KAJA PUTO: Co artystka robi na barykadach?
JANA SHOSTAK: Przyjechałam do Białorusi przede wszystkim po to, żeby pierwszy raz w życiu oddać głos w wyborach. Wcześniej nie wierzyłam, że to ma jakikolwiek sens, opozycja była rozbita, nie miała planu. Podczas protestów w 2010 roku powstała energia, której nikt nie potrafił wykorzystać. Teraz wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Od momentu aresztowania Wiktara Babaryki i Siarhija Cichanouskiego – potencjalnych kandydatów na prezydenta Białorusi – społeczeństwo daje władzy wyraźny znak, że chce zmian, których symbolem stała się kandydatura i kampania wyborcza żony Cichanouskiego, Swiatłany.
A jeśli chodzi o artystów i artystki – oczywiście biorą oni udział w protestach. Angażowali się w tworzenie inicjatywy Honest People [platforma obywatelskiej obserwacji wyborów – przyp. red.], tworzyli plakaty, piosenki, wideo z przemówieniami do ludzi. Ogromną rolę w demonstracjach odgrywa utwór „Pieremien” zespołu Kino [klasyczny protest song z czasów pierestrojki – przyp. red.], a także popularny białoruski raper Maks Korż. Widzę po swoim piętnastoletnim bracie, jak Korż wpłynął na świadomość nastolatków, dał im nadzieję, że coś można zmienić. A ciężko w to uwierzyć nawet mnie – mam prawie trzydzieści lat, a Łukaszenka doszedł do władzy w dniu, w którym zaczęłam chodzić.
Musimy jednak pamiętać, że to tylko wartość symboliczna. W obliczu strajków największych białoruskich fabryk czy protestów medyków artyści i artystki nie znaczą nic. Gdybyśmy zorganizowali się pod artystycznymi hasłami, ludzie by nas co najwyżej wyśmiali. Możemy dawać im nadzieję, ale nie jesteśmy grupą ani reprezentatywną, ani wpływową. W Polsce zresztą też.
Co takiego szczególnego przyniosła kandydatura Swiatłany Cichanouskiej?
Cichanouska sama powiedziała, że zdecydowała się na kandydowanie w wyborach – niejako w zastępstwie za swojego męża – z miłości i że jej celem nie jest uzyskanie władzy, lecz doprowadzenie do uczciwych wyborów. To była bardzo konstruktywna, pozytywna kampania, czego białoruskiej opozycji zawsze brakowało. Zwykle krytyka reżimu Aleksandra Łukaszenki była destruktywna, a jej ostrze było skierowane w jedną osobę. Tak jakby przez 26 lat wokół prezydenta nie stworzył się cały system, który jest warunkiem jego istnienia. Jak smok z bajek, który się rozrasta i ma wiele głów.
Dlatego tym razem do Białorusi przyjechałam cała w skowronkach. 7 i 8 sierpnia jeszcze w Warszawie brałam udział w demonstracjach solidarnościowych, które po raz pierwszy odbyły się z inicjatywy nie Białorusinów mieszkających w Polsce, lecz kolejno ruchu Szymona Hołowni i posła Michała Szczerby. A później, już na granicy zderzyłam się z surową rzeczywistością, atmosferą terroru. Ale mimo to Białorusini i Białorusinki znaleźli w sobie odwagę, by pójść na wybory, by wychodzić na ulicę czy zakładać na rękę symboliczne białe bransoletki – bo już to w tym reżimie jest aktem politycznej odwagi. Panowała atmosfera święta, ludzie się uśmiechali i przekazywali sobie znak V. To efekt kampanii Cichanouskiej.
Cichanouskiej już z nami nie ma, ale ludzie wciąż protestują – i to mimo wstrząsających nagrań pokazujących przemoc milicji i OMON-u [odpowiednika dawnego ZOMO – przyp. red.]. Przełomowe znaczenie ma fakt, że strajkować zaczęli robotnicy strategicznych zakładów pracy oraz lekarze oraz że na ulice wyszedł nie tylko Mińsk, ale i inne miasta, np. moje Grodno, a poza tym dziesiątki mniejszych miasteczek i wsi.
Jana Shostak
Polsko-białoruska artystka intermedialna, aktywistka, doktorantka na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu. Obroniła pracę dyplomową u Mirosława Bałki, proponując wprowadzenie do języka polskiego słowa „nowak” zamiast „uchodźca”. W ramach swoich działań artystycznych ustanowiła rekord Guinnessa, została finalistką konkursu Miss Polonii Wielkopolski, wzięła udział w Światowych Dniach Młodzieży w Krakowie i Panamie, używa feminatywów.
Obecnie przebywa w Grodnie, gdzie bierze czynny udział w protestach.
Cichanouska uciekła czy też została zmuszona do wyjazdu do Litwy. Opublikowała oświadczenie, w którym podkreśla, że najważniejsze są jej dzieci. Czy w obliczu braku liderki mobilizacja się nie zmniejszyła? Czy nadzieja na feministyczną zmianę w białoruskiej polityce nie zderzyła się z rzeczywistością?
I tak należy jej się podziw za to, jak daleko zaszła. Żeby kandydować na prezydenta Białorusi, trzeba być sierotą i osobą pozbawioną strachu, bo niebezpieczeństwo, jakie ściąga się na siebie i swoją rodzinę, jest ogromne. Cichanouskiej udało się zorganizować setki spotkań, wytworzyć w społeczeństwie nadzieję – przez 27 lat rządów Łukaszenki nikomu się to nie udało. Połączenie sił trzech kobiet – oprócz Cichanouskiej była to Maria Kalesnikawa, szefowa sztabu aresztowanego Wiktara Babaryki, i Weranika Cepkała, żona i szefowa sztabu Walerego Cepkały, który zmuszony został do ucieczki z kraju – było ewenementem, na który czekałam co najmniej od 2010 roku. Przez chwilę marzyłam o tym, że staniemy się kolejną Finlandią albo Nową Zelandią.
Łukaszenka na kilka dni niemal całkowicie odciął kraj od internetu. Jednocześnie protestujący nauczyli się obchodzić te blokady, udowodnili, że są na dużo wyższym poziomie technologicznym niż dość dwudziestowieczna w swoim stylu rządzenia władza. Protesty w Białorusi z jednej strony przypominają Arabską Wiosnę czy Majdan – uliczne rewolucje, które nie byłyby możliwe strategicznie bez mediów społecznościowych – a z drugiej strony to właśnie blokada tych mediów popycha ludzi na ulicę. Dobrze rozumiem?
Z pewnością odcięcie internetu zmobilizowało młodych ludzi, widzę to po moim nastoletnim bracie. To pomogło im uzyskać obywatelską świadomość. Do tej pory nie zaznali opresji i nie odczuwali jej na własnej skórze. Dla mnie takim wydarzeniem był 2010 rok, kiedy byłam jeszcze niepełnoletnia. Napisałam na śniegu butelką coli opozycyjne hasło „żywie Biełaruś” i nagle wyrosło przede mną dwóch KGB-istów. Utwierdziłam się w tym w roku 2016, kiedy za stanięcie przed konsulatem Polski w Grodnie ze zdjęciem wspierającym Czarny Protest dostałam 300 dolarów mandatu.
Media społecznościowe to też jedyny sposób na uzyskanie ukrywanych przez tradycyjne media informacji. To tam – np. na Telegramie – nadają białoruskie media niezależne i odgrywający bardzo ważną rolę blogerzy, np. Nexta [czyt. niechta – przyp. red.]. Jednak ma to swoje minusy. Jesteśmy – przynajmniej kiedy działa internet – bombardowani szokującymi informacjami, niektóre okazują się pogłoskami, a niektórych nie sposób zweryfikować. Teraz wszyscy dyskutują o tym, czy do Białorusi wejdą rosyjskie wojska. Na poziomie geopolitycznym wydaje się to nielogiczne, ale w to, że milicja zacznie rozjeżdżać więźniarkami ludzi, też nikt nie wierzył. Ani w zajęcie Krymu.
Mnie osobiście najbardziej zmieszał, ale także przeraził oficjalny wynik wyborów: około 80% dla Łukaszenki, mniej więcej tyle samo co w 2010 roku. Z jednej strony są poszlaki, że wybory były poważnie sfałszowane, z drugiej – nigdy nie wiesz, co jest prawdą. Białorusini są zastraszeni, a poza tym kulturowo są łagodni, strachliwi, skłonni do kompromisów. Być może nawet ci, którzy mieli nadzieję na zmianę, i tak zagłosowali na Łukaszenkę ze strachu. Tego nie dowiemy się nigdy i tym różni się Białoruś od Polski. Wiemy, że Polska jest podzielona i wyniki wyborów są realistyczne. A tutaj stanowiska ludzi i zgodności ich stanowisk z czynami po prostu nie znamy.
Czy w obliczu blokady internetu powróciły jakieś analogowe metody organizowania się opozycji?
Kiedy odłączono internet, wiedziałam tylko, że ludzie – jak po każdych wyborach – zbiorą się na ulicach Mińska. Nie wiedziałam, co będzie się działo w innych miastach. Więc udałam się w miejsce, o którym wiedziałam, że spotkam tam ludzi podobnych do siebie – jest w Grodnie kilka kawiarni kojarzonych jako, powiedzmy, opozycyjne. Tam dowiedziałam się, jak można oszukać blokadę internetu i zainstalować aplikację, która pozwala na dostęp do blokowanych mediów społecznościowych [Psiphon – przyp. red.].
Inni ludzie postępowali podobnie. W Warszawie poszłabym do Młodszej Siostry [lewicująca kawiarnia na Powiślu – przyp. KP], w Grodnie też mamy takie miejsca. Trzeciego dnia po wyborach na budynkach pojawiły się wydruki informujące o strajkach – choć to taki rodzaj remediacji, bo udało się to dzięki koordynacji blogera Nexty.
Niezależne media w Białorusi tworzą dziś w dużej mierze blogerzy czy aktywistki. Zdarza się, że w emocjach przekazują niesprawdzone informacje. A antyobywatelskie organy państwa i tak nie pozwalają na weryfikację wielu z nich. Jak w tej sytuacji dbać o rzetelność dziennikarską? A może to nie ma znaczenia – bo głównym celem jest wspólna mobilizacja przeciwko reżimowi?
Trudne pytanie. Sama nie czuję się tutaj aktywistką, a raczej obywatelką, która obawia się o los swojej rodziny. Ale fakt faktem, odkąd tu jestem, przekonałam się, że najgorszą rzeczą w wojnach nie jest broń masowego rażenia, jak myślałam wcześniej. Dużo gorsza jest dezinformacja, która sprawia, że ludzie są kompletnie bezsilni, rozbrojeni, bo nie wiedzą, co jest rzeczywistością, a co teorią spiskową. Szczerze mówiąc, wolałabym umrzeć od kuli niż od emocjonalnego rozdarcia spowodowanego natłokiem niesprawdzonych informacji.
Nie dalej jak kilka miesięcy temu uczyliśmy się krytycznej oceny szumu medialnego spowodowanego koronawirusem. Wydawało mi się, że mam już to wyćwiczone i potrafię łatwo zrozumieć, co jest prawdą, a co fejkiem. Ale w Europie Wschodniej sztuka fejka jest na tak wysokim poziomie, że człowiek jest wobec tego bezsilny. Przykład Krymu pokazał, że może tak być, że ktoś pod pretekstem obrony rosyjskiej mniejszości będzie zabijał ludzi i przejmował terytorium. Dlatego tak boję się plotek o wejściu rosyjskich wojsk czy zdjęć snajperów na dachach.
Choć wiesz, że takie plotki pojawiają się zawsze, gdy w naszym regionie dzieje się coś niepokojącego.
Tak. Mogę mieć dystans do doniesień w mediach społecznościowych, ale mój brat na własne oczy widział osobę w rosyjskim mundurze.
Taki mundur może założyć każdy – na przykład po to, żeby zasiać w tobie strach.
Tak, ale sceny widziane na własne oczy robią ogromne wrażenie, bo wiesz, że zdjęcie może być wyfotoszopowane, film już trudniej sfałszować, choć nie jest to niemożliwe. W człowieku włączają się różne czujniki i znaki zapytania. W Ukrainie też nikt nie wierzył, że zacznie się wojna ani że Berkut zacznie strzelać do ludzi z ostrej amunicji. W Białorusi nikt nie wierzył w plotki, że odłączą internet. Brzmiało to absurdalnie. Najpierw straciliśmy internet, a po trzech dniach pojawiła się kolejna absurdalna plotka o blokadzie sieci komórkowej o godzinie 18 – wszyscy znów mieli do niej dystans. O 18.30 straciliśmy sieć. W takich warunkach dziennikarstwo jest najtrudniejszym zawodem świata.
Myślę, że dziś mimo technologicznych ułatwień – a raczej właśnie przez nie – protesty są dużo trudniejsze niż za czasów polskiej Solidarności. Wtedy cel był jeden, plotki się rozprzestrzeniały, ale nie tak błyskawicznie. Nie było tego kalejdoskopu emocjonalnego, masowej prowokacji ludności. Jedyne, co mógł zrobić prowokator, to wywołać w jakiejś grupie ludzi agresję lub ich okłamać. Dziś w przeciągu kilku sekund może wywołać w milionach niepewność do tego stopnia, że nie będą już wierzyli w to, jak mają na imię. Cyberprowokacja jest straszna.
Urodziłaś się w Białorusi, od lat mieszkasz i tworzysz w Polsce. Od dojścia PiS-u do władzy coraz częściej słyszy się porównania, że Polska staje się drugą Białorusią. Symboliczne wydaje się zejście w czasie wyborów w Białorusi i protestów solidarnościowych w sprawie Margot, gdzie – przy zachowaniu wszelkich proporcji – również doszło do nadużyć policji. Zgadzasz się z takimi porównaniami, a może uważasz, że są zbyt histeryczne?
Sama takie stosowałam podczas protestów sądowych. Krzyczałam w różowy megafon, że jestem z Białorusi i wiem, jak będzie wyglądać wasza przyszłość, jeśli nie weźmiecie łamania demokracji na poważnie. Po pierwszej kadencji Łukaszenki osoby, które miały jeszcze jakąś moc, nie podchodziły do tej postaci poważnie, lecz ją wyśmiewały. Granica między demokracją a dyktaturą szybko została przekroczona.
Dlatego jestem przeczulona na punkcie takiego dystansu do kolejnych kroków na drodze do dyktatury. Współczesna białoruska historia pokazuje, że łamania praw człowieka i wolności wypowiedzi nie wolno bagatelizować. Ale oczywiście z białoruskiej perspektywy Polska wydaje się wspaniałym i sprawiedliwym krajem. To właśnie tam ucieknę, kiedy nie będę już miała odwagi, by tu dłużej zostać, to właśnie tam chciałabym wywieźć moich rodziców.
To też kwestia perspektywy. Kiedy siedzę w Polsce i czytam „Gazetę Wyborczą”, mam wrażenie, że świat się wali, że gorzej już być nie może. Ale kiedy przekraczam granicę, wszystko się zmienia. Zresztą ten rozkrok między Polską i Białorusią sprawia, że nie uważam się za aktywistkę w żadnym z tych krajów.
A twój projekt artystyczny zatytułowany „Nowacy”, w którym wzywałaś do stworzenia w języku polskim nowego, neutralnego słowa dla określenia migrantów, to nie aktywizm?
Nazwałabym to raczej społecznym zaangażowaniem. Aktywizm rozumiem jako działanie polityczne w wąskim sensie: domagamy się od konkretnej władzy konkretnej rzeczy, zazwyczaj jest to reakcja na coś. To rodzaj ping-ponga z politykami. Czekasz na puszczenie piłeczki, żeby móc ją odbić, i tak do momentu, gdy spadnie ona ze stołu i rozgrywka zaczyna się od początku. Ale aktywista nigdy nie puszcza piłeczki jako pierwszy.
Poza tym nie utożsamiam się w pełni z Polską ani Białorusią. Kiedy mieszkałam w Białorusi, myślałam, że Polska jest moją ojczyzną, wstydziłam się białoruskiego paszportu, a teraz się to zmieniło. Tak czy inaczej, ostatecznie w Białorusi postrzegana jestem jako Polka, a w Polsce – jako Białorusinka. Już wolę się określać jako obywatelka świata. I artystka społecznie zaangażowana.
Mam wielu ukraińskich czy białoruskich znajomych, którzy żałują swojej decyzji o przeprowadzce do Polski. Wiadomo, migracja jest strasznie ciężkim procesem – bariera językowa, zdobywanie przyjaciół, przebijanie szklanego sufitu. Wyjechali do kraju, który wydawał się demokratyczny. A teraz zmierza w zupełnie inną stronę.
Ja nie żałuję, bo nie miałabym dokąd uciekać. Wszystko poznaje się w porównaniu, jak mówiła moja babcia. Kiedy jestem w Polsce, chodzę na różne protesty, staram się działać również przez swoją sztukę. I myślę o tym, jak jest przerąbane. Ale tutaj nawet wyjście na ulicę w białej bransoletce może się skończyć bardzo źle. To otrzeźwia. Być może kiedyś nauczę się w końcu niemieckiego i wyjadę tam, gdzie mimo dużej konkurencji docenia się zawód artysty.
Nie wiemy, jak skończą się protesty, choć wciąż istnieje nadzieja na zmianę – władza ewidentnie przejęła się strajkami robotników i robotnic, a w mediach społecznościowych viralują filmiki z funkcjonariuszami służb porządkowych symbolicznie żegnającymi się ze swoimi mundurami czy legitymacjami. Ale jeśli się nie uda, czy będzie można powiedzieć, że i tak w białoruskim społeczeństwie coś drgnęło?
Jeśli ciężko jest być pewnym tego, co dzieje się teraz, tym bardziej trudno wypowiadać się na temat przyszłości. Na pewno Białorusini i Białorusinki nabrali odwagi. Pokojowe łańcuchy z kwiatami, które tworzone są głównie z inicjatywy kobiet w całym kraju, właśnie to pokazują. W samym Grodnie widziałam wczoraj takie cztery, a było ich na pewno więcej. Mimo przemocy opór się rozrasta.
Rozproszona forma protestów podyktowana jest właśnie przemocą – bo większe protesty są rozganiane?
To też, ale te punktowe łańcuchy są też po to, żeby ludzie nie mogli ich nie zauważyć, żeby nie bali się, że muszą dojechać do centrum – a ruch jest obecnie utrudniony. Obowiązuje nieoficjalna godzina policyjna. Wieczorem na ulice wychodzi tylko młodzież, głównie mężczyźni, bo wtedy jest najbardziej niebezpiecznie. Ale pokojowe protesty w dzień, a także akty obywatelskiego nieposłuszeństwa pracowników różnych branż – w tym struktur siłowych – dają nadzieję, że jednak się uda. Wczoraj i dzisiaj w samym Grodnie wyszliśmy tłumnie na ulice, ponad 20 tysięcy osób. Mimo że wydaje się to niemożliwe – Białoruś nie jest Ukrainą, zarówno na poziomie świadomości politycznej, wielkości, jak i wsparcia międzynarodowego. Nie mamy mocy przerobowych, by zawalczyć z jednym z największych smoków tego świata.
Jeśli zastanawiacie się, co możecie zrobić, to jedynym słusznym wyjściem jest wytworzenie nacisku na europejskie rządy, żeby ograniczyły albo całkiem przestały kupować surowce od Rosji. Trzeba Angeli Merkel przypomnieć, że resorty siłowe są opłacane z tych pieniędzy. Kupowanie surowców ze Wschodu to jak dawanie wódki pijakowi, który bije żonę i dzieci.