Wojna na fejki
Punk Marciano / CC BY-ND-ND 2.0

16 minut czytania

/ Media

Wojna na fejki

Kaja Puto

Toniemy w zalewie fejków – i to nie tylko tych prorosyjskich. Nawet jeśli wiedzieliśmy, że tak będzie, kiedy wojna wybuchnie, chyba nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo będziemy na to podatni

Jeszcze 4 minuty czytania

20 000% – tyle wynosi wzrost poziomu dezinformacji, który miał miejsce w Polsce pomiędzy 1 a 2 marca 2022 roku według szacunków Instytutu Badań Internetu i Mediów Społecznościowych. Toniemy w zalewie fejków – i to nie tylko tych prorosyjskich. Nawet jeśli wiedzieliśmy, że tak będzie, kiedy wojna wybuchnie, chyba nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo będziemy na to podatni.

Machiny propagandy wojennej zawładnęły naszymi umysłami i wywołały najróżniejsze uczucia: od strachu, przez ekscytację, po wolę działania. Wierzymy tylko tym, którym chcemy wierzyć, cieszymy się sukcesami „naszych”, a dla wroga mamy co najwyżej okolicznościowe wiązanki brzydkich słów. Mentalnie jesteśmy na wojnie – a ci, co nie są, muszą się z tego tłumaczyć. Bardzo łatwo to poszło. Nic dziwnego – w końcu głównie do tego przygotowywała nas polska szkoła przez cały swój dwunastoletni cykl neurotycznego nauczania.

Inżynierowie

Co wydarzyło się 1 marca? To w warunkach „wojennych” było eony temu, więc pozwolę sobie przypomnieć. Polski internet zalany został fejkami o napaściach, gwałtach i włamaniach rzekomo dokonanych przy granicy z Ukrainą przez ciemnoskórych uchodźców. Wieść pojawiła się na antycovidowych grupach i forach, a potem rozniosła kanałami kibicowskimi i nacjonalistycznymi. Te ostatnie były w gotowości do walki już od rana. No bo nie dość, że wojna, to jeszcze Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych.

Na reakcję przemyskich patriotów nie trzeba było długo czekać. Skrzyknęli się w grupki i zawojowali miasto, które już od kilku dni gościło szlak migracyjny z Ukrainy. Cel patroli był jeden: pozbyć się uchodźców o innym kolorze skóry. Podkarpacka policja mogła sobie do woli dementować krążące w internecie plotki – patrioci wiedzieli lepiej, więc chodzili po mieście, bujali barami i wydawali groźne ryki. Wtłukli też wolontariuszowi z Niemiec – za hinduską aparycję – i jeszcze paru osobom. To musiał być dla Przemyśla naprawdę obrzydliwy dzień.

Do tego momentu pewnie znacie tę historię – było o tym głośno. Ale równie ciekawe jest to, co zdarzyło się później. Kolejnego dnia Przemyśl zamienił się na chwilę w plener filmu kryminalnego – ulicami niósł się ryk silników i szczękanie kajdanek, bagiety kąpały miasto w błękitnej poświacie. Może trochę przesadzam, bo wjechałam do niego wieczorem nabuzowana adrenaliną, dopiero co zjechałam z A4, a tam cisnęłam, ile fabryka dała. No bo wiecie, byłam na wojnie.

Zatrzymałam się na Orlenie, żeby sprawdzić niusy na „Inżynierach” – to telegramowy kanał komunikacji przemyskich bojówek. Pełna nazwa to „Inżynierowie Przemyśl”. Prawica ironicznie nazywa „inżynierami” ciemnoskórych migrantów, bo nie wierzy w zapewnienia, że są wśród nich wykształceni ludzie. Łowcy „inżynierów” najpierw zgadali się na fejsie, ale tam – wiadomo – kłopoty z wolnością słowa, a na Telegramie można z niej korzystać do woli. Jak się jednak okazało, od popołudnia na „Inżynierach” panował popłoch. „Trzepią, pałują naszych, zaraz będą zamykać” – niosła się wieść. „BMW na bombach pojechało w stronę Pikulic”. „Po wojnie trzeba będzie walczyć o prawdę”.

Parkuję w pobliżu przemyskiego rynku, który wczoraj był pełen kiboli. Dzisiaj panują tu pustki, z trudem znajduję rozmówców – dwóch młodych chłopaków, bardzo naburmuszonych. Nie chcą się przedstawić, boją się policji. „Wczoraj psy zbijały z nami piątki, dziś nas zgarniają” – skarżą się rozczarowanym głosem i pociągają nosem, bo zimno. – „Mówią, żebyśmy się lepiej na Ruskich przygotowywali. No to chodzimy, patrzymy co i jak. Robimy to dla naszych matek, sióstr, a przede wszystkim córek”. „A w jakim wieku macie te córki?” – dopytuję. „No, my akurat nie mamy, jakoś się nie składa”.

Chwilę później na „Inżynierach” pojawia się wiadomość, która na dobre ostudzi husarskie nastroje na grupce. „Gadałem z kumplem, który robi w policji, chciałem się dowiedzieć, czemu nas tak trzepią. Podobno ten obcokrajowiec co napadł na sklep w Medyce to był Ruski! Z Groznego, i dlatego taki ciemny. Koc se na łeb zarzucił, żeby wyglądać jak ciapak. Zawinęli gościa, przesłuchali i wczoraj przejęło go ABW w Rzeszowie”. Żadna ze służb nie potwierdza tej informacji. Dzień później wiceminister spraw wewnętrznych Maciej Wąsik napisze na Twitterze, że napad na sklep miał miejsce w Przemyślu, a dokonał go Marokańczyk. Jaka jest prawda – ciężko stwierdzić, ale nie ma to już żadnego znaczenia, a już na pewno nie dla łowców inżynierów. Teraz nie mają już głowy do bitki, pochłonęły ich politologiczne rozważania.

„Czyli że co, że Ruskie założyły sobie fejkowe konta na fejsie? I wymyślają historie z dupy i je potem udostępniają?”. „Chuj wie, może tak być”. „No, ja czytałem, że na Twitterze udowodnili kilkaset tysięcy takich kont Amerykanie”. „Ale po chuj mieliby te fejki o ciapakach wymyślać? Nie czaję”. „Chcieli nas wystraszyć, żebyśmy się na nich rzucili”. „Chcieli z nas rasistów zrobić!”. No shit, Sherlock.

W kolejnych dniach na „Inżynierach” jest coraz ciszej. Milkną dyskusje o polityce, ktoś poleca komuś, gdzie można pomóc uchodźcom uciekającym przed wojną. Konta, które wcześniej donosiły o przestępstwach „inżynierów”, gadają coś o ukraińskich neonazistach, Trumpie i szczypawkach, ktoś reklamuje rosyjski serwis Sputnik Polska. „To nie ruski kacap spamuje jakimś gównem?” – pyta jakiś koleś, który jeszcze parę tygodni temu prawdopodobnie łykał wszystko, co antyukraińskie. Nie wiem na pewno, ale tak przypuszczam, bo w tym regionie skrajna prawica ma takie tendencje.

Jej przemiana w grupę przyjazną Ukrainie już mnie nie dziwi, bo na granicy zobaczyłam sceny, które przed wojną wydawały mi się niemożliwe. Straż graniczna, która Ukraińców zazwyczaj traktuje tak, że płakać się chce, niemal wyrywa sobie ukraińskie dzieci z rąk, bo każdy chce pomóc. Cięte na Ukraińców od czasów Franciszka Józefa wsie przystrojone żółtą i niebieską bibułą. No i ten nasz rząd, który walczy z fejkami niczym nieróżniącymi się od tych, którymi sam truł polskie umysły przez ostatnie siedem lat. Wszystko się zmieniło, bo przecież jesteśmy na wojnie, może nawet bardziej niż Ukraińcy. A kto najpiękniej cierpi na wojnie? I komuż jest przy niej tak strojnie?

Na razie jest więc tak, że nawet nacki patrzą na kremlowskie wrzutki z podejrzliwością. Kiedy na mojej dzielnicowej grupce pewna fikcyjna pani zaczęła narzekać na ceny bananów rosyjską składnią, zbeształy ją liczne „haha”. Jesteśmy zjednoczeni niechęcią do Rosji i – jak to w takich zjednoczeniach – bardzo na jej agentów czujni.

Putin zarzucił kładki na wwiercone głęboko w polską glebę podziały, ale ta jedność nie potrwa długo. W końcu do wszystkiego się człowiek przyzwyczai, nawet do wojny, a szczególnie takiej, która toczy się w innym kraju. Zaraz pożremy się ze sobą o naszych gości, dobre serca, które dla nich mamy, zbiesi nas ekonomiczna recesja, a czujności starczy na pilnowanie własnego nosa. Strasznie chciałabym, żeby tak nie było, ale wszystko wskazuje na to, że tak po prostu będzie.

W dobrej sprawie

Poza tym co nam z tej czujności, kiedy nasze zdolności poznawcze i tak żałośnie więdną – jak to na wojnie. W fejkach najgorsze nie jest to, że odbiorca uwierzy w ich treść, ale to, że za którymś razem już zupełnie nie będzie wiedział, komu i w co wierzyć. A na tej wojnie, co na niej jesteśmy, toniemy przecież nie tylko w rosyjskich fejkach, ale i tych zupełnie przeciwstawnych. Na dobre, lecz nieprawdziwe wiadomości dotyczące Ukrainy zupełnie nie jesteśmy odporni, a wręcz ich łakniemy. Kiedy budzimy się rano, chcemy wiedzieć, czy Kijów stoi jak stał, czy znowu jakaś babuszka dogadała Ruskim i czy prezydent tut. Faktczekingiem sobie głowy raczej nie zawracamy.

Mem z napisem President Tut

Proukraińskie fejki mają zazwyczaj cele w stylu: wzbudzić strach przed Rosją, utrzymać poparcie dla wprowadzanych sankcji czy podnieść morale Ukraińców i Ukrainek oraz wszystkich tych, co trzymają za nich kciuki. Są świetnie zaprojektowane, zresztą podobnie jak cały marketing wojenny Ukrainy, a w szczególności prezydenta Wołodomyra Zełeńskiego. Ciężko się z nimi nie utożsamiać i ciężko krytykować ich istnienie, bo w wojnie informacyjnej atakowani też przecież mają prawo się bronić – a my chcemy im w tym pomagać. Pewnie, to najwłaściwsza obecnie postawa. Jednak proukraińskie fejki pozostają fejkami, z ich nieodłącznym skutkiem ubocznym – komunikacyjną trucizną, która upośledza nasze dekodowanie komunikatów.

Nigdy nie wierzyłam w to, że dziennikarski obiektywizm jest możliwy, ale mimo wszystko uważam, że do szerzenia nieprawdy czy półprawd ręki nie powinniśmy przykładać. Niestety zarówno polskie media, jak i opiniotwórcze awatary robią to nieustannie. Najpopularniejsze portale bez przerwy przepisują do niusów tweety Nexty – zespołu białoruskich opozycyjnych blogerów. Zespołowi Nexty należy się szacunek za rolę, jaką odegrał w białoruskich protestach z 2020 roku. Ale medium to żadne – więcej tam fejków niż prawdy. Nawet w swoim opisie na Twitterze Nexta kłamie, nazywając się największym (the largest) wschodnioeuropejskim medium. Zdaje się zresztą, że jego współtwórcy od początku widzieli się w roli raczej żołnierzy niż dziennikarzy.

Czym to dokładnie grozi? Już tłumaczę. W piątek 11 marca Nexta wrzuciło na Twittera filmik przedstawiający kolumnę wojskową zmierzającą, jak twierdził tweet, „w stronę Brześcia (w stronę białorusko-polskiej granicy)”. Tymczasem z przydrożnych tabliczek wiadomo, gdzie dokładnie zrobiono filmik: na wschód od Mińska. W istocie samochody przesuwały się w kierunku zachodnim, do Brześcia miały dobre czterysta kilometrów i wszystko wskazywało na to, że najprawdopodobniej nie pojadą w kierunku polskiej granicy, lecz odbiją w lewo. Ale to nie ma dla Nexty znaczenia: liczy się to, by wywołać przed Rosją strach, choćby za pomocą półprawdy.

To się udaje: tweet trenduje, podaje go dalej ekspert od edukacji obywatelskiej, ekspertka od nowych technologii oraz Polskie Towarzystwo Bezpieczeństwa Narodowego (to w sumie i tak niewiele: kiedy ostatnio z jakiegoś podejrzanego konta poszły słuchy o planowanym zamachu Szojgu na Putina, to retweetował je m.in. były prezydent Estonii i nasz były minister spraw wewnętrznych – z opozycji). Tweet Nexty cytuje m.in. TVP, telewizja Republika czy portal O2, wideo krąży po Wykopie i Reddicie, przykuwa uwagę, wzbudza czujność.

Oczywiście łatwo ten tweet zbagatelizować, jeśli uważnie śledzi się przebieg wojny i wie, że białoruskie wojska szykują się do wsparcia Rosji, a do tego mieszka się daleko od granicy i ma się tyle szczęścia i wiedzy, by w razie czego wiedzieć, dokąd lub chociaż za co uciekać. A co czują, czytając takie niusy, osoby niespecjalnie oblatane w światowej polityce, które od dwóch tygodni żyją w ciągłym niepokoju? Jak odbierają go mieszkańcy wschodniej Polski, w tym szczególnie żyjący w stanie wyjątkowym (który stał się regułą) mieszkańcy Podlasia? Jak działa na członków rodzin obciążonych traumami wojennymi czy na ukraińskich uchodźców, którzy wybrali Polskę na swój tymczasowy kraj? A przede wszystkim: jak wpłynie to na naszą podatność na kłamstwa, już niekoniecznie te powstałe na Kremlu?

Zamknięci w windzie

Z proukraińskich fejków zaciekawiły mnie również te, które mają dodatkową agendę: na przykład są propolskie. Weźmy Visegrád 24. Na jego „ustalenia” powołują się m.in. TVN24, Onet i Interia, ale też wszelakiej maści media narodowe czy lewicowy portal Donald. I jeszcze żaden z nich (o ile wiem) nie zorientował się, że coś tu śmierdzi. Jeśli przyjrzeć się uważnie Visegrád 24, łatwo odhaczyć wiele punktów z poradnika „Jak rozpoznać fejkniusa”. (Napisałam kiedyś taki poradnik, polecam, to nie jest rocket science!). Visegrád 24 to anglojęzyczny portal, który odsyła do kilku kont społecznościowych o tej samej nazwie na Facebooku, Twitterze, Instagramie i Telegramie. Z powodu nazwy łatwo go pomylić z eksperckim pismem o V4 „Visegrad Insight” – i pewnie dlatego obserwuje go szereg światowych dziennikarzy i polityków. Ponadto o jego redakcji i właścicielach nie wiadomo nic, a treści redagowane są niezbyt efektowną angielszczyzną. Krótko mówiąc – Visegrád 24 to jedna wielka czerwona lampka.

Portal powstał na początku 2020 roku, ale ostatnio zwiększył zasięgi. Wiele z jego tweetów poświęconych jest chwaleniu polskiego rządu, ale wojna w Ukrainie jako temat też się wybija. Inne kraje V4 – którymi portal o takiej nazwie powinien zajmować się na równi z Polską – wspominane są jakby oszczędniej.

Na Visegrád 24 trafiłam, sprawdzając niusa o tym, że Pornhub wyświetla posiadaczom rosyjskiego IP flagę Ukrainy zamiast bimbałów. Okazało się to nieprawdą, która do polskich mediów trafiła właśnie z powodu „doniesień” Visegrád 24. W kolejnych dniach portal ten wyprodukował, przetłumaczył lub podał dalej jeszcze kilka fejków – najszerszym echem odbiło się chyba zdjęcie rosyjskich żołnierzy rzekomo uwięzionych w windzie. To znaczy nie jestem zupełnie pewna, czy to fejk, ale zdjęcie żołnierzy nie funkcjonowało w internecie, zanim nie rozpowszechnił go ów tajemniczy portal. Sam nius z kolei stał się sławny niemal wyłącznie w języku polskim – choć na Visegrád 24 w tej sprawie powoływały się też niektóre anglojęzyczne portale.

Kłamstwo zawiera nawet post przypięty u samej góry twitterowego konta Visegrád 24. Zawiera on rzekomo filmik ukraińskiego Ministerstwa Obrony oferujący nagrodę w wysokości miliona lub pół miliona dolarów za każdy przechwycony rosyjski samolot lub helikopter. Nagrodę taką w istocie się oferuje – ale nie robi tego Ministerstwo Obrony, a państwowa spółka Ukroboronprom (coś w rodzaju Polskiej Grupy Zbrojeniowej). A przynajmniej tak twierdzi ich strona (przepraszam, ale nie mam teraz serca wydzwaniać do Ukroboronpromu w tej sprawie, żeby się upewnić). Jedno jest pewne: Ukroboronprom nie publikował na swoich kanałach żadnego filmu na ten temat.

Przypiętego tweeta o planie Ministerstwa Obrony poszerował już m.in. wspomniany były prezydent Estonii, Toomas Hendrik Ilves, a także Anne Applebaum. Wśród obserwujących na Twitterze Visegrád 24 (jest ich niemal 200 tysięcy) można znaleźć sporo innych sław, np. tenisistkę Martinę Navrátilovą, premiera Czech Petra Fiala, a także samego prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełeńskiego.

„Ekspertom od zwalczania dezinformacji proponuję spakować teczki i udać się na urlop. Nie warto” – komentuje na Facebooku ekspert od Europy Wschodniej Dominik Wilczewski, kiedy kolejny proukraiński fejk trafia na Twittera ważnych polityków. Wilczewski ma chyba rację: nie warto – szczególnie teraz, gdy jesteśmy na wojnie. Walczymy z wrogiem, więc nie możemy od siebie w zakresie krytycznego myślenia wiele wymagać. Na wojnie bowiem – na której, przypomnę, jesteśmy – i tak przydaje się to stosunkowo rzadko.

PS Kiedy kończę pisać ten tekst, Visegrád 24 publikuje filmik przedstawiający pochodzących z Indii ukraińskich studentów. Opowiadają, jak wspaniale przyjęła ich Polska, że nie doświadczyli tu żadnego rasizmu i że – uwaga! – na warszawskim Dworcu Centralnym jest za dużo wolontariuszy, którzy za dużo pomagają. Zdaje się, że ktoś postanowił wreszcie odpowiedzieć na liczne skargi wolontariuszy.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).