Niedosyt w granicach filmowej przyjemności

13 minut czytania

/ Film

Niedosyt w granicach filmowej przyjemności

Marcin Stachowicz

„Biała odwaga” to niezły film, solidna szkoła scenariopisarstwa, odrobiona lekcja z rodzinnej i politycznej psychodramy, udane rozliczenie z bezrefleksyjną „ludomanią”

Jeszcze 3 minuty czytania

Wzruszająca to piosenka, płaczę przy niej średnio dwa razy w roku: ktoś robi film, ktoś inny się oburza, kataryniarz kręci korbą. I naprawdę nic nie poradzę, że stroną dotkniętą prawie zawsze jest taka czy owaka prawica.

O „Białą odwagę” mieli się w 2021 roku pokłócić ówcześni ministrowie kultury Piotr Gliński (dał pieniądze) oraz sprawiedliwości Zbigniew Ziobro (nie lubi dawania na „historyczne prowokacje lewicy”). Ten drugi skorzystał z okazji i użył argumentu ad Izraelum – na co Izrael nie wydawałby środków z budżetu, gdyby był Polską – choć przecież górale podhalańscy goszczą ostatnio szejków, a nie rabinów. Tak w ogóle to nie jest jasne, co o awanturze o „Białą odwagę” sądzą sami zainteresowani, czy w ogóle coś sądzą i czy sądzą powszechnie. Oficjalny głos sprzeciwu wystosował Związek Podhalan im. św. Jana Pawła II, zaprotestowało „Góralskie Veto”, nie będzie dużej premiery w Zakopanem, ale umówmy się, tak nie wygląda pospolite ruszenie. Z oburzeniem górali może być jak z Goralenvolkiem – kolaborowanie z nazistami było co prawda aktywnością głośną i barwną, ale też stosunkowo elitarną. Szacuje się, że od 1940 roku kenkarty z literą G przyjęło 18–20% mieszkańców Podhala (w samym Zakopanem 25%), a to i tak tylko surowe liczby, bez wyszczególniania pobudek, interesów czy kalibrów broni oddelegowanych na front terroryzowania ludności cywilnej.

Skoro tak, to czy w ogóle mamy o czym gadać? Film powinien obronić się sam – jako Kino, Sztuka, Dzieło, przedmiot nieskażony polityką i wyemanowany z duszy Autora (nic z tego: oczywiście, że tak nie uważam). Można ironizować: intencje polityczne wytropiłbym nawet w trzygodzinnym slow-mo o białym misiu stojącym na Krupówkach. Niedźwiedź przebieraniec pojawia się i u Marcina Koszałki: błądzi na granicy kadru, idzie zygzakiem w stronę peronów kolejowych i, o ile dobrze zapamiętałem sytuację, w kolejnych ujęciach pozuje do pamiątkowego zdjęcia z Filipem Pławiakiem przebranym w góralską wersję munduru SS. Naprawdę trudno nie zobaczyć w tym wszystkim prowokacji wymierzonej w najważniejszy międzygeneracyjny symbol polskiego urlopu. „Białą odwagę” otwierają przeskalowane, bombastyczne panoramy autorstwa samego Koszałki – Tatry są tu trochę jak Góry Mgliste z „Władcy Pierścieni” Petera Jacksona, a trochę jak alpejskie monumenty z filmów Arnolda Fancka, „odkrywcy” Leni Riefenstahl. Mało turystyczne, rozrywające na strzępy jasny horyzont, swojszczeją dopiero u podnóży, gdzie chłopy w kłobukach oraz dziewki w lnianych koszulach grają, śpiewają i tańczą.

„Biała odwaga”, reż. Marcin Koszałka

Scenariusz Łukasza M. Maciejewskiego w ciągu kilkunastu sekund umieszcza górali w boksach startowych: starszy brat, Maciek Zawrat (Julian Świeżewski), intonuje pieśń, młodszy, Jędrek (Pławiak), strzela obcasem w parze z Bronką Wetulą (Sandra Drzymalska). Choreografia spojrzeń napina odpowiednie cięciwy, krzesa niewidzialne iskry. Między Jędrkiem i Bronką rozwija się pole magnetyczne, a wokół miłosnego układu krąży Maciej, unosząc brwi i wąsy w nie do końca jasnym geście – może to sympatia, może duma, może zazdrość tego mniej narowistego z braci. Arcyklasyczny patent, samonapędzający się konflikt w duchu szkoły amerykańskiej – raz puścisz taki w ruch i możesz być pewien, że coś się będzie działo, jeden kamień oderwie się od skały i dowiezie efekt kuli śniegowej. Jakość tego „czegoś” to już natomiast wypadkowa licznych czynników okalających właściwe serce opowieści.

W patencie zawiera się ryzyko: mocny konflikt rodzinny – o kobietę, tożsamość, ideologię – łapie widzkę wpół i każe siedzieć na szpilkach, ale w niektórych miejscach zmusza do przykrojenia tła do najprostszych konturów. Stary Wetula (Andrzej Konopka) reprezentuje góralski anarchopatriarchalizm – narzeka na ceprów, politykę II RP, zawłaszczanie kultury, głównie chodzi mu jednak o dutki i prestiż; jako głowa znakomitego podhalańskiego rodu wżenia Bronkę w równie znakomitych Zawratów, tyle że stawia na starszego z braci. Jędrek to już zbyt ryzykowna partia: wspina się bez zabezpieczeń po najtrudniejszych ścianach, pluje na starą wiarę przodków, że góra to bóg, a do boga tylko na kolanach. Już po fakcie gniew młodzieży wali w Zakopane z mocą burzy na Giewoncie, bohater Pławiaka ucieka do Krakowa, a tam trwa karnawał, przedłużony młodopolski szał na góralszczyznę. Bohema, inteligencja i eleganccy mieszczanie robią sobie z Jędrka egzotyczny fetysz. Z jednej strony góral to cyrkowy „wybryk natury”, człowiek pająk czepiający się gzymsów bazyliki mariackiej i zgarniający do kapelusza sowite napiwki; z drugiej – nadczłowiek w rozumieniu kulturowym, ideał męskiego piękna, przedstawiciel tajemniczego szczepu ludzi „uszlachetnionych” bliskością Tatr; maskotka awangardy oraz inteligencki totem, który pozwala postępowcom zbijać kapitał prestiżu na bezpiecznym demonstrowaniu własnej otwartości na „innego”.

Koszałka i Maciejewski nieźle chwytają asymetryczny charakter „góralomanii”. W relacji Jędrka i jego krakowskiej dziewczyny, żydowskiej malarki Heleny (Wiktoria Gorodeckaja), przegląda się cała protekcjonalna sympatia dla „szlachetnych dzikusów”: podszyta lękiem fascynacja powierzchnią, autentycznością, zmitologizowaną zewnętrznością „prostego ludu”. W jednej ze scen Helena gra ze swoim kochankiem w erotyczną „przedrzeźniankę”: ona mówi słowo w literackiej polszczyźnie, on przekłada to na gwarę, następnie ona powtarza po nim z przesadną słodyczą i emfazą położoną na zdrobnienie („Ojej, chlebuś!”), obcałowując twarz kochanka. Poza tym Helena pracuje nad obrazem Potężnego Górala, a ten, w ostatecznej wersji – z dominantą w postaci nagiego torsu, szerokich barów i kilku regionalnych akcentów – stanie się praktycznie nieodróżnialny od nazistowskich wyobrażeń „człowieka aryjskiego” czy socrealistycznych wizerunków przodownika pracy. Tym sposobem – drogą okrężną, bo portret Jędrka to ostatni kadr „Białej odwagi” – docieramy do korzeni Goralenvolku.

Owszem, pomysł, że górale z Tatr są potomkami plemion germańskich, wypromowali we własnym interesie niemieccy ideolodzy rasizmu. Budulca dostarczyła im natomiast ówczesna międzynarodowa wspólnota akademicka, także ta z Polski. Weźmy coś takiego: pod koniec lat 20. Włodzimierz Antoniewicz, profesor archeologii pradziejowej na Uniwersytecie Warszawskim, napisał pracę pod tytułem „Metalowe spinki góralskie”. W tekście dowodził, że wspólne cechy ozdób góralskich i gockich świadczą o silnych wpływach germańskich w kotlinie tatrzańskiej; więcej nawet: górale to po prostu mogą być Goci, plemiona kryjące się w Tatrach i okolicach przed wodzem Hunów Attylą. Słynący z tęgich umysłów Heinrich Himmler i Hans Frank lubią to: wystarczyło dorzucić „dynarski typ urody”, podhalańską swastykę – tzw. krzyżyk niespodziany, znak wyrzynany na belkach stropowych w celu odpędzenia złego – i kilka innych etno duperelek, żeby uzyskać czysty eliksir nadgóralskości.

W „Białej odwadze” cały ten złożony background siłą rzeczy wyraża się za pomocą pojemnych i efektownych figur scenariuszowych. Jędrek wpada na doktora Wolframa von Kamitza (Jakub Gierszał) nie dlatego, że po godzinach studiuje nazistowską antropologię, ale z powodu taternictwa – naukowiec i ideolog to zarazem wybitny wspinacz. Dzięki von Kamitzowi rozjaśnia się dwuznaczność tytułu: nauce o właściwościach magnezji w proszku (zwanej w żargonie wspinaczkowym „białą odwagą”) towarzyszą obfite wykłady z teorii góralskiego Übermenscha (punktem wyjścia są wspomniane spinki Antoniewicza). W końcu Zawrat dojrzewa do odważnej decyzji, żeby wykorzystać własną nadczłowieczość m.in. do ochrony podhalańskich ziomków i kiedy wreszcie wybucha wojna, jedzie do Zakopanego jako emisariusz ideologii Goralenvolku oraz zwolennik utworzenia na ziemiach Podhala autonomii terytorialnej pod hitlerowskim zarządem.

Mało w Zawracie jednak z Wacława Krzeptowskiego, historycznego szefa Goralisches Komitee, samozwańczego Goralenführera, który pod Giewontem witał Hansa Franka czołobitnym tekstem o „powrocie pod skrzydła wielkiego narodu niemieckiego” (pod koniec wojny partyzanci powiesili go na świerku). U Koszałki i Maciejewskiego Jędrek Zawrat to raczej klasyczny antybohater, hybryda sklejona z różnych postaw i motywacji mieszkańców przedwojennego Podhala. To zarówno separatysta przekonany o wyjątkowości swoich ludzi, jak i młody chłopak skrzywdzony przez tatrzański patriarchat i próbujący uderzyć w ojców jeszcze cięższą dłonią; pragmatyk świadomie szukający korzyści u aktualnie najsilniejszego z graczy, a zarazem działający kompletnie po omacku kłębek nerwów (argument o profitach wynikających z uległości niemieccy oficerowie podbijają wycieczką do dołów wypełnionych martwą krakowską inteligencją); kolaborant formujący góralski oddział SS, ale też złamane serduszko, w patowym konflikcie z bratem, który, jakby na przekór, wybiera flagę biało-czerwoną, pluje okupantowi w talerz i idzie robić dla AK.

Jeśli ten konglomerat może się realizować w jednej osobie i jeszcze trzymać cały film w ryzach solidności, to dzieje się tak ze szkodą dla wszystkiego, co na drugim planie. Cierpią szczególnie kobiety, postacie – to stała klątwa polskiego kina – zupełnie pretekstowe, obdarzone góra dwiema cechami dla uzasadnienia kontekstu oraz bezpardonowo porzucane, kiedy scenariusz skręca w tak zwane twarde rejony: politykę, rządzenie, rywalizowanie, strzelanie. O filmowej Bronce można powiedzieć tyle, że ma urodę i jest „swoja” (nie opuści gór, nie skala dobrego imienia rodziny). Helena jest potrzebna na odcinku krakowskim, wtedy może mówić, posiadać i istnieć; zainstalowana w skrytce na poddaszu kamienicy, Żydówka znika jako podmiot scenariusza – była życiową partnerką obwożoną po Zakopanem, jest widmem odwiedzanym dla seksu.

„Biała odwaga”, reż. Marcin Koszałka


Szerszy obraz się rozpływa, zostaje cienka kartka papieru, efekt skupienia wszystkich atutów w jednym rękawie, postawienia na rdzeniowy konflikt, który ciągnie w górę resztę scenariuszowego planktonu. Bo „Biała odwaga” to niezły film, solidna szkoła scenariopisarstwa, odrobiona lekcja z rodzinnej i politycznej psychodramy, udane rozliczenie z bezrefleksyjną „ludomanią” inteligencji oraz ważne przełamanie tabu wokół Goralenvolku (pozostaje faktem, że na Podhalu kolaborowało się więcej niż w jakiejkolwiek innej części okupowanej II RP). Potwierdza jednak regułę (wybaczcie, że moją własną), że hollywoodzki schemat oflankowania przeszłości fikcją potężnego życiowego dramatu – gdyż bez miłości i walki nikt by nawet w tę stronę nie spojrzał – rzadko kiedy sprzyja budowaniu wiarygodnych i złożonych pejzaży historycznych. Pozostawia więc „Biała odwaga” poczucie niedosytu, choć przecież nadal w granicach kinowej przyjemności.

„Biała odwaga”„Biała odwaga”, reż. Marcin Koszałka. Polska 2024, w kinach od marca 2024Co jednak z najważniejszym, zapytacie. Czy film „Biała odwaga” to góralożerczy paszkwil i wyolbrzymianie marginalnych postaw w imię lewicowej polityki zawstydzania wszystkich świętości? To oczywiście zależy od przyjętej definicji. Jeśli w każdej próbie docierania do historii spoza bogoojczyźnianego kanonu z automatu wyczuwamy wrogą operację dywersyjną, to jak najbardziej – o Goralenvolku nie opowiedziała mi szkoła, rodzina ani prasa, zrobił to natomiast film fabularny. W przypadku definicji aprobującej akcenty się odwracają, a „Biała odwaga” sytuuje się zdecydowanie bliżej bieguna góralofilskiego: za pomocą fikcji Koszałka i Maciejewski sublimują i niuansują rzeczy, które w źródłach historycznych wypadają dla podhalańskich elit dużo mniej korzystnie (choćby przypadki współpracy z Abwehrą). Nie odnotowałem także słynnego „naginania prawdy” w kierunku masowego poparcia dla Goralenvolku: większość filmowej starszyzny patrzy na kolaborację z niesmakiem, a za spektakularną oprawę wizualną – wszystkie te bramy ze swastykami, ogniska, złote ciupagi w prezencie dla Niemców – nie należy winić filmowców, lecz okupacyjnych włodarzy Zakopanego, ludzi lubiących wyjść przed szereg.

Film próbuje za to demitologizować wizerunek górala dewoty, katolickiego fundamentalisty podpisującego każdy kamień i kurnik inicjałami Karola Wojtyły. W tym celu przywraca pamięć o pogańskich tradycjach Podhala, rytuałach chowania zmarłych w jaskiniach czy magicznych właściwościach przypisywanych zębom niedźwiedzi, czyli praktykach, które Kościół podmienił na pielgrzymki do Częstochowy i nadmiar świętych obrazków w pensjonatach.

Czy w takim razie „Biała odwaga” jest – jak usłyszałem podczas konferencji prasowej od solidnej reprezentacji twórców – niepolitycznym kinem autorskim o miłości i zdradzie? Tak, oczywiście, jak najbardziej, jeszcze jak! Zero kontrowersji, to tylko film górski z nazistami w tle, coś jak Indiana Jones na Krzeptówkach. Wyłącznie ślepy los sprawił, że sztuczna inteligencja nie wrzuciła na afisze Tatr i kolejki na Kasprowy, lecz portki i swastykę (w drugiej wersji znowu źle się zakręciło koło fortuny). Oraz że dystrybucja wysłała do mnie najładniejszą kartkę z Zakopanego, jaką w życiu widziałem. Dziękuję, ale odpiszę dopiero po powrocie z gór.