Co to znaczy być queer? „Biblia queeru” pod redakcją brytyjskiego dziennikarza Jacka Guinnessa sugeruje, że to lśnić i kampować, reprezentować wybitność i wyjątkowość, artystyczną wielkość i wielkoduszność. Być jak Pasolini, jak Bowie, jak Baldwin. Przynależeć do przestrzeni kultury żywej, migotliwej, pociągającej. Słowem: być glam.
Według Marka Gevissera, białego dziennikarza z RPA i autora przekrojowego reportażu „Różowa linia. Jak miłość i płeć dzielą świat”, chodzi raczej o walkę. Być queer to znajdować się na linii frontu globalnych sporów o znaczenie seksualności, tożsamości, wolności, to być uwikłaną w problemy zachodniej hegemonii i dekolonizacyjnego oporu. To walczyć o przetrwanie, z cichą godnością stając wobec władz cynicznie wykorzystujących homo- czy transfobię do ugrywania politycznych kapitałów. Być queer, zdaje się sugerować Gevisser, to być wojownikiem.
Odpowiedź, jaką znaleźć można w zbiorze wywiadów „My, trans” przeprowadzonych przez dziennikarza telewizyjnego Piotra Jaconia, jest z kolei martyrologiczna. Tytułowe osoby trans to przede wszystkim niewinne, jaśniejące wewnętrznym blaskiem dzieci, które niosą okropny krzyż w świecie im wrogim, cierpią, popełniają samobójstwa, a każdy dzień ich życia jest zmaganiem ze wszystkim tym, co chce je zniszczyć. My, trans, my, męczennicy.
Wszystkie te trzy książki, wydane w Polsce na przestrzeni ostatniego roku, powstały – nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości – z jak najlepszymi intencjami. Celem „Biblii queeru” jest celebracja wielobarwnej i wielogłosowej współczesnej kultury queer, z wyraźnym staraniem, żeby nie sprowadzić jej przy tym (co zbyt często się dzieje) do kolejnego zbioru portretów białych cis gejów. Gevisser wyruszył w podróż po globalnych strefach konfliktu wokół płci i seksualności, aby dać głos tym formom queerowości, które zazwyczaj nikną w narracji o Zachodzie jako sercu LGBT+. Jego książka jest poświęcona gejom z Ugandy i Palestyny, lesbijkom z Egiptu i Meksyku czy też hidżra i kohti w Indiach.
„Biblia queeru”, red. Jack Guinness. Przeł. Zofia Szachnowska-Olesiejuk, Znak Koncept, 336 stron, w księgarniach od czerwca 2022Jeśli zaś chodzi o Jaconia, to inspiracją do zebrania wywiadów z osobami trans w Polsce (i ich społecznym otoczeniem – rodzicami, psychologami, prawnikami) było dla niego to, że sam jest ojcem transpłciowego dziecka. To zbiór pełen oburzenia na oczywistą niesprawiedliwość i transfobię, które wypełniają Polskę, oraz pełna zapału próba powiedzenia, że osoby trans są wśród nas – i że wciąż cierpią.
To właśnie te dobre intencje są tutaj dla mnie największym problemem. Czytając te książki, odczuwałam nie wdzięczność ani satysfakcję, ale głęboką irytację przechodzącą momentami w gniew. Oczywiście, po części jest to po prostu narcyzm małych różnic. Osoby akademicko zaangażowane w pewne tematy mają tendencję do traktowania popularnonaukowych wykładów swojej specjalności z pełną uprzedzenia podejrzliwością. Ale chyba nie na tym polega mój problem z tymi publikacjami. Nie chodzi mi o to, że Gevisser źle charakteryzuje fenomen transpłciowych dzieci czy że Jacoń nieustannie odwołuje się w swoich rozmowach do dość stereotypowych wyobrażeń na temat tego, czym jest życie trans. I nawet nie w tym, że zbiór queerowych portretów w tomie pod redakcją Guinnessa błędnie posługuje się kategorią intersekcjonalności.
Rzecz w tym, że korci mnie, żeby wypełnić resztę tego tekstu długą i nieułożoną listą wszystkiego tego, co jest queer, a o czym nie pada ani słowo w żadnym z tych trzech tomów. Lista ta obejmowałaby frustracje lesbijskiego randkowania, ponieważ wszystkie dziewczyny w mieście się ze sobą już znają i były kiedyś w związkach. Byłby na niej zaprzyjaźniony gej zaproszony na rodzinną wigilię, który podczas nieuniknionej rodzinnej awantury ze znudzeniem przegląda zakopiańskiego Grindra.
Zamieściłabym spis wszystkich społecznościowych zbiórek na tranzycję, które krążą między moimi znajomymi. Dodałabym jeszcze kilka kreskówek dla dzieci, którymi zachwycają się millenialskie queery pod trzydziestkę, takie jak „She-Ra and the Princesses of Power”. Moja lista nie obejmowałaby jednak słów „queerfobia”, „terfizm”, „prawicowy populizm”, „depresja” albo „samobójstwo”. Nie dlatego, że są to kategorie obce byciu queer, ale dlatego, że ich zbyt mocna ekspozycja jest przeciwko temu, co czyni queerowe życie wartym życia.
Krótka historia normalności
Ale jakie w ogóle jest to queerowe życie? Mniej lub bardziej świadomie autorzy wszystkich trzech omawianych książek uznają, że queer należy rozumieć jako coś wyjątkowego i niezwykłego. To z kolei daje podstawy dla panegiryku albo lamentu, jak w dedykacji Guinnessa poświęcającego „Biblię queeru” – „moim queerowym przodkom, o których istnieniu nigdy nie wiedziałem”. Sformułowanie to opisuje dwa bieguny, między którymi rozpięte są historie składające się na ten tom. To światło wybitności i widoczności przeciwstawione ciemności normy i zapomnienia. Ta ostatnia jest jednak czymś więcej niż tylko zagrożeniem, które należy przezwyciężyć. To również istotny kontrast. Bez mrocznego tła błyskotliwość nie mogłaby tak mocno lśnić.
Innym wcieleniem tego samego schematu myślowego są rozmowy Jaconia z rodzicami, którzy wyjechali ze swoimi trans dziećmi gdzieś do „lepszego świata”: Kanady czy Niemiec. W ich wypowiedziach powraca refren, że „to tutaj normalne”, w przeciwieństwie do Polski, gdzie życie trans jest nieustannie zagrożone. Daleka jestem od podawania w wątpliwość ich doświadczeń – bez wątpienia pod wieloma względami (choć nie pod wszystkimi!) łatwiej żyć jako osoba trans w Toronto niż w Sarnakach pod Siemiatyczami – ale odnoszę wrażenie, że Jacoń wykorzystuje ten kontrast pomiędzy sytuacjami „tu” i „tam”, aby jeszcze bardziej uwydatnić cierpienie swoich lokalnych bohaterów, jeszcze bardziej zaznaczyć niezwykłość ich bólu i zagubienia.
Nawet Gevisser, niewątpliwie najostrożniejszy z opisywanych przeze mnie autorów, wpada po części w ten schemat. Ramą jego wywodu jest czas globalizacji, który sprawia, że niegdyś „normalne” populacje, takie jak ugandyjscy kucha czy filipińscy bakla, zostają wciągnięci w światowy spór o „prawa LGBT+”, będący w istocie kolejnym aspektem konfliktu wokół kulturowej supremacji Stanów Zjednoczonych. Podstawowa dla całego zjawiska jest dla niego właśnie tytułowa „różowa linia”, przecinająca kiedyś spójne kultury i dzieląca je na nowe populacje „normalnych” i „queerów”. Ci drudzy są, znowu, rozumiani przede wszystkim przez swoją odmieńczość (nawet jeśli nowo odkrytą) i bycie przedmiotem politycznego sporu.
Mark Gevisser, „Różowa linia. Jak miłość i płeć dzielą świat”. Przeł. Adrian Stachowski, Wydawnictwo Poznańskie, 672 strony, w księgarniach od czerwca 2022Wyjątkowość i wybitność – poświadczane przez osiągnięcia artystyczne, ogrom cierpienia albo po prostu takie, a nie inne polityczne usytuowanie (jak para kairskich lesbijek u Gevissera) – nadają tym obrazom queerowego życia posmak głębokiej nieprzystępności. Staje się ono zbyt wielkie, zbyt bolesne, zbyt odległe. Mechanizmy wspaniałej autokreacji, bohaterskiego oporu czy skromnego męczeństwa nie zostawiają za dużo miejsca na materię życia codziennego z całym jej nudnym banałem. Codzienność nie jest szczególnie istotną kategorią w „Biblii queeru”, „Różowej linii” czy „My, trans”. Jeśli się pojawia, to jest nieosiągalnym celem albo zburzonym porządkiem. Codzienność, potoczność i zwyczajność nie są queerowe. I nie zasługują na uwagę. Za tym wszystkim stoi założenie, według którego zwyczajność i normatywność są tym samym i należą do cisów i heteryków. Zresztą powiedzmy sobie szczerze: „normalna queerowość” nie brzmi. Wygląda na oksymoron albo, co gorsze, asymilacjonizm. Ale w takim razie czym w ogóle jest normalność?
Mitem założycielskim cisheteronormatywnego spojrzenia na świat jest to, że jest ono naturalne, wrodzone i nie idzie za nim wysiłek poznawczy. Innymi słowy: że relacje kobieta – mężczyzna albo zbieżność doświadczenia płci z sensami przypisywanymi określonym genitaliom są czymś oczywistym. Dopiero odstępstwa od tak pojętej normalności są widoczne jako odmieńcze; możemy je potępiać bądź waloryzować, ale poprzestajemy wciąż na założeniu, że ta różnica jest znacząca. Ten mit podbudowuje wizję normalności jako czegoś ponadczasowego i uniwersalnego. Z queerowej perspektywy odpowiada on za wizję historii LGBT+ jako dziejów przekraczania ustanowionego porządku, bycia w kontrze wobec dominującej kultury, na pozycji rebeliantki lub męczennika. Ale pozycje te, jak dawno już przestrzegał Foucault, w pewnym sensie są wobec tej normalności afirmujące. Opowiadanie się „za” albo „przeciw” po cichu potwierdza zasadność samej opozycji, uznaje jej fundamentalną logikę.
Mówię o tym jednak jako o „micie”, ponieważ queerowa historia uczy nas czegoś innego. Pokazuje raczej, że to „norma” jest wtórna względem „odmieńczości”. Klasycznym przykładem jest tutaj wskazanie na to, że pojęcie „heteroseksualności” jest o kilka dekad młodsze od „homoseksualności” oraz że sama „heteroseksualność” to zwyczajnie rozbudowany system znaczeń, który daje pierwszeństwo pewnego rodzaju relacjom. Co więcej, jej zasięg geograficzny i chronologiczny jest bardzo ograniczony. Afsaneh Najmabadi, wybitna historyczka i antropolożka, opisywała chociażby, jaki opór wywoływało pojawienie się nowoczesnej heteroseksualności w XIX-wiecznym Iranie, do którego zawędrowała jako część modernizacyjnego pakietu „osiągnięć cywilizacji”. Wymóg, aby to kobieta – a nie na przykład młodszy piękny chłopiec – była głównym obiektem romantycznych uczuć, wywołał spory opór, zanim się przyjął.
Tego rodzaju przykłady da się mnożyć bez końca. Wyłania się z nich obraz cisheteronormatywności mającej historię równie krótką i równie „nie-normalną” jak domniemane losy odmieńcze. Nie znaczy to, że nie było w przeszłości represji względem tego, co nazwalibyśmy queerowością. Jednak ich sens nie był koniecznie taki jak ten, wobec którego stajemy dzisiaj, a same linie odmieńczości wytyczane były inaczej. Użyteczny jest tutaj chociażby przykład płynnego znaczenia pojęcia „sodomii”, które czasami rozumie się jako konstytuujące prahistorię współczesnej gejowskości. Jak wykazało chociażby Greta LaFleur, pod pojęciem „sodomity” mogła się kryć ogromna wielość znaczeń. Chociażby dla XVII-wiecznych marynarzy tym, co czyniło Turków „sodomitami”, były ich upodobania kulinarne i sposoby spędzania wolnego czasu, nie seksualne skłonności.
Podkreślanie historyczności samych kategorii normalności służy nie tylko przypominaniu, że świat mógłby być ułożony inaczej. Chodzi mi również o zwrócenie uwagi – tak kluczowej dla samej koncepcji queerowości – że inne ułożenia są nie tylko możliwe, ale już obecne. Zasięg normy nie jest totalny i istnieją wobec niej alternatywy, które są odmieńcze nie tylko przez sprzeciw wobec normalności, lecz także często ze względu na zupełnie nieumyślne systemowe niedopasowanie. Norma to nie wyłącznie zestaw założeń czy przykazań. Powinniśmy szukać jej mocy i manifestacji nie w opozycjach takich jak cishetero – queer, ale raczej w tym, jak zbudowany jest świat dookoła nas. I tutaj właśnie wracam do tego, czego tak bardzo brakowało mi w „Biblii queeru”, „Różowej linii” oraz szczególnie w „My, trans”.
Materia życia
Oto jeszcze kilka pozycji z długiej listy, w którą mógłby zamienić się ten tekst: to dopytywanie się gorseciarki, czy pracowała już z męską anatomią, i natychmiastowe gryzienie się w język, bo nie chodzi tutaj o anatomię mężczyzny, ale trans kobiety, ale wiadomo, że to może nie być oczywiste, więc trzeba jakoś „prościej”; to usłyszenie od tej samej gorseciarki, że owszem tak, i całe to językowe plątanie się było niepotrzebne; to odnajdywanie swojej saficznej identyfikacji poprzez obsesyjną lekturę „Lesbian Masterdoc”; to niebinarne osoby powracające po raz kolejny na Grindra, żeby sobie coś udowodnić, ale bez żadnej nadziei.
To, co chciałabym w tym wyliczeniu uchwycić, to banalność tych wszystkich doświadczeń, ale też to, w jaki sposób pomimo swojej banalności i codzienności są one nienormatywne. Nienormatywne nie poprzez wyjątkowość, ale przez niedopasowanie do konkretnych form organizacji życia społecznego i intymnego, opartego na szeregu znaturalizowanych wyobrażeń na temat tego, co to znaczy prowadzić upłciowione i seksualne życie.
Piotr Jacoń, „My, trans”. Wydawnictwo RM, 288 stron, w księgarniach od listopada 2021Problem ze znalezieniem wspólnego języka z gorseciarką albo dobrego określenia na własną seksualną podmiotowość nie jest jednak kwestią stawania za albo przeciw „normalności”. Wynika raczej z tego, że normalność, którą zamieszkujemy jako osoby queer, nie jest dostosowana do naszych potrzeb, doświadczeń, marzeń. Jak na przykład wyłożyć fakt, że czyjaś seksualność zorganizowana jest nie wokół płci potencjalnych partnerów, ale raczej konkretnych przyjmowanych w łóżku pozycji? Język „orientacji seksualnej” jako stabilnego opowiadania się za „homo-”, „hetero-” tudzież „bi-” wcale w tym nie pomaga.
Takie drobne potknięcia i zagubienie w pojęciowej plątaninie, która stanowi fundament normatywnego świata, nie musi jednak prowadzić do bycia barwnym ptakiem godnym umieszczenia w panteonie wspaniałych ciot, z Divine po jednej stronie i Vaginal Creme Davis po drugiej. Dlatego też rozumienie queerowości przez jej różnicę – przez geniusz czy wyjątkowość cierpienia – dużo więcej mówi o perspektywie, z której się patrzy, niż o samym zjawisku.
Książka Gevissera jest tego świetnym przykładem; z pracy tej można dowiedzieć się bardzo wiele o tym, jak operują mechanizmy politycznej opresji wymierzone w różne społeczności mniejszości seksualnych i płciowych. Da się w niej przeczytać o brutalności policji, o torturach, morderstwach, napadach, o sądach, trybunałach, politykach, o walce, porażkach, rewolucjach, zwycięstwach. Ale wszystko to nie pozostawia miejsca dla codzienności queerowego życia, w którym te wydarzenia są istotne, ale przecież niejedyne. Z „Różowej linii” więcej dowiadujemy się o tym, jak działa mechanizm opresji, niż jak wygląda świat, który próbuje on zniszczyć.
„My, trans” jest pod tym względem podobne. Z wywiadów czytelnik szybko zorientuje się, jak wygląda codzienna polska transfobia, dysfunkcja polskiego systemu uzgadniania płci oraz co do powiedzenia o osobach trans ma Marek Jędraszewski. Ale jak te nieszczęsne transy żyją (poza samą procedurą tranzycji)? Co je cieszy, jak siebie kochają, jak się na siebie wściekają, co jest barwnego, zabawnego, nudnego, wkurzającego w ich kulturze? O tym prawie nic. To nie jest książka o osobach trans, ale o ich społecznym i politycznym kontekście. O organizacji normatywnej przemocy, a nie doświadczeniu innego życia.
I chociaż „Biblia queeru” nie podziela tej obsesji cierpienia, to przyznam szczerze – jako trans dziewczyna, która ledwo co jest w stanie wyciągnąć się z mieszkania na spotkanie towarzyskie, nieszczególnie czuję się, jakby reprezentowały mnie zastępy drag queens i kampujących legend w stylu Quentina Crispa. To też nie o mnie, nie o tej codzienności, o której staram się coś tutaj napisać.
Kiedy jednak próbuję ją jakoś uchwycić, to do głowy przychodzą mi tylko kolejne mnożące się anegdoty, przypadki: ezoteryczne spory w środowisku queerowo-anarchistycznym na temat tego, jaki jest status takiej czy innej identyfikacji płciowej; żarty na temat randkowania jako dobierania się pod kątem komplementarnych zaburzeń psychologicznych (czy osoby z depresją powinny czuć pociąg do tych z borderline’em?), to spędzanie trzydziestu minut na próbach wykombinowania, jak założyć uprząż od strap-ona. Ta mieszanina nieszczególnie składa się na spójny obraz, nie daje się z niej zrobić kolejnego wykładu o normie i różnicy. To szereg indywidualnych doświadczeń, spiętych razem pewnym poczuciem wspólnego usytuowania w czasie i przestrzeni. To poczucie bliskości, które nie daje się sprowadzić do tej samej orientacji seksualnej albo do tego samego podejścia do płci. To się – jak napisała niedawno Kornelia Sobczak – czuje.
Stąd cała moja irytacja tymi książkami: bo z nich się nie czuje. Obraz queerowości, jaki przedstawiają, nie jest ani nietrafiony, ani odległy, ale zupełnie nie dotyka tego, co jest w niej pociągające, piękne, bliskie albo chociaż składa się na normalność odmieńczości, na jej drobne frustracje i przyjemności. Problem tkwi nie w tym, że to nieadekwatne opisy zjawiska, ale w tym, co zinternalizowanie takiego opisu robi z życiowymi możliwościami zawartymi w samym pożądaniu, które nazywamy „queer”.
Dobre życie jest tutaj
Każdy porządny teoretyk queer poruszający się w obszarze języka angielskiego przeczytał przynajmniej kilka krytycznych analiz akcji medialnej „It Gets Better Project” zapoczątkowanej w 2010 roku przez amerykańskiego dziennikarza (znowu) Dana Savage’a. To seria nagrań adresowanych domyślnie do queerowej młodzieży i niosących jej obietnicę, że „będzie lepiej”. Cały projekt miał stanowić odpowiedź na samobójstwa wśród nastolatków LGBT+, być jakimś promyczkiem nadziei na lepsze jutro, na to, że uda się przetrwać koszmar dorastania w głęboko queerfobicznym społeczeństwie. Zostawię to bez ironicznego „etc.”.
Trudno byłoby mi zliczyć wszystkie główne kierunki, w których szła krytyka tego projektu. Chodziło o jego nieczułość na intersekcjonalne uwikłanie queerowego życia, a więc o traktowanie poprawiającego się losu białych cis gejów jako wskaźnika ogólnych zmian; o naiwne zaufanie w liberalną wersję historii, której łuk ma się wyginać w stronę sprawiedliwości; o w istocie asymilacjonistyczne wyobrażenie, że możliwe jest queerowe „lepiej” bez fundamentalnego przekształcenia społeczeństwa, którego czterdzieści lat temu domagali się gejowscy komuniści. Etc.
Jedno zażalenie wydaje mi się jednak szczególnie ważne: nadmierne przywiązanie „It Gets Better” do umiejscowienia queerowego szczęścia – queerowego życia – gdzie indziej. Nie teraz, ale kiedyś. To queerowość z czasu przyszłego, ale nawet nie takiego jak w otwartym horyzoncie utopizmu José Estebana Muñoza, ale z dużo banalniejszego stwierdzenia: jeszcze nie teraz, jeszcze nie tu.
Drobna proza queerowego życia, której nie potrafię dobrze opisać, ale tylko wymieniać jej momenty (wizyty na ciuchach z kochanymi cis-sojuszniczkami, narzekanie na to, że za mało jest topów w świecie, kawałek „Tell Me You Get Homo-safe” kapeli The Homobiles), przeczy temu założeniu. Sugeruje, że queerowe życie jest możliwe w tej chwili, w tym miejscu. Nie chcę powiedzieć: gdziekolwiek jesteś, ale trzeba też zauważyć, że wielka praca queerowej historii wskazuje na to, że takiego rodzaju losy miały okazję kwitnąć w najbardziej, wydawałoby się, wrogich warunkach. Takie rozkwitanie nie musi być – i często nie jest – bombastyczne, barwne, fascynujące. Co więcej, nie musi nawet być widoczne albo wyjątkowe. Nie przekształca się łatwo w polityczną alegorię albo martyrologium.
Co by się więc stało, gdyby odrzeć queerowość z aury wyjątkowości i wybitności, jednak nie uznając jej za normalną? Jakie inne historie dałoby się wtedy napisać, przedstawiające świat, który zamieszkujemy, jako „już nadający się do zamieszkania”? Myślę tutaj znowu o problemie z „My, trans” Jaconia, książce stworzonej z miłości do młodzieży trans, ale potrafiącej zaoferować im tylko wizję życia jako cierpienia, opresji, a w najlepszym razie ucieczki z kraju. Nie jest to książka, która kogokolwiek mogłaby zachęcić do tranzycji. Co gorsza – to mam na myśli, pisząc o zabijaniu – mam wrażenie, że rodzice transpłciowych dzieci, przeczytawszy ten zbiór, mogą raczej dojść do przekonania, że najlepszą rzeczą, jaką można zrobić dla swojej trans pociechy, to przekonać ją, że bycie cis jest lepsze.
A przecież – i to jest lekcja nie tylko współczesnych społeczności trans, ale również feminizmu lesbijskiego czy gejowskiego komunizmu, przy wszystkich problemach z tymi postawami – decyzję o tym, żeby zidentyfikować się z queerowością, żeby zacząć żyć queerowe życie, podejmujemy nie tylko dlatego, że musimy, ale też dlatego, że to właśnie w nieznośnym napięciu między duszącą samotnością a międzykontynentalną związkową dramą odmieńczych polikuł, między narzekaniem na niepotrzebne mnożenie kategorii tożsamościowych i grzeszną satysfakcją z tego, że znalazło się tę, która pasuje, między życiem dla gejowskich klubów i preferowaniem gekonów od ludzi tkwi obietnica, że można żyć inaczej już teraz. I że warto. Mimo wszystko.