Czary-mary

19 minut czytania

/ Film

Czary-mary

Marcin Stachowicz

Jeśli „Kruk” opowiada o świecie, w którym nigdy nas nie było, a „Rojst” o naszej nieodległej, lecz wszystko fundującej przeszłości, to „Klangor” pokazuje miejsce, w którym jesteśmy dzisiaj

Jeszcze 5 minut czytania

„Fontanna fekaliów wystrzeliła” – zaczyna się nagłówek prasowy. Wystrzeliła pod sam sufit, a „mieszkańcy załamują ręce i pytają, kto za to odpowie”. W pobliżu trwa budowa apartamentowca, ale „odpowiedzi brak” – konkluduje dziennikarz, ten zaklinacz dobrych wiadomości i poszukiwacz pięknych katastrof. Bo to przecież Polska, wielki europejski rojst, pograniczne bagno, w którym niejeden śmiałek ugrzązł w poszukiwaniu sprawiedliwości. Polska, która, zdaje się, w ciągu ostatnich kilku, kilkunastu lat odnalazła własną popkulturową formę: czarny kryminał, skandynawski chłód, zmitologizowane przestrzenie „na styku cywilizacji miasta, blokowisk i natury”. Folklor, magia i historia mieszają się z dziką modernizacją – nowe osiedla wyrastają bezpośrednio na trupach („Rojst ’97”), nowoczesne instytucje „racjonalnego umysłu” (policyjna dedukcja, międzyregionalna współpraca, wsparcie psychologiczne) to tylko przykrywka dla działalności tajemniczych sił, szeptuch, kołtunów i strzygoni („Kruk. Czorny woron nie śpi”). Bliski Orient wita turystów z dalekiego Zachodu.

Magia pogranicza

Nasze southern gothic to najczęściej te krainy, które wyobrażamy sobie – z perspektywy Warszawy i innych wielkich miast – jako obce i niezbadane. Inne, bo w monolicie etnicznym, jakim stała się powojenna Polska, reprezentują niejednorodną, popękaną przeszłość albo wciąż są – choćby w bardzo ograniczonym stopniu – tyglem kulturowym. „Ja Podlasie widzę nie tylko jako sielskie, ale też jako mroczne (…). Spotyka się tam ludzi, którzy naprawdę wierzą w magię, dla których szeptuchy i zioła są częścią codzienności” – mówi Jakub Korolczuk, scenarzysta i pomysłodawca dwóch sezonów „Kruka”. Gdyby jednak ktoś w ten podlaski mrok wątpił, Witold Płóciennik – autor zdjęć – przygotował wizualną podkładkę: w najnowszym „Kruku” wszystkie kadry zostały poddane winietowaniu. Wygląda to tak, jakbyśmy podpatrywali Podlasie przez dziurkę od klucza albo lunetę, z dystansu: rogi są nieostre, przyciemnione, a ciasny środek doskonale eksponuje mgły, drewniane chałupy, ciemny las i zdewastowane budynki gospodarcze. W tych ostatnich – wystylizowanych na westernowe miasteczko – rozgrywa się spora część pierwszego odcinka: spektakularna wymiana ognia między białostockimi policjantami a gangusami podkręconymi speedem. To naprawdę rzadki w polskim kinie przypadek świetnie zrealizowanej sceny akcji: poziom światowy, porównywalny, oczywiście przy zupełnie innych skali i nakładzie środków, do słynnego jednoujęciowego „rajdu” po narkotykowych melinach w serialu „Detektyw”. Inspiracji było zresztą więcej. Korolczuk, obok klasycznych hollywoodzkich westernów i kryminałów Nica Pizzolatto, wymienia także filmy braci Coen, telewizyjne „Fargo” czy twórczość Taylora Sheridana, scenarzysty „Sicario” i „Aż do piekła”.

Mitologia pogranicza – przestrzeni nie do końca odkrytej i zbadanej, dystansującej się od „centrum” nawarstwieniem tajemnic, gdzie „cywilizowane” prawa i reguły albo nie obowiązują, albo obowiązują na pokaz – zajmuje w „Czornym woronie...” poczesne miejsce. To kontrowersyjny wybór, który w ramach konwencji czarnego kryminału mógł się oczywiście sprawdzić i dać nieoczekiwane wyniki, gdyby tylko twórcy zdecydowali się na głębszą analizę lokalnego kontekstu i wplecenie go w narrację na zasadach autonomii, a nie tylko malowniczego dodatku i atrakcji. Pierwszy sezon robił to zdecydowanie lepiej, mniej nachalnie: rysował Podlasie grubą, czasami wręcz surrealistyczną kreską, traktując „kulturowe pogranicze” jako umowną matrycę dla mrocznej baśni o człowieku działającym na granicy szaleństwa. Postać inspektora Adama Kruka – w doskonałym wykonaniu Michała Żurawskiego – była dla polskiej telewizji tym, czym „wynalezienie” konwencji noir dla amerykańskiego kryminału. Psychologicznie złożony – i jednocześnie skrajnie popękany, rozsypujący się na tysiące drobnych kawałeczków: spazmatycznych gestów, nieumotywowanych ruchów i cedzonych przez zęby słów – targany demonami przeszłości bohater przyjeżdżał do Białegostoku nie tyle po laury mistrza dedukcji, ile po zemstę na lokalnej siatce pedofilów.

Wychowany w obskurnym domu dziecka, naznaczony młodzieńczą traumą i nawracającą kontuzją kręgosłupa, nie ruszał się w teren bez kołnierza ortopedycznego oraz środków przeciwbólowych, a jego śladem podążał kolega Sławek (Cezary Łukaszewicz): nadpobudliwy furiat, cynik i błazen, nieustannie podważający każdą Krukową decyzję, tak śledczą, jak i prywatną. Reżyser Maciej Pieprzyca oraz operator Witold Płóciennik oddawali owo pełzające szaleństwo na dziesiątki różnych mikrosposobów: obraz rwał się i chybotał, na przemian wyostrzał i rozmywał, a ścieżkę dźwiękową przenikały irytujące nieciągłości, mamrotania, ściszenia i piski. Kruk niszczył meble, krzyczał na ludzi, ostentacyjnie ignorował rozkazy przełożonych, w trakcie przesłuchania potrafił położyć się na podłodze i wić z bólu, jednocześnie rysując w głowie szczegółową mapę zbrodni i uzupełniając – przy pomocy jakiejś nadprzyrodzonej, „diabelskiej” intuicji – wszystkie brakujące elementy układanki. Łapał złoczyńców na gorącym uczynku samym tylko spojrzeniem – świdrującym, nieznoszącym sprzeciwu, pełnym gniewu i cierpienia. Był pierwszym polskim detektywem superbohaterem z prawdziwego zdarzenia. A przynajmniej takie budził nadzieje.

„Kruk. Czarny Woron nie śpi”, Canal+„Kruk. Czorny woron nie śpi”, Canal+

Drugi sezon „Kruka” to natomiast, jak podkreślają w niemal każdym wywiadzie twórcy, zupełnie inny, nowy film. Oraz – jak będę podkreślał ja – zmarnowana szansa na dobrą kontynuację. Neurozy Kruka ustępują pierwszoplanowej roli „podlaskiej tajemnicy” – nachalnie eksponowanej w pocztówkowych kadrach, przebitkach na cerkwie i prawosławne cmentarze, pomalowane na zielono drewniane okiennice i obrazy przyrody, na przemian sielskiej i mrocznej. To w istocie, jak zwraca uwagę Paulina Sięgień, perfekcyjna ekranizacja turystycznego hasztaga #magicznepodlasie. Zmitologizowana różnorodność etniczno-religijna – rzekome przenikanie się wpływów ruskich, polskich, tatarskich, romskich i żydowskich, z którego miałaby się wykluwać jakaś współczesna „lokalna magia” – jest pozłotkiem, obliczonym na znany z amerykańskiego kryminału efekt nadprzyrodzoności. Obca pograniczna kraina tylko na pierwszy rzut oka przypomina tygiel kulturowy, utkany z fantazmatów „niesamowitej Słowiańszczyzny”.

Drugi „Kruk” to prosta manichejska opowieść o starciu dobra ze złem, w której „magię, zioła i szeptuchy” mogłaby zastąpić, bez żadnego uszczerbku dla fabuły, dowolna inna konfiguracja elementów nadprzyrodzonych. Dodatkowo całe misternie budowane serialowe „bagno moralne” – wielogłowa przestępcza hydra, obejmująca policję, małych i większych przedsiębiorców oraz gangsterów o różnych zapleczach etnicznych – wygląda na efekt opacznego wykorzystania ludowej magii (o czym dowiadujemy się z dość naskórkowych retrospekcji), a znane z licznych folkhorrorów słomiane lalki i totemy z gałązek dostają tu swoje banalne miejscowe odpowiedniki w postaci książeczek z zaklęciami, zeszytów wypełnionych niepokojącą kaligrafią czy nawet – pary wiejskich gumiaków.

Dysponentkami owych nadprzyrodzonych mocy są oczywiście kobiety – oszalałe z zazdrości, odprawiające gusła w takt oldschoolowych hiciorów (czy muszę dodawać, że chodzi o najntisową „Supermenkę”?) i przeciwko „poczciwym facetom”, których jedynym grzechem wydaje się potrzeba stabilizacji na konserwatywną modłę: wieczór z żoną, piłka z synkiem, telewizor i grządka na działce. Z Krukowej psychozy uchowały się marne powidoki: prozaiczny lęk o rodzinę i problemy z gniewem, diagnozowane przez babcię szeptuchę jako rodzący się kołtun – wewnętrzne starcie Złego z Dobrym – leczony owczą wełną i kamykiem ściskanym w dłoni. Kołtun – opisywany niedawno przez Kacpra Pobłockiego jako ludowa taktyka radzenia sobie z codzienną przemocą, upokorzeniem i podrzędnością pańszczyźnianych społeczności – tu zostaje całkowicie zbanalizowany, sprowadzony do prostej poradnikarskiej psychoterapii w folklorowym kostiumie.

„Kruk. Czarny Woron nie śpi”, Canal+„Kruk. Czorny woron nie śpi”, Canal+

Nie inaczej jest z potencjałem najciekawszej w „Kruku” postaci kobiecej, granej przez Magdalenę Koleśnik policjantki Justyny – twardej babki w typie postdresiary – która zostaje po mistrzowsku rozbrojona serią całkowicie absurdalnych decyzji scenariuszowych, sytuujących się niebezpiecznie blisko zagrywek typu deus ex machina. Korolczuk: „[Justyna] ma w sobie tę tajemniczość i dużo naturalności – w sensie czystej natury i magii. (…) Spersonifikowanie Podlasia było dla mnie kierunkiem do tworzenia jej wewnętrznego charakteru”. Czyli tak: kobieta w sojuszu z naturą przeciwko męskiemu rozsądkowi. Stare patriarchalne binarności jako alegoria „kultury pogranicza”, której mitologizacja służy wydestylowaniu średnio przekonującej aury mroku i niesamowitości. Nie wiem, czy mógłbym sobie wyobrazić bardziej rozczarowującą transformację obiecującego kryminalnego uniwersum.

Zasieki

Granica oddzielająca bagienko podlaskie od bagna ogólnopolskiego jest przecież sztuczna – twórcy „Kruka” mogą bawić się do woli w wytwarzanie peryferiów i ich wtórną „magizację”, a i tak skończą na znajomym terytorium patriarchalnej wiedzy, z łapami unurzanymi po łokcie w korupcyjnych układach i układzikach, sojuszach władzy i biznesu (brakuje tylko Kościoła), które nie mają w sobie absolutnie nic diabolicznego. Tak jak w „Rojście ’97”, innej kontynuacji czarnego kryminału sprzed paru lat, gdzie kategorie „pograniczne” obejmują już cały ustrój społeczno-polityczny, dając złudną nadzieję wyjścia ze starych impasów i dobijającego poczucia stagnacji.

Jeśli akcja „Kruka” rozgrywa się w jakimś dziwacznym bezczasie – niby to współczesność, lata 2017–2020, ale pozbawione wyraźnych cech dystynktywnych – to serial Jana Holoubka ponownie szuka swojego miejsca w skrupulatnym odtwarzaniu realiów historycznych. Znane nam z pierwszego sezonu fikcyjne miasto w południowo-zachodniej Polsce to wciąż ta sama mozaika dolnośląskich krajobrazów, tyle że w stanie gwałtownej (re)konstrukcji: z jednej strony „powódź tysiąclecia” opróżniła zmurszałe kamienice z ludzi i ich dobytku, zielonym nalotem i mułem na podwórkach zapowiadając rychłe nadejście kolorowych fasad Wrocławia, odnowionego wysiłkiem krajowym i unijnym; z drugiej – jak grzyby po deszczu wyrastają świeżutkie ośrodki lokalnej przedsiębiorczości, prowizoryczne bazarki, stragany i osiedlowe sklepy ze wszystkim i dla wszystkich – doskonale znane każdemu, kto dorastał w latach 90. – w których o pierwszeństwo na półkach walczyła chemia z Niemiec i kauczukowe piłeczki za dwa złote. To jest właśnie ten pierwotny „chaos” czy „tygiel”, z którego wypączkowała nowoczesna polska tożsamość.

„Rojst” jest przy tym od „Kruka” dużo prostszy narracyjnie, a w swoim ostentacyjnym realizmie – zdecydowanie uczciwszy. Nieodzowny dla współczesnego kryminału element niesamowitości to wypierana na wszelkie możliwe sposoby – z oficjalnej pamięci politycznej, ale też z pamięci społecznej i indywidualnej – traumatyczna przeszłość: wypędzenie niemieckich mieszkańców miasta, rozerwanie więzów romantycznych, przyjacielskich i rodzinnych, gwałty i mordy w obozie dla przesiedleńców, w których uczestniczyli zarówno czerwonoarmiści, jak i Polacy. Dawne zasieki, oddzielające od siebie dwa narody i dwie „kategorie” miejscowych, zostają przykryte przez tytułowe mokradła, a nieopodal wyrasta zupełnie inna granica – otoczone płotem i budkami strażniczymi deweloperskie osiedle domków jednorodzinnych. Klasowa twierdza obiecuje przyszłość ślepą na nierówności społeczne, w której „średniacy” otrzymają perfekcyjnie przystrzyżoną trawę, równy asfalt i jednakowe widoki z okien. Na zapowiedź wolnorynkowej utopii jako pierwsza łapie się spauperyzowana peerelowska inteligencja.

„Rojst ’97”, Netflix„Rojst ’97”, Netflix

Znany z pierwszego „Rojsta” redaktor Piotr Zarzycki (Dawid Ogrodnik) wraca do miasta w roli kapitalistycznego wybawiciela: ma pomóc w „reformie” lokalnej gazety, „unowocześnić” jej profil w ramach nowego modelu biznesowego, innymi słowy – zadbać o odpowiednią sensacyjność treści oraz uwzględnić interesy udziałowców i reklamodawców. Zapomina jednak – a może właśnie to go tutaj ciągnie – że gęsta sieć lokalnych powiązań została ufundowana na długim trwaniu przemocy. I że nawet pierwsza enklawa „zachodniości” – grodzone osiedle Oaza, hołubione przez miejskich dygnitarzy transformacyjne axis mundi – prędzej czy później wypełni się odorem zgnilizny.

Ustrój teoretycznie się zmienił, ale stare układy – miejscowe struktury władzy i wysoki poziom ich skorumpowania – nadal pozostaje w mocy. A żeby bez wysiłku – a nawet z pewną przyjemnością – taplać się w zepsuciu i intuicyjnie je rozpoznawać, trzeba z niego wyrastać i być w nim zakorzenionym, jak sierżant Adam Mika (wspaniały Łukasz Simlat) – uosobienie „Polski średnich miast” dużo bardziej przekonujące niż Justyna Koleśnik w roli „personifikacji Podlasia”. Wędkarska kamizelka i kanapki z kiełbasą kontrastują z wielkomiejską stylówką partnerki Miki, ubranej w czarne skóry Anny Jass (Magdalena Różczka), ale nie ma w tym zestawieniu żadnej klasowej pogardy czy piętnowania „złego smaku”. Wręcz przeciwnie, to raczej Jass miota się w poszukiwaniu twardego gruntu, próbując narzucić reguły gry z warszawskiego centrum, co na rojstach idzie jak krew z nosa. Śledczy triumf bohaterki jest oczywiście jedynym możliwym rozwiązaniem, chociaż nie z powodu „nowoczesnych metod dochodzenia” – bo takich, jako zwolenniczka łączenia dedukcji z astrologią, Jass wcale nie stosuje – lecz bezczelności i ostentacyjnego łamania zastanych norm. Co z kolei, jako homoseksualnej kobiecie, dorastającej i wchodzącej w pierwsze związki na przełomie lat 70. i 80., przychodzi jej całkowicie naturalnie.

I to jest właśnie jeden z przeoczonych wątków „Rojsta ’97”: kryminału nakręconego dla inteligenckiego widza, ale też – przeciwko niemu. Zarzycki – modelowy dziennikarz wykluwających się liberalnych mediów – bez trudu akceptuje nadchodzące zmiany obyczajowe, jednocześnie moszcząc się wygodnie w rzeczywistości otoczonej płotem, który oddziela go od „brudu” prowincji: biedy, przemocy, miejskiej prowizorki, błota na ulicach. Nie ma się zresztą co dziwić – po tym, co zgotowali mu scenarzyści, należy się jakaś dyspensa. Strumienie fekaliów potrafią trysnąć nawet z kolorowych, połyskujących szkłem i chromem wizualizacji przyszłości.

I to jak na razie jedyna magia, jaka daje się u nas porządnie opowiedzieć. Nie trzeba do tego szeptuch, mrocznego Podlasia ani zbanalizowanego folkloru. Wystarczy odkopać jakiś fundament, skuć trochę tynku, zajrzeć pod betonowy plac zabaw i niesamowite znajdzie się samo. A wraz z niesamowitym – oryginalne polskie czary-mary.

Gdzie indziej

Na tym wiosenno-letni kryminał nie może się jednak skończyć: jest jeszcze „Klangor”, najbardziej światowy z całej trójcy, perfekcyjnie napisany, nakręcony i zagrany. Czyściutki w prowadzeniu intrygi, kończący prawie każdy odcinek obowiązkowym cliffhangerem i skupiony na uniwersalnej prozie życia: kłopotach finansowych, nałogach, konfliktach rodzinnych. Mroczny i gęsty, czasami zahaczający o horror, no i też taki nie za bardzo lokalny, wolny od wikłania się w typowo polskie kulturowe grząskości: historię, politykę, traumy społeczne. Nawet wybór pogranicza pasuje do matrycy – to nie sypiące się miasta południa, nie wschodnia magia, lecz Świnoujście, zachód i północ, trochę Niemcy i trochę Skandynawia. Willowe osiedla, bary z kolorowymi lampionami, a nawet pustostany, obskurne kutry i meliny – wszystkie z powodzeniem mogłyby przyjąć jakiegoś Swena czy Ulricha, szukających – podobnie jak Arkadiusz Jakubik w kanarkowej, odcinającej się od szarego krajobrazu puchówce – swoich zaginionych córek.

Nie mówię, że to źle, po prostu – inaczej. Perfekcja wydaje mi się po prostu dużo mniej zajmująca. Misternie spleciony łańcuch zdarzeń i jego powolne, rozłożone na osiem odcinków rozsupływanie – jest w tym czysta przyjemność odsłaniania tajemnicy, rozwiązywania łamigłówki, po której jednak nie zostaje już zbyt wiele do roboty (oraz w pamięci). Za mało tu kontekstów, za dużo znaczeń odsyłających do scenariopisarskiej psychologii, pytań w rodzaju: kto jest psychopatą bardziej, ten, co odsiaduje wyrok za morderstwo, czy ten, który manipuluje na wolności? Jakie granice – etyczne, zawodowe, prawne – może przekroczyć zdesperowany ojciec, żeby ochronić własne dziecko przed odpowiedzialnością karną? Co to znaczy „działać w afekcie” – i czy nie jest to przypadkiem tania wymówka, pozwalająca dać upust własnym tłumionym popędom? Jakubikowy Rafał Wejman – więzienny psycholog – to figura oszalałego z rozpaczy tropiciela-mściciela, który, chociaż zwiedził wszystkie kręgi piekła, i tak nie może uwierzyć, że grunt pali mu się pod nogami. Są tu i ucieczka z celi, i handel dopalaczami, i poszukiwania nastoletniej córki – może porwanej, może zamordowanej, może zbiegłej. Jest surrealistyczna piracka kraina, gdzie handluje się żywym towarem, są skomplikowane trójkąty miłosne, długowłosy amant na sportowym motocyklu (czyżby „Twin Peaks”?) oraz dziwaczne sceny z surferskiego domku na plaży – jak w jakimś „egzotycznym” serialu z Australii, który oglądaliśmy z wypiekami na twarzy pod koniec lat 90. Nawet ta żółta, dająca po oczach kurtałka Wejmana nie jest z tego świata – to „Dark”, pierwsze i drugie „Coś”, morskie opowieści o porośniętych glonami zjawach i mordercach z hakiem ukrytym w połach gumowego sztormiaka. Na pewno nie Polska i jej nudne wybrzeże z Bałtykiem zgęstniałym od sinic.

„Klangor”, Canal+„Klangor”, Canal+

Ale to też nie do końca prawda. Bo jeśli „Kruk” opowiadał o świecie, w którym nigdy nas nie było, a „Rojst” – o naszej nieodległej, lecz wszystko fundującej przeszłości, to „Klangor” pokazuje miejsce, w którym jesteśmy dzisiaj. Dostaliśmy obywatelstwo Wielkiego Imperium Streamingu i nic, co globalne, nie jest nam już obce. To właśnie serial Kacpra Wysockiego najlepiej zaspokaja stare pragnienie polskiej kultury: wyrasta stąd, ale mógłby być zrozumiany i przeżywany – przynajmniej potencjalnie, bo to jednak nieduże zasięgi Canal+ – pod każdą szerokością geograficzną. A że przy okazji ogląda się najlepiej, najszybciej i z największym zaangażowaniem – czemu go sobie nie dać. Póki jest jeszcze czas. I póki algorytm nie zanurzył nas po szyję w kipiącym garze wciąż tego samego.