miejscu, czasie, społecznym usytuowaniu. Miłość między kobietami nie jest wolna od historii i od kontekstów. To absolutne podstawy metody queerowej historii. Shapland uparcie to ignoruje. Za bardzo zależy jej na tym, żeby nie komplikować znaczeń, żeby po prostu móc powiedzieć o tym, „kto jeszcze siedzi ze mną przy stole, kogo mogę nazwać rodziną”.

Carson McCullers, (c) Library of Congress, Prints & Photographs Division, Carl Van Vechten CollectionCarson McCullers, (c) Library of Congress, Prints & Photographs Division, Carl Van Vechten Collection

Inne historie, inne lesbijki 

Zupełnie nieobecna w „Mojej autobiografii…” jest lesbijska kultura barowa, która kwitła w czasach i otoczeniu McCullers (lata 50., stan Nowy Jork). Był to niebywale żywy świat z własną bogatą kulturą – którą dobrze znamy dzięki pracy historyczek takich jak Madeline Davis i Elizabeth L. Kennedy, które pod koniec lat 80. zebrały historie mówione tworzących tę społeczność kobiet.

Dlaczego więc Shapland, zainteresowana „lesbijskim życiem w ogóle”, milczy na ich temat? Dlaczego zastanawia się, z kim McCullers sypiała, ale nie na przykład czy kiedykolwiek wybrała się do takiego baru? Odpowiedź jest prostsza, niż się zdaje. Lesbijskość Carson nie była lesbijskością kobiet tych przestrzeni – dzieliła ją od nich przede wszystkim klasa. Współczesne McCullers bary lesbijskie nie były ikonicznymi przestrzeniami ruchu kobiecego, z jakimi dzisiaj je kojarzymy, ale pozostawały głęboko zakorzenione w kulturze klas pracujących. Bywały w nich zarówno „butche”, które w trakcie wojny pracowały pewnie w fabrykach czy w formacjach pomocniczych wojska, a po wojnie traciły pracę w remaskulinizującym się przemyśle; jak i „femki”, zajmujące zazwyczaj najniższe szczeble w administracyjnych i usługowych hierarchiach: sekretarki, recepcjonistki, telefonistki. Ten świat był niebywale odległy od artystycznej socjety, w której obracała się McCullers. „Moja autobiografia…” wypełniona jest imionami Wielkich, którzy stanowili jej otoczenie. Raz po raz pojawiają się tam między innymi W.H. Auden, Christopher Isherwood, Tennessee Williams. Shapland trafnie zresztą identyfikuje ten artystyczny świat jako przesiąknięty queerowym pożądaniem, ale znowu nie dopowiada jakim, czyim.

Rzecz w tym, że różnica klasy i kultury przekładała się również na głęboką różnicę w samych formach relacji – w świecie barowym lesbijskość nie była rozumiana jako kobieca miłość do kobiet, obowiązywały relacje butch–femme, a samo słowo „lesbijka” czasami odnosiło się tylko do butcha, skąd wzięło się urzekające sformułowanie z epoki: „lesbijka i jej dziewczyna”.

Świat saficznego modernizmu McCullers był inny. Nie domagał się rygorystycznego podtrzymywania podziału na butche i femki. Wypełniające go romantyczne przyjaźnie stanowiły podbudowę wizji lesbijskiej miłości jako uniwersalnej formy pożądania. Podlegał też dużo mniejszej społecznej kontroli. Męski strój – spodnie i koszula – uniemożliwiał często butchom podjęcie pracy i stanowił zewnętrzny znak ich „perwersji”, ale to samo ubranie leżące na modernistycznej pisarce od razu dawało się zrozumieć jako manifestacja figury nowej kobiety i było traktowane jako rodzaj artystycznego ekscentryzmu.

Shapland milczy na temat równoległej wobec historii McCullers kultury barowej, ponieważ namysł nad nią zmusza do refleksji nad wieloznacznością „słowa na L”. A na to autorka „Mojej autobiografii…” nie chce sobie pozwolić. W duchu uniwersalizującego feminizmu lesbijskiego lat 70. podkreśla, że lesbijki to „kobiety, które postanawiają zrobić ze swojego życia i swojego ciała teren dla swojej polityki i swojego feminizmu”. W ten sposób ignoruje lesbijską historię, aby móc marzyć o lesbijskości jako najwyższym szczeblu rozwoju kobiecej świadomości. Gniewnie deklaruje:

Nie mówcie mi, że zwyczajnie nie ma wystarczających dowodów. Nazywajmy lesbijkę lesbijką. Nazwij siebie lesbijką, jeśli kiedykolwiek kochałaś kobiety. Jeśli kochałaś inną kobietę. Kropka. Kochałaś swoją matkę? Lesbijka.

To nic innego jak żądanie, aby lesbijska historia dopasowała się do jej wyobrażeń o sensie miłości między kobietami. Shapland tłamsi niuanse, odcina się od kontekstów i sprowadza lesbijskość do jednej postaci, jednego rozumienia, jednego stylu relacji.
Wszystko to jednak bierze się u niej z miłości. 

Opowieści miłosne

Słowo „fascynacja”, którym opisałam więź łączącą Shapland z materiałami z archiwum McCullers, nie jest być może najlepsze. Znaczna część „Mojej autobiografii…” poświęcona jest pobytowi autorki w przemienionym w muzeum domu McCullers. Jako rezydentka mieszka otoczona przedmiotami po Carson, śladami jej obecności i twórczości. Uderza to, jak się do nich odnosi:

Wsunęłam ręce w rękawy jej długiego limonkowego wełnianego płaszcza, składałam jej koszule nocne, katalogowałam skarpetki. Upiekłam ciastka w kuchni jej domu z dzieciństwa i spacerowałam po parku, w którym kiedyś samotnie się bawiła.

Shapland zamieszkuje resztki po życiu McCullers, a im intensywniej to robi, tym bardziej dostrzega w niej samą siebie. Dosłownie wchodzi w jej życie – ale to utożsamienie ma też mocny erotyczny podtekst, zarówno w zakresie tego, na co sobie pozwala (ręce wsuwane w rękawy płaszcza), jak też tego, co traktuje jako zakazane:

Nie usiadłam w niebieskim fotelu Carson. Nawet nie zrobiłam mu zdjęcia. W domu przy Stark Avenue są dwa jasnoniebieskie fotele, stoją w pokoju nazwanym przeze mnie „salą rozrywki” – gramofon, zawieszony na ścianie telewizor z płaskim ekranem, pianino i organy – ale na podstawie zdjęć mogłam się domyślić, który z nich lubiła najbardziej: ten, w którym mogła siedzieć wygodnie aż do samego końca. Nie dotknęłam go.

Wybuchowa mieszanina intymności i dystansu naznacza cały ten projekt. „Kim ja dla niej jestem?”, pyta, pieszcząc jej ubrania. Swoje podejście do spuścizny po McCullers i historii jej życia opisuje jako „chęć posiadania”; jest przekonana o bliskości swoich doświadczeń z doświadczeniami zmarłej pół wieku wcześniej pisarki.

I być może jest coś delikatnie zabawnego w fakcie, że chociaż Shapland pomstuje na historyków, którzy nie byli w stanie nazwać oczywistej miłości „jej Carson” do innych kobiet, to sama nie potrafi przyznać, że tym, co wobec niej czuje, jest właśnie zakochanie. To miłość intensywna, obsesyjna i z góry skazana na słodko-gorzkie niespełnienie; miłość, która sprawia, że Shapland postanawia uratować McCullers przed tymi, którzy historycznie ją skrzywdzili, odebrali jej tę wspaniałą godność lesbijki. Miano, dzięki któremu Shapland mogłaby uwierzyć, że jej miłość miałaby szansę być odwzajemniona. 

Pragnienia

Dlaczego uniwersalistycznie rozumiana lesbijskość McCullers jest tak ważna dla Shapland? „Chyba wiem”, pisze pod koniec „Mojej autobiografii…”, „czego sama chciałam od Carson: by mnie uznano. Swojej własnej wersji stawania się. Historii miłosnej, w którą mogłabym uwierzyć”. Shapland obsesyjnie odtwarza kolejne paralele między życiem swoim a McCullers: jej własne doświadczenia dostarczają uzasadnienia dla opisania Carson jako lesbijki, lesbijskość Carson pozwala zaś jej uwierzyć we własne historie miłosne. Ale zakochanie w McCullers musi, siłą rzeczy, rozbić się o fakt, że przedmiot westchnień od dawna leży w grobie.

Jenn ShaplandJenn Shapland, fot. Christian Michael Filardo

Urzeka mnie bezkrytyczność pragnienia i ogrom nadziei pokładanych przez Shapland w tym „słowie na L”. Próbując obronić (swoją) miłość, zbyt mocno ją uzasadnia. Czytając „Moją autobiografię…”, wciąż myślałam o niedawno opublikowanym opracowaniu amerykańskiej socjolożki Mairead Sullivan, „Lesbian Death”. To mała książka, poświęcona pytaniu o to, dlaczego ruch feministyczny cały czas powraca do figury lesbijki jako kobiety szczególnie zagrożonej i lesbijskości jako tego, czemu wciąż grozi wymarcie. Chociaż Shapland nie odwołuje się bezpośrednio do tego języka, to jego duch unosi się nad jej książką, poświęconą w końcu dramatycznej próbie uratowania czyjejś zagrożonej historii i własnej, niestabilnej tożsamości. Ale jak pokazuje Sullivan, wyobrażenia te często podszyte są tęsknotą za lesbijskością jako czymś więcej i czymś innym niż tylko miłością kobiet do kobiet; to na przykład marzenie powrotu do utopijnego lesbijskiego feminizmu lat 70., zakładającego, że jeśli tylko kobiety nauczą się kochać siebie nawzajem, to uda im się strząsnąć brzemię patriarchatu. I znowu, figura lesbijki, którą przedstawia Shapland, doskonale wpisuje się w ten model. Problem w tym, że taki rodzaj podmiany łatwo oślepia na wszystkie inne możliwe postacie lesbijskości, tak przeszłe i przyszłe, które nas otaczają, z którymi żyjemy.

Domagając się od historii McCullers, żeby była historią „jej Carson” i „jej własną”, Shapland domaga się od lesbijskości, żeby ta była tym, co bliskie, znajome i udomowione. Na ostatnich stronach stawia sprawę jasno:

Z jednej strony, transkrypcje i listy związane z sesjami terapeutycznymi pochodzą z początku związku Carson i Mary. Dokumentują konkretny kilkumiesięczny okres, opierając się na terapii i słowach pacjentki kierowanych do lekarki. Z drugiej strony, są niezwykłe i wyjątkowe: zapis zakochiwania się Carson, analizowania przez nią tej miłości i godzenia się z nią, a także, przy okazji, ze wszystkimi innymi miłościami w swoim życiu, zwłaszcza do kobiet, i z nieudanymi małżeństwami. Patrzymy, jak wynurza się z samotnej jaskini, w której sama się zamknęła, i z bólem, szczerze, wchodzi w ramiona Mary oraz prawdopodobnie do jej serca. Tak przypuszczam. Wierzę w to. Myślę, że niewiara w to oznacza odrzucenie wszystkich innych świadectw miłości jako fałszywych, niedoskonałych. Jeśli to nie jest miłość, to nie wiem, co nią jest. Ani mnie to nie obchodzi.

To piękne słowa. Ale czytając je, cały czas zastanawiam się, czym jest ta niewiara, której nie chce dopuścić. Heteronormatywność to nie tylko społeczna dominacja jednego rodzaju relacji – to również wyobrażenie, że istnieje tylko jeden poprawny sposób, aby kochać. Zazdrośnie żądając Carson na wyłączność, Shapland wciąż wikła się w tę samą logikę, od której próbuje się w swojej książce uwolnić