Oddechu rzeczywistości posmak

13 minut czytania

/ Film

Oddechu rzeczywistości posmak

Marcin Stachowicz

„Inni ludzie” Aleksandry Terpińskiej to dwa śmieszno-straszne dni z życia Warszawy, codzienna bieganina wsadzona w brudne zwierciadło karykatury, odurzona nie smogiem, ale dymem z wytwornicy dymu

Jeszcze 3 minuty czytania

Tak, nie wypompujesz tego z głowy: ziomek, ziomek prawdziwy – półraper, trochę żulik, Jacek Beler na twarzy poharatany – leci wahadłowcem z Lego Technic, wokół planety, gwiazdy – kosmos normalnie cały. I z głowy mu wyłazi Chrystus (Sebastian Fabijański), jakiś taki współczesny, smutny, ubrany w sieciówkowe łachy. Drzwi se z alfa centauri otworzył, na czapce korona cierniowa, włosy długie jak u hippisa, współczuć tylko potrafi, żałować, trochę jak robot czy medyczne zioło. Czy ktoś widział w polskim kinie takie pojebane czary?

Bo ja nie. A przynajmniej – nie ostatnio, nie w zeszłym roku i nie pięć lat temu. Fraza Doroty Masłowskiej – to słynne ucho do mowy potocznej, sałatka słowna z kapitalizmów (marketing, reklama, bilbord Rossmanna, gazetka z Lidla) – leci na featuringu z wyobraźnią Aleksandry Terpińskiej (debiut pełnometrażowy, a wcześniej świetne „Najpiękniejsze fajerwerki ever”), z reżyserską smykałką do niespodziewanych wizualnych rymów, które w „Innych ludziach” układają się w wersy dzięki doskonale niespieprzonemu castingowi.

Ci ludzie rapują, jak mogą – lepiej, gorzej, jak na deskach teatru, jak w teledysku, profesjonalnie albo jak dziadki komentujące na fejsie posty swoich wnucząt – lecz zawsze bez cringe’u. Prawdę powiedział Jakub Socha w relacji z Gdyni: u Terpińskiej – w tym „pokręconym nawiązaniu do filmu «W sieci zła», gdzie ludzie przekazywali sobie szatana poprzez dotyk” – nawet „nie trzeba nikogo dotykać, żeby zarazić się rapem, zacząć gadać rapem, a w zasadzie Masłowską”. To infekcja fristajlu, nawijka sąsiadki z pieskiem, pasażerów Pesy, penerów żebrzących o dietę pudełkową, Polaków z kotwicami i w licznych odcieniach tęczy. Impreza, biba, Pato Raban idealnie wypłaszczający każde potoczne doświadczenie: seks na tyłach warzywniaka i seks w apartamentowcu, bezgluten i jajówę na śniadanie, jogę i promocję w Biedrze, mindfulnessy i lufkę spod doniczki na klatówie. Widzę już zresztą oczami wyobraźni, jak po premierze uaktywnia się spodziewany oburz: że klasowy relatywizm, że znowu szarość, burość, brudne kurtki zrównane z bielą zębów wyższej klasy średniej, ból posiadania jednej pary rozjebanych najków z bólem kredytu na okna od podłogi do sufitu; że główny bohater to homofob, rasista, prawie gwałciciel, a jednocześnie człowiek myślący, wrażliwy, szabrujący cudze emocje i rozdający jak własne; że tak już dzisiaj nie wypada, że NIE MOŻNA.

No co ja poradzę, że niektórzy w Polsce nie potrafią ostatnio w ironię, w empatyczną satyrę, która humanizuje to, co istnieje, zamiast tworzyć ludomańskie fantazje o tym, czego nie zna. W satyrę, która kończy film fajerwerkami kaca, zanim, nieopatrznie, zdąży przyspawać komukolwiek gębę. Nie jest też tak, że te wszechpolskie nierówności – ilustrowane tak bardzo fałszywie przez okładki prasowe – nie są sednem „Innych ludzi”: są, tyle że nie jako schematyczny rysunek drabiny społecznej, abstrakcyjnych warstw czy pasów, które oddzielają od siebie habitusy (w Polsce często bliższe, niż się inteligencji z Warszawy śniło), lecz galaktykę przecięć, otarć i przenikań, trochę jak w pierwszej scenie z rakietą Lego przedzierającą się przez rój asteroidów. To są właśnie te wszystkie „trudne sprawy, sprawy trudne, sprawy ciężkie” z wersów Kamila Janika, głównego bohatera Masłowskiej-Terpińskiej.

Złotówa waży tutaj tyle, co sztaba złota, bo Kamil czuje „napoi wyskokowych posmak / To znak, że trochę wczoraj pogrzał”, a za ścianą meblościanka, matka, małoletnia siostra, dług w Playu i płyta do nagrania („Gówno nagrasz, ty i twoja płyta! (nie masz beatów)” – woła w nylonowych rajtach matka). Żeby dorobić, bohater bierze od kolegi torbę koksu na handel, jedzie obrabiać zepsute spłuczki klasy średniej gdzieś na „Nowej Woli” . W ten sposób jego numer trafia do kontaktów Iwony (Sonia Bohosiewicz) – smutnej, uzależnionej od benzodiazepin żony z deweloperskiego apartamentu, uśmierzającej niepokój medycyną estetyczną i zakupami – która zaprasza Kamila na niezobowiązujący seks. I jest ten seks, zwyczajny, choć podlany mezaliansem – a właściwie rapowane monologi wewnętrzne i fantazje, które go ilustrują – jednym z najlepszych w polskim kinie ever obrazów dystynkcji klasowych, zmysłowo zapośredniczonych wyobrażeń o polskich INNYCH, ludziach z wyższych i niższych pięter socjologicznego blokowiska.

Nie jestem żadnym specjalistą od rapów, ale się w życiu osłuchałem. I wyczuwam, co się u Masłowskiej-Terpińskiej zlepia w całą tę płytę wiórową słowotwórstwa i zapożyczeń: jest tu i seksistowska patogawęda Kaza Bałagane w kolabo z wczesnym Belmondem, jest i klasyka, bo Kamil to nie szczyl, tylko koleś z roczników 80., są wariacje na temat hip-popu słuchanego przez moje pokolenie gdzieś w okolicach gimnazjum (Jeden Osiem L, Mezo i inne takie), ale też inteligenckie koncept albumy w rodzaju drugiej płyty Synów. Masłowska daje temu wszystkiemu paszport „prawdziwej literatury”, którą, tak po prawdzie, polski hip-hop zawsze już był, cierpiał tylko na deficyt przychylności gremiów nie-ulicznych. Pisarka wydobywa z nowego języka rapu to, co w nim najbardziej mięsiste i dziwaczne – na przykład braggę, która w drugiej dekadzie XXI wieku nagle przestała się wstydzić mowy z osiedlowego grilla, słów takich jak „kasztany”, „łoniaki” czy inne „mordziaki” – co akurat zbiegło się w czasie (książka wyszła w 2018 roku) z apogeum inteligenckiej fascynacji tak zwanym hiphopowym newschoolem.

„Inni ludzie” byli więc drukowaną fantazją na temat rapu, miasta i realizmu kapitalistycznego, do której beaty musieliśmy podłożyć sobie sami (stąd powtarzane jak mantra: „Nie masz beatów!”). Terpińska proponuje nam filmową wersję nieistniejącego podkładu, tyle że, wbrew intuicjom, nie ma on wiele wspólnego z klasycznym musicalem: Warszawa, jej mieszkańcy, ulice i tramwaje podrzucają rytm i słowa, a dalsze rapowanie odbywa się w dialogach, ale przede wszystkim – w głowach, z offu, w snach, fantazjach, retrospekcjach, flash backach i anegdotach. Cała ta terkocząca, pachnąca betonem, deszczem i obniżką cen audiowizualna sieczka trafia do jednego zakurzonego wora, który otwiera się na powrót chwilę po wyjściu z kina: stawiasz pierwszy krok na zewnątrz, stopa sama zaczyna wybijać rytm, myśli łączą się w wersy, ludzkie twarze ciemnieją, miasto posępnieje i cyk – już jesteś raperem własnej codzienności.

„Inni ludzie”, reż. Aleksandra Terpińska

Możliwe, że Terpińska po prostu rozumie wizualność rapu, jego niepodważalną „filmowość”, wszystkie te mikropejzaże i etiudki, w których podmiot liryczny idzie, jedzie szynobusem czy pali boba i generuje obrazy: za szybą, na siatkówce albo za siatkówką, wyprojektowane na szare, mokre ulice, kleksy świadomości czy nieświadomości. Nie kroi frazy Masłowskiej tam, gdzie ona uwiera, gdzie staje się niewygodna dla światełek postępu, na przykład kiedy Kamilowi wyświetlają się „baby tak gołe, że widzisz ich wątrobę”. Albo w scenie ordynarnego fatshamingu i homofobicznej braggi w wykonaniu dziewczyny Kamila, Anety (Magdalena Koleśnik), na jej otyłej współlokatorce Juście (Dominika Gwit-Dunaszewska).

To się raczej nie spodoba, bo to nie przystaje do naszej makiety „ludu” – Polaka i Polki z Radzynia, Łomży czy Radzymina, jak Anetka „emanujących swoistym anetyzmem”który należałoby raczej oswobodzić, oduczyć manspreadingu i mocno przytulić. Już bardziej bekniemy śmiechem na widok Maćka (Marek Kalita), męża Iwony, człowieka robiącego sobie dobrze za pomocą asystenta parkowania w nowym volvo, ceniącego jak nikt inny „siłę kobiet”, lecz nie tych, które okradają mężczyzn z alimentów i wychowują córki „na chude wieszaki i lesby”. Maciek dużo pracuje, opłaca Iwonie implanty piersi, lubi też koks, fast foody i komunikację miejską, różne rowery (bo nienawidzi korków), chociaż sam jeździ wszędzie furą (bo on ma „prawdziwe powody”). Jest liberalny, postępowy, europejski, PiS go brzydzi, ale też bez przesady z tą poprawnością – bezdomniaki brudzą karoserię „kiłą i bakcylem”, a poza tym „Murzyni są czarni, pedały pedalskie”. To kwintesencja „fajnopolactwa”, satyra, której nie powstydziłaby się nasza wkurwiona alt-lewica z Remigiuszem Okraską na czele.

Tyle że Masłowska-Terpińska to nie butelki z benzyną i kamienie: cała ta „Nowa Wola”, Wisła bez nurtu i słoneczko TVN-u na przedzie, pod ciężką warstwą konsumenckich protez – odkurzaczy-robotów, opuchniętych warg, ekochlebków i air maksów – skrywa kruchość, samotność i absolutny brak życiowych kolein. I jest to wszystko z gruntu oczywiste – film Aleksandry Terpińskiej to dwa śmieszno-straszne dni z życia Warszawy, codzienna bieganina wsadzona w brudne zwierciadło karykatury, odurzona nie smogiem, ale dymem z wytwornicy dymu, do której ktoś wrzucił za dużo psychodelików i kurzu zza tapczanu. Banalne, tyle że w niewymuszonym, niepouczającym, nieoglądającym się na nikogo stylu.

„Inni ludzie” niosą też prostą obserwację, że wszystko to, czego nowa lewica tak bardzo boi się dostrzec w wyfantazjowanych „ludach z osiedla” – pełna paleta przesądów, uprzedzeń, marnych gustów i gwałtownych zachowań – to nie bezmózga forma, tożsamość płaska jak puls umarłego, zło i zepsucie jakieś dogłębne, lecz ciągłe starcie, konflikt, wykuwanie: siebie głębokiego, siebie z emocji, siebie z brzucha, z tego, co wolno, a czego nie wolno powiedzieć i pomyśleć na dzielnicy, w domu, u dziewczyny czy jak idziesz naprawić spłuczkę u bogatych na lofcie. Dawniej hołubiło się postmodernizm i może w tym aspekcie warto byłoby do niego wrócić: człowiek jest zlepkiem i miksem danych mu doświadczeń, co nie znaczy, że od razu trzeba cokolwiek relatywizować.

Co mnie osobiście zaskoczyło, Kamil Jacka Belera jest dokładnie takim pięknym, głębokim odcieniem szarości: jednocześnie sentymentalny i toksyczny, maczystowski i brzydzący się maczyzmem, pełen najbardziej podłych uprzedzeń i zdolny empatyzować z każdym, zawstydzony, sfrustrowany własnym pustym portfelem i pełen godności. Belera pamiętam „Inni ludzie”, reż. Aleksandra Terpińska„Inni ludzie”, reż. Aleksandra Terpińska. Polska 2021, w kinach od marca 2022najlepiej z drugoplanowej roli dilera w serialu „Ślepnąc od świateł” – kolejnej filmowo-literackiej fantazji o „warszafskim deszczu”. Teraz, jako rap-lider „Innych ludzi”, okazał się castingowym złotym strzałem: mimo nie najmocniejszego głosu prowadzi całą tę historię wers po wersie, a w niektórych rapowanych partiach brzmi po prostu znakomicie, dużo lepiej od jedynego profesjonalnego rapera na planie, czyli Sebastiana Fabijańskiego (zwanego przeze mnie i moich znajomych „raptorem”).

Bo jeśli świat może mieć goblincorecottagecore, to Polska po prostu musi mieć – jak to nazywa w swojej recenzji Michał Walkiewicz – polskacore. „Lament” na wszystko i wszystkich, „rozciągający się gdzieś pomiędzy głęboko humanistyczną balladą «Każdy ponad każdym» zespołu WWO oraz balzakowskim dorobkiem Marka Koterskiego”; polskacore, w skrócie polcore: „nic odkrywczego”, w którym liczy się „temperatura emocji oraz siła ciosu”, „naparzanie bez litości”. Z tym że „Inni ludzie” to polcore zaledwie w około jednej trzeciej, bo od „Domów złych” i „Dni świra” odróżnia ten film głęboka, niepoddająca się trendom empatia. Podmiotowość bohaterów i ich wizji świata, którą mogą z siebie wyrzygać bez ludomańskiej czy elitożerczej łaty. Są tu więc różne głosy różnych Polsk: z ulicy, sklepu, kościoła, wiecu, ustawki z architektką wnętrz, coachem w białościennej ciastkarni, z kuratorem sądowym i dilerem twojego taty. Głosy zajętych miejsc do parkowania, pustych lodówek i wypełnionych homoerotyzmem siłowni. Jest rasizm klasowy Iwony – kiedy wyobraża sobie kochanka jako goryla i kiedy rapuje, że jego ciało „inaczej pachnie”, jak u człowieka „z patologii” – oraz ksenofobia Kamila, bo przecież „nie mam nic do odmienności”, ale przecież „wszędzie ciapaci, dżihady, Allahy”.

Zapachy, zapachy i maszyneria innych zmysłów wprawiają ten świat w chaotyczny, niepowstrzymany ruch: Kamil czuje więcej, czuje coś na swojej kurtce, coś w powietrzu, jakiś smród z gładkiej tapicerki kanapy u bogoli, dezodorant od ciotki z Niemiec na swoim torsie („u nas już dawno takie w Rossmannie”), swąd więdnącej choinki, zapach kolejnych bezsennych, przepoconych nocy. Tak pachnie rozkład i rozpad czy może to po prostu oddechu rzeczywistości posmak?