Wykiwać hołotę

17 minut czytania

/ Muzyka

Wykiwać hołotę

Marcin Stachowicz

„Totalna katastrofa: Woodstock ’99” ogląda się jak dobry eat the rich thriller: gatunek piętnujący chciwość człowieka późnego kapitalizmu, tej perfumowanej małpy w garniturze

Jeszcze 4 minuty czytania

Dobrze pamiętam grzebanie w kuble na przecenione produkty w poszukiwaniu plastikowego krążka z którąś z płyt Korna, „Issues” albo „Follow the Leader”. Chwilę wcześniej kolega, klasowy „naddresiarz”, precyzyjnie określił dopuszczalne granice pola sonicznego: „Metalliki możesz słuchać, choć to brudasy, ale jak słuchasz Korna, to jesteś urodzona ciota”. Był rok 2001, cała szkoła i podwórko słuchały hip-hopu, a mnie – obwieszonego łańcuchami i czachami zjeba spod kosza w elektromarkecie – interesował wyłącznie klangujący bas Fieldy’ego, ściany przesterowanych gitar i teksty o samobiczowaniu: Please, beating me down / Beating me, beating me down, down / Into the ground. I nawet kiedy myślę o tym dzisiaj, od razu dostaję gęsiej skórki – wspomnienie nastoletniego masochizmu to potężny, wyciskający łzy, egotyczny wstrząs w samym środku starzejącego się serducha. Stamtąd się przyszło i w gruncie rzeczy wciąż się tam jest.

Bo co by było dzisiaj, gdyby nie katowanie bębenków dziesiątkami odmian mocnej muzyki – tego nie sposób przewidzieć. Może by mnie nie było albo istniałbym w innym stanie mentalnego skupienia, a może jeszcze dalej – miałbym stabilne życie, „normalną” pracę, duży samochód i rodzinę z katalogu. Byłbym spełnionym snem Johna Shera, pierwszego prezydenta rockowego „dziadocenu”, który po 23 latach od wybuchu zamieszek na festiwalu Woodstock ’99 za porażkę swoją i swojej ekipy nadal obwinia pajacujące nu-metalowe kapele oraz wariacką młodzież (dzisiaj już po trzydziestkach, czterdziestkach): „To był szalony margines. Ludzie jednocześnie uprzywilejowani i bojący się dorosnąć, znaleźć prawdziwą pracę, założyć rodzinę i tak dalej”. Sher – „promotor” W ’99, facet od PR-u i liczenia kasy – wali te kocopoły prosto do kamery, z niewzruszonym spojrzeniem mędrca z góry Haj Su, na tle ściany szklanych wieżowców. Gospodarze reaktywowanego „Lata miłości” zadziwiająco łatwo dali się przekupić korporacji: wskrzesili pięknego trupa, ale tylko po to, żeby produkować mamonę i outsourcować pół festiwalu, narażając 200 tysięcy dusz na śmierć z przegrzania, utopienia w gównie, pobicia, zgwałcenia czy przedawkowania. Na koniec całą odpowiedzialność zrzucili na zbuntowane dzieciaki, zeitgeist, moralny kryzys lat 90. (jak to, a przypadkiem nie były to czasy „końca historii”?), MTV, gniewny image Korna oraz głupawkę Freda Dursta z Limp Bizkit, który wszystko chciał „brejkać”, „fakać” i spuszczać w kiblu.

Z perspektywy osoby, która jako nastolatek przeszła od folołowania Korna do szkalowania Korna i słuchania ekstremalnych odmian metalu, brzmi to wszystko jak kiepski żart stryja w koloratce. Lata mijają, a Mr. Sher – jeden z głównych bohaterów trzyodcinkowego serialu Netfliksa „Totalna katastrofa: Woodstock ’99” – nie zamierza opuścić gardy z plasteliny: Durst to „kawał dupka” (pewnie tak), gwałty i masowe molestowanie kobiet „statystycznie nie odbiegały od podobnych przypadków w dowolnym kilkusettysięcznym mieście w USA” (tak? no i co z tego?), a falę przemocy wywołały „odosobnione grupki chuliganów i anarchistów” (chyba fani Rage Against the Machine) gdzieś na obrzeżach miasteczka festiwalowego. Dokument streamingowego potentata – kolejny po produkcji HBO z 2021 roku – ogląda się jak dobry eat the rich thriller: gatunek piętnujący chciwość człowieka późnego kapitalizmu, tej perfumowanej małpy w garniturze, która zawsze dobra pragnąc, pnie się na czyichś zakrwawionych barkach w górę drabiny spożycia (oglądając, zwróćcie uwagę, jaka chałupa rozciąga się za plecami niedawno zmarłego Michaela Langa, jednego z ojców założycieli Woodstocka ’69 i organizatorów Woodstocka ’99. Bogacze kochają kozły ofiarne bardziej niż sataniści.

Archiwalne fotografie z imprezy w zamkniętej bazie wojskowej w miasteczku Roma (stan Nowy Jork) to dzisiaj prawdopodobnie najważniejszy eksponat w muzeum patologicznej festiwalozy, przy którym nawet słynny Fyre Festival jawi się jako przedszkolny scum – ktoś popsuł humor bogaczom i influencerkom, boo-hoo, no i co z tego? Patrzcie lepiej na to: dwadzieścia lat temu na Woodstocku stada nakręconych kolesi rozpalały gigantyczne stosy z ruin festiwalu, malowały się błotem i odchodami w barwy nieistniejących drużyn piłkarskich i – waląc kijami w metalowe beczki po piwie – tańczyły wokół ognisk z rykiem bawołów, domagając się seksu, wody, powietrza, ulubionych zespołów, końca chciwości i zwrotu kasy za bilety. Takie dantejskie sceny widziałem ostatnio w filmie „Climax” Gaspara Noe, tyle że tam ktoś dolał LSD do ponczu, a tutaj – pomylił bezczynność z BHP

Bo zawsze można celować w ducha historii – szukać usprawiedliwienia w przesiąkniętej seksizmem kulturze lat 90. (serialowe gadające głowy wspominają Billa Clintona i Monikę Lewinsky), maskulinizmie nowych odmian rocka (bo te „stare”, jak rozumiem, ukształtowała emancypacja kobiet?), psychopatologii młodzieży z amerykańskich przedmieść (masakra w Columbine trzy miesiące przed festiwalem) czy władzy telewizji, która, gdyby ludzie nie wywołali tak doskonale fotogenicznych zamieszek, prawdopodobnie wywołałaby je sama. Dzisiaj fala toksycznej przemocy zapewne spotkałaby się z większym oporem, bo wszyscy jesteśmy podłączeni do sieci, a społecznościowy pręgierz to – być może nieco kontrintuicyjnie – niezła tama dla stadnych reakcji. Sometimes, bad behavior is a contagion – czytam gdzieś o Woodstocku i przypominam sobie długie godziny strwonione na oglądaniu „Celebrity Deathmatch” i „Jackassa” w MTV. Zwłaszcza ten ostatni – program o mężczyznach na deskorolkach robiących krzywdę sobie i swoim kolegom – był dla radomskich nastolatków skupionych wokół rockowych subkultur ważnym punktem odniesienia. Naśladowanie wariatów z telewizji (jeszcze) muzycznej czasami skutkowało drobną demolką, straszeniem emerytek na deptaku, wynoszeniem piwa ze spożywczaka albo pogruchotaniem kilku (własnych) kości. W konfrontacji z dzisiejszym patocelebrytyzmem były to jednak dość niewinne i stosunkowo powszechne nastoletnie wybryki (wiem, brzmię jak starzec). 

„Totalna katastrofa. Woodstock ’99”, mat. prasowe

Zjawisko zarażania afektem może oczywiście wyjaśnić apokalipsę na Woodstocku ’99 i zamknąć temat – kolesie molestowali i demolowali, bo inni kolesie molestowali i demolowali, bo takie było wówczas społeczne przyzwolenie. Weźmy jednak nie kontekst kulturowy i nie elementarną psychologię, ale podstawowe fakty z praktyki amerykańskiego woodstockowania u progu nowego millenium: koniec lipca, 40-stopniowy upał, rozgrzana płyta lotniska i zaledwie kilka stref z cieniem; trefne umowy z firmami cateringowymi, dyktat cenowy i szerokie pole do absurdalnych spekulacji (zwykła woda po 4, a potem nawet po 14 dolarów, własnej nie można wnosić); kible i prysznice dla raptem kilku tysięcy osób, przepełnione i niedziałające już pierwszego dnia imprezy (w kranach szybko odkryto paciorkowca kałowego); zupełny brak kontroli nad wywozem nieczystości i śmieci, ochrona w postaci Pokojowego Patrolu, czyli młodych chłopaków na wolontariacie; wszechobecność używek i jednocześnie kompletny brak wiedzy, co dokładnie płynie ludziom w żyłach; dodatkowo: ogromna strefa VIP z darmowymi gadżetami i komfortową obsługą tuż za rogiem, oddzielona od plebsu płotem z kolorowymi graffiti (macie na pocieszenie). Gniew i anarchia – unoszące się podobno nad miasteczkiem festiwalowym zaraz po otwarciu bram – tak naprawdę rozkręcały się powoli, nie tyle podczas tańców w mosh pitach – bo te raczej złą energię kanalizują i rozładowują – ile pomiędzy koncertami, kiedy stopniowo stawało się jasne, że organizatorzy nie zamierzają zaspokoić podstawowych potrzeb festiwalowiczów, a więc także – nie wejdą nikomu w drogę, jeśli przemoc i zniszczenie staną się tymczasową normą w wielkiej strefie letniego komfortu.

Najbardziej porażający w obrazach z Woodstocka pozostaje jednak zapis niezliczonych aktów przemocy seksualnej. Molestowanie werbalne – wszechobecne okrzyki „Pokaż cycki!” i oceany seksistowskich transparentów – to tylko jeden aspekt zjawiska, które publicystka „New Yorkera” Amanda Petrusich nazwała momentem „erupcji toksycznej męskości”. Im większe bezhołowie organizacyjne panowało na lotnisku w Romie, tym częściej bandy nabuzowanych kolesi – w biały dzień i na oczach setek kamer – osaczały równie zmęczone i wściekłe kobiety i zmuszały je do odsłaniania piersi, macały, lżyły, zawstydzały i przekraczały cielesne granice na dziesiątki innych obrzydliwych sposobów. Ściek maczystowskich toksyn spłynął wartkim strumieniem trzeciego dnia festiwalu, kulminując w mikrorewolcie po ostatnim koncercie i odegraniu coveru „Fire” Jimmiego Hendriksa przez Red Hot Chilli Peppers: rozwścieczony tłum, jak na komendę, podpalił i zdemolował koncertową infrastrukturę, rozszabrował strefę z żarciem i gadżetami, potłukł bankomaty, a do tłumienia zamieszek wezwano policję i Gwardię Narodową. Antyestabliszmentowy bunt – masy biegnące po demolkę z tekstem „Killing in the name” RATM (Fuck you, I won’t do what you tell me) na ustach – wymieszał się z hardkorowym szowinizmem, co dla wielu idealistów zapatrzonych w stare woodstockowe hasła „miłości i pokoju” było szokiem na miarę zwycięstwa Donalda Trumpa piętnaście lat później. W serialu Netfliksa przemyka nawet hipoteza, że mogły to być pierwsze podrygi prawicowego backlashu – iskierka antyfeministycznych nastrojów, które, dzięki ekspansji internetu i społecznościowym skillom ideologów, w dwóch następnych dekadach wypluły na świat faszystowską alt-prawicę, QAnon Szamana oraz szturm na Kapitol. I że – po zwycięstwie rewolucji #metoo – na nowoczesnych festiwalach organizowanych przez „progresywną” branżę muzyczną takie sytuacje już nigdy nie mogłyby się powtórzyć. 

Te dywagacje są jednak średnio przekonujące. Woodstock 99 był przede wszystkim porażką pokolenia ojców założycieli – dawnych hippisów płci męskiej, idealistów wierzących w „wyzwalającą moc” muzyki i bratersko-siostrzaną komunię tłumów, którym pod koniec lat 90. najwyraźniej zrobiło się pusto w portfelach. Dzisiaj dla nikogo nie jest już wielką tajemnicą, że kontrkulturowe hasła „wolnej miłości” wzniesiono na fallocentrycznych podwalinach, a w centrum „rewolucji” panoszył się głównie męski seks i męskie pragnienie samorealizacji. Szeroko pojęty rock’n’roll nigdy porządnie nie oczyścił się z seksizmu i maczyzmu, a postulaty „wolności, różnorodności i kreatywności” – choć słuszne – zbyt często maskowały skrajny indywidualizm i cyniczny narcyzm, w którym „wolność” oznaczała nieograniczone przyzwolenie na robienie dobrze sobie, a krzywdy innym – w imię „idei”, „przebudzenia” lub „sztuki”, czego przedłużeniem jest choćby przemoc starych mistrzów na uczelniach artystycznych, w eksperymentalnych teatrach czy na planach filmowych. Czy pierwszy Woodstock – wciąż stawiany za niedościgły wzór zaangażowanej imprezy muzycznej – rzeczywiście był taką idyllą szacunku, harmonii, równości i bezpieczeństwa, czy po prostu w latach 60. poprzeczka postawiona była na tyle nisko, że nikt nie zawracał sobie głowy kwestionowaniem czy monitorowaniem przemocy seksualnej, bo nikt nie potrafił jej nawet porządnie nazwać?

Porażkę Woodstocka da się jednak przechwycić i nieco zreinterpretować, przyjmując, że był to krok w dobrym kierunku i zapowiedź innego rodzaju przewrotu – złamania monopolu wizualnego gospodarzy i mentorów wielkich imprez kulturalnych. Oczywiście za krytykami nowoczesnej wizualności w rodzaju Guya Deborda można powiedzieć, że obecność kamer tylko potęgowała lub nawet wyzwalała spektakularnie złe zachowania, zachęcając do inscenizowania seksistowskiego show na specyficznie rozumiany „użytek publiczny”. Z drugiej strony nie ma wątpliwości, że gdyby nie rosnąca popularność formatów live – a MTV nagrało cały festiwalowy weekend i udostępniało relację w usłudze pay-per-view – oraz taniejące i coraz bardziej kompaktowe kamery i aparaty cyfrowe, producenci Woodstocka z dużo większym prawdopodobieństwem sprzedaliby opinii publicznej zmistyfikowany obraz festiwalu – że oto z wielkiego morza miłości i dobrej zabawy wyłoniło się kilka wysepek „niefortunnych incydentów”, sprowadzając na bogu ducha winnych ludzi „zemstę hołoty”, której nikt nie chciał i nikt nie mógł przewidzieć. I że w gruncie rzeczy nie ma o co drzeć japy: zadanie wykonane, koncerty się odbyły, a festiwalowicze posprzątali po sobie w duchu punkowego DIY.

Festiwal, który oferował „wszystko” – od Elvisa Costello, Jamesa Browna, The Roots czy raperów DMXa i Ice Cube’a, przez strefę rave’u, Moby’ego, Jamiroquai, Fatboy Slima, aż po rockowych headlinerów w postaci Limp Bizkit, Korna, Red Hot Chilli Pepper czy The Offspring – chciał również „wszystkich” przytulić. Ściągnąć do jednego kotła przypakowanych chłopaków ze szkolnych drużyn sportowych, amerykańskich „dresiarzy”, starych hippisów, cheerleaderki i punkówy w podartych rajstopach, długowłosych metali, gościówy i gości w odwróconych czapkach z daszkiem, dziewczyny słuchające jednocześnie hip-hopu i nu-metalu. Na końcu za chciwość organizatorów oberwali jednak ci muzycy, którzy krzyczeli głośniej i grali mocniej, będąc w gruncie rzeczy spójną wizerunkowo maszynką do generowania spektakularnych koncertów (ten Korna, z gigantycznym falującym kocem pogującego tłumu, to wciąż wspaniałe widowisko). Jest to zresztą dość symptomatyczne zjawisko: niepoprawni obrońcy gniewnej muzyki i ponurego show zawsze będą postrzegać formę jako element „gry z widownią”, utrzymując, że ich idole są w prywatnym życiu wesołymi misiami i równymi koleżkami (case najbardziej znany: Marilyn Manson; case najnowszy: Scott Kelly z zespołu Neurosis). Z kolei cała reszta chętnie pogoni „dziwolągów” widłami i pochodniami, nie domyślając się nawet, że jazgot i zdeformowane wrzaskiem twarze – powtarzalny element rockowej ekspresji niezależnie od gatunku – to tak naprawdę karykaturalne odbicie ich własnych emocji.

„Totalna katastrofa. Woodstock ’99”

Bo pierwotnie chciałem rozpocząć ten tekst pytaniem o własne uwikłanie w kulturę toksycznej męskości – o dorastanie w bandzie nastolatków zafascynowanych gniewem, przemocą, śmiercią i szeroko pojętą ekstremą. Tyle że wybory estetyczne tamtego dzieciaka nie miały nic wspólnego z katastrofą festiwalu Woodstock. Nu-metal – enigmatyczna łatka, prawdopodobnie po raz pierwszy użyta w MTV w celu odróżnienia nowych zespołów łączących ciężkie gitary z elementami hip-hopu, funku czy elektroniki od starszego „neo-metalu” (Pantera, Machine Head czy Fear Factory) – był krótkotrwałym medium buntu pokolenia doświadczającego przemocy na pozornie sennych amerykańskich przedmieściach: symboliczną masakrą zafundowaną szkolnym oprawcom, przemocowym ojcom i toksycznym nauczycielom. O tym śpiewali wówczas Jonathan Davis z Korna czy Corey Taylor ze Slipknota, a mocarne, przesterowane, „walcowate” brzmienie – przypisywane, mocno na wyrost, producenckim umiejętnościom legendarnego Ricka Rubina – było reakcją na coraz bardziej ugrzeczniony (post)grunge i wszechobecność homogenicznego popu, natomiast teksty – pełne bólu i agresji – przywracały godność nastoletnim wyrzutkom: wszystkim młodym osobom, które czuły się w jakiś sposób odtrącone przez rówieśników i szykanowane za szeroko pojęte odstawanie od normy. 

Melodyjny łomot wysysał negatywną energię z obolałych, wiecznie zestresowanych ciał i wyrzucał ją w eter, zanim depresyjne myśli zdążyły się uzewnętrznić jako agresywne zachowania. Dzisiaj nu-metal – utożsamiany ze słodkimi wokalami i mieszaniem kiepskiego rapu z gitarami – funkcjonuje jako mem i synonim millenijnego obciachu: nurt dziwaczny, jak dziwaczny mógł być tylko przełom wieków i traktujący siebie równie poważnie, lecz będący takim samym niewypałem co słynna pluskwa millenijna. Nurt, który wykończył sam siebie po kilku lepszych sezonach, zmutował w powtarzalne rockowe boysbandy (bo nie przypominam sobie żadnych kobiet w zespołach), pozostawił wspomnienie horrendalnego kiczu i prawdopodobnie jedną dobrą kapelę (Deftones). Być może więc największym wkładem Freda Dursta z Limp Bizkit – człowieka symbolu, o którym dzisiaj pamiętają tylko najwytrwalsi starcy – w globalną kulturę rozrywkową było wkurwienie Johna Shera i zdemaskowanie jego monumentalnej pazerności. A przypisywanie facetowi w czerwonej czapeczce zasług za wywołanie zamieszek i erupcję toksycznej męskości to już naprawdę ekstremalny zbytek łaski.